Wspomniałem
tu kiedyś pewne zdarzenie jeszcze z dość głębokiego PRL-u, kiedy to oglądaliśmy
z moim śp. Tatą „Dziennik Telewizyjny” i ten w pewnym momencie zwrócił się do
mnie z następującym pytaniem – pamiętam je do dziś słowo w słowo – „Powiedz mi,
Krzysiek, czy on wie że on kłamie”.
Zachwyciła mnie ta refleksja przede
wszystkim przez jej niezwykłą wręcz prostotę, która mogła była wyjść wyłącznie
z ust człowieka doskonale prostolinijnego, nie skażonego tym strasznym i tak
powszechnym w dzisiejszym świecie przekonaniem, że tak naprawdę wszystko jest o
wiele bardziej skomplikowane niż nam się wydaje, i wśród ludzi oświeconych nie
ma miejsca na jakiekolwiek jednoznaczności. A jednocześnie jednak przeraziła, bo nagle sobie uświadomiłem, że tego się akurat nigdy nie dowiemy,
bo ci kłamcy nigdy nam tego nie ujawnią, a my ani w ich oczach, ani w geście
nie zobaczymy nic.
Żyłem więc przez wszystkie kolejne lata,
próbując bezskutecznie rozgryźć ową zagadkę, raz to wpadając w przekonanie, że owi
kłamcy kłamią w głębokim przekonaniu, że mówią prawdę, a innym razem nagle
przyłapując się na wierze, że to jednak wyłącznie cynizm, a skoro tak, to przed
nimi jest jeszcze szansa na nawrócenie. A potem znów zwątpienie... i tak
wszystko od nowa.
I teraz, proszę sobie wyobrazić, stało się coś
co sprawiło, że po raz pierwszy od wszystkich tych lat poczułem, że wiem i to
wiem na pewno i ostatecznie. Otóż natychmiast po opublikowaniu przeze mnie tekstu na temat
rodziny Schnepf, skontaktował się ze mną prywatnie jeden z powszechnie znanych polityków Platformy Obywatelskiej, by wyrazić oburzenie moją oceną moralnej
kondycji w jakiej znajdują się zarówno żywi jak i martwi członkowie owej
czarnej rodziny. W pierwszej chwili, przyznam uczciwie, poczułem satysfakcję,
bo autentycznie ucieszyło mnie to, że tekst dla mnie bezwzględnie ważny, by nie
powiedzieć, że ostatnio być może najważniejszy, wzbudził w owym polityku aż tak
wielkie poruszenie, że nie mógł się powstrzymać przed tym, by się owym
poruszeniem ze mną podzielić. Potem jednak sprawy potoczyły się tak niezwykłym
torem, że zrobiło się już ani wesoło, ani nerwowo, ale zwyczajnie smutno i
wreszcie przerażająco.
Początek był przewidywalny, a więc
zarzut, że ja nie mam prawa oceniać ludzi opierając swą ocenę na grzechach ich
rodziców, a za nim też jeszcze bardziej oczywista moja odpowiedź, że ja nie
oceniam ludzi po grzechach rodziców, a tym bardziej dziadków, a nawet po ich
własnych grzechach, pod warunkiem że oni swoje grzechy odkupili, jak choćby miało to miejsce w przypadku św. Pawła, niewykluczone że swego czasu najgorszego z
nich. Próbowałem sobie również radzić z kolejnym argumentem, że również w
PiS-ie są politycy, których rodzice, czy dziadkowie wyrywali ludziom paznokcie,
wyjaśniając że nie tylko wspomniany wcześniej św. Paweł zapewne robił rzeczy
jeszcze straszniejsze od wyrywania paznokci, ale swoje musieli przejść także ci
wszyscy co setkami rozrywali na strzępy nienarodzone dzieci, ale dzięki Bożej
łasce odnaleźli odkupienie.
Wszystko na nic. I, szczerze
powiedziawszy, niczego więcej się nie spodziewałem. To co mnie natomiast od
początku zastanawiało, to to, czemu ów straszny człowiek postanowił mnie na
swój obraz ewangelizować, no i czy on to robił szczerze, czy w jakimś nieznanym
mi brudnym celu. Ponieważ jednak owego celu nie potrafiłem sobie wyobrazić,
uznałem że za tym musiało stać szczere przekonanie o swojej racji. No bo jaki sens jest brnąć w te kłamstwa, kiedy jesteśmy tylko my dwaj i przed nikim nie można się popisać i zyskać jakieś polityczne punkty. Mimo to nie kończyłem rozmowy, wierząc że on mnie zaledwie chce oszukać i chcąc mu pokazać, że się nie dam. No ale czy
tam było jakiekolwiek kłamstwo, poza szczerze wyrażoną opinią? No nie. Jednak po
dwóch dniach – tak, tak, ta rozmowa trwała dwa dni – nastąpił autentyczny hit.
Oto w momencie gdy rozmowa zeszła na temat rzekomego odwiecznego sojuszu Prawa
i Sprawiedliwości z Putinem, może nie bezpośredniego, ale przez poparcie dla
premiera Orbana, wysłałem mojemu rozmówcy kilka zdjęć na których z Putinem, czy
ministrem Ławrowem ściskają się Donald Tusk, Radek Sikorski i cały wahlarz
polityków unijnych i poprosiłem o chociaż jedno zdjęcie, na którym kiedykolwiek
w najnowszej historii Polski Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Andrzej
Duda pokazał się w ich towarzystwie. Jedno. Choćby
jedno.
I tu, proszę sobie wyobrazić najpierw otrzymałem
informację, że tego jest całe mnóstwo, a jako dowód dokładnie pięć zdjęć.
Najpierw zatem popularny w Sieci swego czasu fejk z Morawieckim szczerzącym się do Putina, zdjęcie Morawieckiego z Marie LePen, Morawieckiego z Orbanem i
premierem Włoch, ministra Raua spotykającego się z Ławrowem w ramach misji OBWE, tuż przed napaścią Rosji na Ukrainę, oraz (sic!) zdjęcie
Jarosława Kaczyńskiego z synem Leopolda Tyrmanda, z adnotacją że to akurat jest
najlepsze, oraz informację, że gdzieś jest jeszcze zdjęcie jak Jarosław
Kaczyński całuje w rękę Radka Sikorskiego.
Kiedy poinformowałem mojego
nieszczęśnika, że wszystkie te zdjęcia może wsadzić sobie w nos, to pojawił się
dowód w postaci starego jak świat filmiku, jak premier Kaczyński witając się ze
swoimi ministrami, zagapia się, jak to on, i uznając że ma przed sobą którąś z kobiet, pochyla
się nad dłonią Sikorskiego – wówczas jeszcze ministra w rządzie Prawa i
Sprawiedliwości – i wykonuje przez chwilę ruch jakby chciał Sikorskiego
pocałować w rękę.
I w tym momencie – podkreślam, że jeden
z ważniejszych polityków Platformy Obywatelskiej – uwaga! uwaga! – poprawia się
i stwierdza, że na tym filmie to chyba jednak nie jest Jarosław, ale Lech
Kaczyński. I to jest z mojego punktu widzenia koniec jakiejkolwiek dyskusji, a
przy okazji jakichkolwiek naszych rozterek. Otóż nie dość że mamy przed sobą
ludzi, którzy kłamiąc jak bure suki, są głęboko przekonani, że wszystko co
mówią to święta prawda, to w dodatku są tak straszliwie w tym swoim obłędzie
nieprzytommni, że są gotowi uwierzyć, że Lech Kaczyński był premierem w
rządzie, w którym ministrem był Radosław Sikorski, a z tego wszystkiego jedyny
sprawiedliwy to Sikorski.
A jaką informację to wszystko niesie dla
nas? Otóż, jak już wcześniej wspomniałem, niewesołą. Problem bowiem w tym, że
oni nie wiedzą, że kłamią. A skoro nie wiedzą, to wszyscy ci co na
co dzień przyjmują ich kłamstwa, czyli nasi braci, siostry, matki, ojcowie, szwagrowie i zwykli znajomi, z któymi od czasu do czasu politycznie się ścieramy, są tym bardziej szczerze przekonani, że to
wszystko co im się wydaje, to fakty. A
skoro fakty, to znaczy, że oni wszyscy, nawet gdy im się na talerzu przyniesie
po stokroć potwierdzoną prawdę i podstawi się ją pod sam nos, to nie uwierzą.
Żaden z nich nie uwierzy. Będą do końca świata żyli w kłamstwie, a my musimy się z tym
pogodzić. Bo jak było napisane: „Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to
choćby ktoś z umarłych powstał, nie uwierzą”.
A ja mam dziś dzień szczególny. Po tych
wszystkich latach, które minęły od owego niezwykłego pytania mojego Ojca, czy
on, Krzysiek, wie że on kłamie, ja mam wreszcie na nie odpowiedź: Oni nie
wiedzą że kłamią. Oni są najzwyczajniej w świecie opętani. I to opętani na
dobre. To jest koniec.
Jak to jest? Masz znajomego w tej PO, on jest tam jakimś działaczem, a jeśli nie funkcyjnym, to jest ichnim autorytetem, bo coś tam jakoby znaczy. Wy dwaj znacie się przynajmniej tyle, aby nawzajem widnieć w książkach adresowych obu telefonów, ale nie kontaktujecie się, bo każdy robi swoje. To działa przez lata w równowadze, aż Ty publikujesz ten felieton o genetyce i tylko od tej publikacji, z jego strony następuje erupcja.
OdpowiedzUsuńAle o co ta erupcja? Co w Twoim znajomym nagle potrzebowało gwałtownie wyładować się? Dlaczego, znając Ciebie i Twoją aktywność, on dotychczas nie potrzebował Ciebie naprostowywać? Wygląda zaś na to, że on jest stałym czytelnikiem tego blogu. Dotychczas dyskretnym, aż nagle ruszyli go przodkowie tego Schnepfa. Proste opętanie nie wyjaśnia dlaczego doszło do tej akurat schnepf-detonacji i to aż tak gwałtownej?
Jest na pograniczu pewności, że chłopcy dziś już podchodzący pod wiek emerycki, czytali „Tajemniczą wyspę” J.Verne’go. Tam jest taka akcja, że od nie wiadomo kiedy nadyma się wulkan tworzący ową wyspę a jego krater z magmą i wszystkim co wulkanom trzeba oddzielony jest taką ścianą skalną z drugiej strony obmywaną chłodną wodą oceaniczną. Da się żyć na tym wulkanie, aż na tej ścianie pojawia się rysa jakiegoś pęknięcia ... Przez tą właśnie rysę następuje wielkie BUM!
Wielkie bum, jakby to określić, spływa sobie z oceaniczną wodą, ale z wulkanicznej wyspy pozostaje ruina. Mamy więc wyjaśnioną przyczynę i skutek. Tymczasem z wczorajszych wiadomości telewizyjnych wynika, że nagle ujawnił się kryzys dostępności do opieki psychiatrycznej.
@orjan
OdpowiedzUsuńSzybkość tej reakcji i jej intensywność też mnie poruszyła.