Jak wszyscy pewnie świetnie pamiętamy, wśród wszystkich obelg, jakimi obrzucano
najpierw Porozumienie Centrum, potem Prawo i Sprawiedliwość, a w międzyczasie
kolejne związane z owymi projektami osoby, ze szczególnym uwzględnieniem Jarosława
Kaczyńskiego, pierwszymi epitetami były NSDAP oraz Adolf Hitler. Z czasem
jednak, zwłaszcza po dojściu do władzy Platformy Obywatelskiej i otwarciu nowego rozdziału w historycznej
polityce Polski wobec Niemiec, środowiska liberalne, uznając najwyraźniej, że w
gruncie rzeczy Hitler miał swoje zalety, a II Wojna Światowa to głównie kwestia
relacji niemiecko-żydowskich, nazistowski argument nieco osłabł i został
zastąpiony przez Kim-Ir-Sena oraz Aleksandra Łukaszenkę. Dziś, przede wszystkim
skutkiem wojny na Ukrainie, Prawo i Sprawiedliwość to już wyłącznie agentura
Kremla, a Jarosław Kaczyński to tym razem ani Hitler, ani Kim-Ir-Sen, ale Lukaszenka, lub jeszcze chętniej, sam
Władimir Putin.
Skąd nagle owe rosyjskie resentymenty, już wcześniej o nich wspomniałem. W
momencie gdy powszechne oburzenie agresją Rosji na Ukrainę zostało wykorzystane
przez neoliberałów i kontrolowaną przez nie kulturę popularną, stało
się jasne, że w nowym świecie nie będzie już miejsca ani dla Rosji, ani jej politycznej
i gospodarczej potęgi, ale i dla może przede wszystkim owej swoistej egzotyki,
tak dotychczas szanowanej w rosyjskiej muzyce, literaturze, czy choćby i w
sporcie. A zatem nie było już też żadnej możliwości, by dalej kontynuować linię,
wedle której taki Kaczyński nie mógł się choćby równać z Putinem, skoro dziś już
nawet Roger Waters wie, że Kaczyński i Putin to bracia bliźniacy. Co się jednak
stało, że Adolf Hitler i jego brunatna paczka nie dość że dla liberalnej sceny nie
stanowią już najmniejszego problemu, to coraz częściej wręcz przesuwają one
odpowiedzialność za wojenne zbrodnie z Niemiec na Polskę, oburzając się, że Polacy najpierw mordowali Żydów, a teraz żadają od Niemców reparacji. Doszło w tych dniach i do
tego, że któryś z zaangażowanych internetowych komentatorów uznał, że tak
naprawdę żądania Polski nie dotyczą rekompensaty za niemieckie zbrodnie, ale wypłacenia zaległych sum za wykonanie niemieckiego zlecenia [sic!]. Otóż uważam, że główną
przyczyną owego zwrotu w stronę Niemiec był sam Donald Tusk, jak powszechnie wiadomo, Niemiec, i to Niemiec z jak najbardziej nazistowską historią. To Niemcy w roku
2007 zapewniły jemu i jego partii wygraną w wyborach parlamentarnych, i to oczywiście
Niemcy pozwoliły mu zachować władzę przez całe osiem lat, a dziś dają mu nadzieję
na triumfalny powrót. No i, jak wiemy, to Niemcy swego czasu wynagrodziły go za
posłuszeństwo europejskim stanowiskiem i europejskimi pieniędzmi, i to jego
dozgonna wdzięczność za to dobro nie pozwala, by ktokolwiek jeszcze ważył się
porównywać Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera.
Mamy dziś więc ową zmianę sympatii i związanych z nich priorytetów, a na tym
tle kwestię reparacji. Oglądaliśmy wprawdzie zaledwie wczoraj, jak niemal cały
Sejm przegłosował uchwałę dotyczącą odszkodowań, nikt z nas chyba jednak nie ma
wątpliwości, że gdyby Polacy nie wystąpili z powszechnym i jednoznacznym
poparciem dla tych żądań, to cały liberalny obóz, media, politycy, ludzie
kultury, uniwersytety, śladem prezydenta Wrocławia Sutryka, już wiele dni temu wysłaliby
do rządu oraz narodu niemieckiego otwarty list, w którym by uroczyście przeprosili za niewyobrażalną
impertynencję polskich władz w stosunku do Niemiec, sam Donald Tusk być może
nawet odśpiewałby w Bundestagu znaną pieśń „Deutschland, Deutschland über alles”,
a Onet opublikowałby specjalną analizę dowodzącą, że kiedy liberalny świat w
swoich gazetach pisze o założonych przez Niemców na okupowanych terenach w
Polsce obozach koncentracyjnych, jako o „obozach polskich”, to ma właściwie
rację, bo obozy te w rzeczy samej były obozami polskimi i owa nomenklatura
jest jak najbardziej uprawniona.
Miałem wujka, brata mojej Mamy, który w czasie wojny był małym dzieckiem.
Opowiadał mi ten mój wujek, że w wiosce w której mieszkał, była stała niemiecka
placówka. Dowódca tej placówki miał psa imieniem Rolf i małego, może
dziesięcioletniego synka. Synek ten był członkiem Hitlerjugend i zawsze w lecie
przyjeżdżał z Niemiec do tej okupowanej polskiej wioski, do swojego taty na
wakacje. Ponieważ nie miał żadnych kolegów, to okropnie się nudził, i z tym
Rolfem, w odpowiednim umundurowaniu, chodził tam i z powrotem po wsi i
terroryzował dzieci, który były na tyle nieostrożne, że wyszły na drogę podczas
przemarszu owej parki, albo bijąc je specjalnym pejczem, albo szczując tym
psem.
Dziś, obserwując co się dzieje na naszej polskiej scenie i w głowach części
z występujących na niej aktorów, myślę sobie, że gdyby oni wszyscy w tamtych
opisanych przez mojego wujka czasach byli dziećmi i mieszkali w tej okupowanej
wiosce, obok tego Rolfa i jego pana, z pewnością znaleźliby tam swoje
szczególne miejsce. Prezydent Wrocławia Sutryk zapewne by się z tym dzieckiem zapoznał
i zostaliby kolegami. Pani europoseł Róża Thun siedziałaby w domu, patrzyła z
tęsknotą przez okno i dyskretnie by się w tym Hansie, czy Klausie podkochiwała,
bo i ładny i taki silny i męski i zdecydowany. A Donald Tusk... no, tu już nie
wiem. Może on po prostu byłby tym chłopczykiem? No bo nie Rolfem. W końcu w
reinkarnację, nawet w przypadku Donalda Tuska, nie wierzymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.