Zmarł Tomasz Wołek, a ponieważ nie mam na jego temat do powiedzenia niczego dobrego, dziś pozwolę sobie więcej jego nazwiska tu wymieniać, natomiast, owszem, bardzo chętnie wspomnę pewne zdarzenie sprzed lat, którego drugim bohaterem był dziś nadzwyczaj aktywnie popularny red. Łukasz Warzecha, a na doczepkę nieskromnie i ja. Oto dawno dawno temu, w telewizji TVN24, wystąpił wspomniany Warzecha, w nadzwyczaj ostrym sporze zachował się jak rozlazłe gówno, które dbało wyłącznie o to, by robić wrażenie czegoś wykształconego i kulturalnego, a wszystko po to by już w kolejnym dniu ogłosić, że po owym występie on nie może się odgonić od komentarzy, w których różni ludzie gratulują mu nadzwyczaj nieugiętej postawy.
Był to czas, gdy byliśmy z Warzechą
kolegami blogerami w Salonie24, a zatem napisałem mu, że niech się może uprzejmie
zamknie, bo sam doskonale wie, że w owej debacie zachował się jak ostatni
kretyn, a on mi na to odpisał, że to ja się powinienem zamknąć, bo on jest „pilotem
boeinga” podczas gdy ja zaledwie „kierowcą traktora”. Ów traktor zdeptany przez
boeinga został wówczas potraktowany jako niemal symbol tego co się działo
między świeżo powstającą blogosferą, a dziennikarskim mainstreamem, i już po
chwili Warzecha stracił wszystko co miał, albo co mu się wydawało że miał.
Minęły lata, a ja, choć szczerze
powiedziawszy nie wiem, czy Warzecha wciąż jest zapraszany przez TVN24 do
komentowania polityki, to tu w Sieci natomiast, z tego co widzę, jest on już
wyłącznie przedmiotem najbardziej okrutnych kpin. Gdy chodzi o mnie, to ja
akurat o nim dziś już nie wiem prawie nic, natomiast wciąż pamiętam ten czas,
kiedy on w Salonie24 zamieścił swój słynny tekst o różnicy między zawodowymi
dziennikarzami , a hołotą ,do której oni łaskawie przemawiają. Z tej okazji, no
i też przy okazji wspomnianego na początku tego tekstu odejścia, zachęcam do zapoznania
się z tym, co Warzecha potrafił kiedyś i porównania z tym, co on ma do zaoferowania
dziś.
Jest kategoria ludzi, którą można
określić mianem pogromców teleturniejów sprzed telewizora. Osoby takie są
niezwykle mocne w każdej dziedzinie, z jakiej padają pytania, pod warunkiem, że
siedzą wygodnie w fotelu w swoim przytulnym mieszkanku.
Wyobraźmy sobie teraz, że trwa
teleturniej, w którym zawodnikowi nieźle idzie. Dostaje w pewnej chwili wybór:
albo zatrzyma wygrane właśnie 500 tys., albo gra dalej o milion, ryzykując, że
straci wszystko. Zawodnik dokonuje racjonalnej kalkulacji i decyduje się
poprzestać na pewnym już pół miliona. Dostaje gratulacje, odbiera czek i idzie
do domu.
Wyobraźmy sobie jednak, że spotyka owego
pogromcę sprzed telewizora. Osobnik ów, jeśli jest człowiekiem rozsądnym, może
mu powiedzieć: „No, panie Stefanie, ja to bym jednak grał dalej, ale
rozumiem, że miał pan powody, dla których pan się zatrzymał na tych 500
tysiącach. Tak czy owak, gratuluję”. Możliwe jednak, że mamy do czynienia z
emocjonalnie nastawionym maksymalistą, który dopada zawodnika i wrzeszczy na
niego: „Ty parszywy tchórzu, jak mogłeś się wycofywać?! Nie wiesz, co to
jest honor? Co to jest walka do końca? Ty robaku, nie istniejesz dla mnie!”.
Wobec takiego ataku możliwe są dwie postawy. Pierwsza – puknięcie się w głowę i
pójście swoją drogą. Druga – narastająca irytacja, o ile mamy pewność, że nie
spotkaliśmy się z wariatem. Skoro bowiem nie z wariatem mamy do czynienia, to
oczekiwalibyśmy, że ten ktoś zda sobie sprawę, iż: atmosfera i sytuacja w
studiu, gdzie rozgrywany jest teleturniej, jest zasadniczo odmienna od tej w
pokoju z telewizorem, gdzie zasiada atakująca nas osoba i gdzie jest ona
niezwykle mądra; sytuacja gracza może być taka, że bardziej opłaca mu się wziąć
500 tys. niż ryzykować; stacja telewizyjna nie jest głupia i pytanie za milion
jest arcytrudne, właściwie nie do pokonania. Z jakiegoś jednak powodu pogromca
sprzed telewizora tego wszystkiego nie bierze pod uwagę, za to dużo mówi o
konieczności walki do końca i polegnięciu z honorem i pustym portfelem.
Ja właśnie znalazłem się w sytuacji
takiego zawodnika, zaatakowany w sposób wyjątkowo irytujący przez
Toyaha (podkreślam słowo „zaatakowany”, choć Toyah zapewne uważa, że on tylko
wyraził swoją opinię). Toyah zaprezentował tym samym w sposób modelowy, na czym
polega postawa maksymalizmu moralnego (i jej szkodliwość).
Poszło o mój poprzedni wpis. W wielkim
skrócie – Toyah obejrzał program, o którym mowa, i doszedł do wniosku, iż nie
spełniłem jego wyśrubowanych standardów, a zatem odznaczyłem się tchórzostwem,
małością, miałkością i czym tam jeszcze. Gdyby Toyah nie był moralnym
maksymalistą, ale człowiekiem rozsądnym (nie boję się tego słowa, bo choć
komuna usiłowała mu nadać specyficzne znaczenie, dziś uważam, że właśnie
zdrowego rozsądku najbardziej brakuje, a bojownikami o jego odzyskanie byli
ludzie tacy jak Stanisław Bareja czy Maciek Rybiński), skomentowałby sprawę na
moim blogu, pisząc coś w rodzaju: „Uważam, że mógł pan pana Wiadro
potraktować ostrzej, jak na mój gust był pan za łagodny”. Ale nie – Toyah,
siedząc wygodnie przed komputerkiem i klepiąc w klawiaturkę, nie uznaje
kompromisu. W związku z czym tworzy sążnisty wpis, którego główną tezą jest, że
Warzecha jest konformistą i mięczakiem, ponieważ we wspomnianym programie
siedział (taka jest wizja Toyaha, nieco, moim zdaniem, oniryczna) jak mysz pod
miotłą, zamiast… No właśnie – nie wiadomo właściwie, zamiast czego, bo tego
Toyah nie precyzuje. Najbardziej byłby zapewne szczęśliwy, gdybym dał panu
Wiadro w twarz, ewentualnie demonstracyjnie opuścił studio. Ostatecznie mógłby
się pogodzić z tym, że poprzestałbym na nazwaniu pana Wiadro ubeckim pachołkiem
albo czymś w tym rodzaju.
(Przy okazji do wpisu Toyaha podłączyło
się oczywiście natychmiast wiele osób, które z jakichś tam nieprzeniknionych
powodów osobiście mnie nie cierpią i uznały, że mają od właściciela blogu
przyzwolenie na poskakanie sobie po Warzesze, ale do tego już przywykłem.)
Odpowiedziałem Toyahowi, że zachowuje się
jak kierowca traktora, który poucza pilota boeinga, jak ma pilotować maszynę,
czym on poczuł się oczywiście obrażony. Tymczasem tak jest faktycznie. Pilot
boeinga nie ma prawdopodobnie pojęcia o prowadzeniu traktora, ale również na
odwrót. Lecący samolotem kierowca traktora może mieć do pilota zasadną
pretensję, że trochę rzuca, ale powinien przyjąć, że pilot stara się
turbulencje ominąć. Może mu się akurat nie udaje, bo obszar turbulencji jest
zbyt rozległy, komunikat nadszedł za późno albo zepsuł się radar meteo w maszynie.
Jak jednak nazwać traktorzystę, który z oburzeniem wbiega do kabiny pilotów i
woła: „Ty ćwoku, na niczym się nie znasz, jak prowadzisz samolot?! Nie
rozumiesz, głąbie, że ma być gładko?!”. Wówczas pilot powinien wstać z fotela i
oddać stery traktorzyście. Niech pokaże, jak świetnie sobie radzi.
Żeby było jasne: sam wiele razy pisałem,
że uprawianie danego zawodu nie jest warunkiem, aby móc pod adresem jego
przedstawicieli wygłaszać krytykę. Dotyczy to zwłaszcza zawodów kluczowych dla
funkcjonowania państwa. Taka postawa prowadzi do absurdów. Czym innym jednak
jest krytyka, a czym innym aroganckie i agresywne wymądrzanie się z pozycji
własnego fotela. Jeśli część blogerów zarzuciła mi pod wpisem Toyaha pychę, to
niech teraz się zastanowią, czy prawdziwym przejawem pychy nie jest przypadkiem
jego pouczanie z wyżyn moralnej doskonałości, gdzieś zza klawiaturki w
przytulnym mieszkanku. Pouczanie, któremu przyklaskuje grupa innych anonimów,
jak rozumiem – także moralnych diamentów i codziennych bojowników o moralną
czystość. To drażni, zwłaszcza że nie chodzi o kwestie najwyższej wagi, jak
niegdyś decyzja o podjęciu współpracy z SB. W takich wyjątkowych sprawach
moralny maksymalizm jest naturalny i nawet pożądany. Ale nie o tym teraz mowa.
Owszem, Toyah wyprowadził mnie z
równowagi, dokładnie na tej zasadzie, na jakiej wyprowadza z równowagi
pyszałek, który poucza innych, samemu mając o sprawie znikomą wiedzę. Toyah –
jestem tego pewien – nie ma pojęcia o kulisach publicystycznych programów, o
ich dramaturgii, a wreszcie nie jest w stanie pojąć, że takich Toyahów przed
telewizorami, zwłaszcza w przypadku stacji, o której mowa, siedzi kilka
promili. Reszta to ludzie, przyzwyczajeni do innego przekazu. I ci ludzie,
słuchając mnie, mają mieć poczucie, że słuchają kogoś spokojnego i rozsądnego,
kto jasno i bez przesadnych emocji wykłada swoje racje. Taki jest mój cel.
I tu jest pies pogrzebany: ja bowiem
myślę właśnie o tych widzach i za swoje zwycięstwo uznaję sytuację, gdy jestem
w stanie przekonać jakąś część z nich, że pan Wiadro stawia błędne tezy. Toyah,
jako moralny maksymalista, ma gdzieś wszelkie kalkulacje, a nawet to, że w
ocenie pana Wiadro dokładnie się zgadzamy. Ten sojusz Toyah kompletnie
zniweczył swoim atakiem. On mnie rozjedzie za to, że nie zastrzeliłem pana
Wiadro na miejscu.
Ciekawe, czy Toyah zdaje sobie sprawę, iż
całe mnóstwo zapewne cenionych przez niego instytucji i przedsięwzięć
funkcjonuje tylko dzięki temu, że kierującym nim osobom obcy jest patologiczny
maksymalizm moralny w stylu Toyaha. Czy Toyah zdaje sobie np. sprawę, że kiedy
na początku tej kadencji Sejmu pojawił się z inicjatywy marszałka Komorowskiego
problem zasiadania Jana Ołdakowskiego jednocześnie w Sejmie i na fotelu
dyrektora MPW, to Ołdakowski nie wszedł do gabinetu Komorowskiego i nie
zwyzywał go od ubeckich szmat (jak zapewne chciałby Toyah), ale normalnie z nim
pogadał, wskazując mu pewne pragmatyczne aspekty takiego lub innego wariantu? I
dobrze zrobił, bo znacznie ważniejsze od moralnych uwzniośleń Toyaha jest dla
mnie ciągłość i trwałość świetnej placówki muzealnej. Czy Toyah pomyślał, że
nawet Mariusz Kamiński, pozostając na stanowisku szefa CBA przez dwa lata
rządów PO, musiał iść na szereg drobniejszych porozumieć ze swoim szefem? Czy
wreszcie Toyah napisał jakiś tekst, potępiający PiS za wejście w układ z SLD w
kwestii mediów publicznych? Nie przypominam sobie.
Sposób myślenia Toyaha jest nie tylko
kompletnie nieżyciowy – także w punktu widzenia osiągania ważnych i
szlachetnych celów, takich jak choćby wspomniane utrzymanie dobrej dyrekcji MPW
– ale wręcz szkodliwy. Posługując się nim, nie sposób zdziałać niczego nigdzie
– chyba że urzeczywistni się idealna republika Platona. Ale jest to także
postawa kabotyńska, bo bardzo łatwo podniecać się własną moralną doskonałością
i wytykać innym, że nie dostają, gdy się siedzi w ciepłym pokoiku za
komputerkiem, anonimowo wklejając kolejne teksty o potrzebie moralnego
wzmożenia.
I to jest Warzecha. Część młodszych
czytelników zastanawia się, o co chodzi z tym wiadrem. W tej sytuacji ja to
wyjaśnię jutro, dziś natomiast skupmy się proszę na problemie znacznie szerszym
niż ta w sumie strasznie nędzna wymiana, a mianowicie na relacjom między mediami
mainstreamowymi i resztą świataa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.