poniedziałek, 28 września 2015

Agnieszka i inni, czyli na co komu talent?

Kumpel mój, Marek Kamieński, wybitny artysta plastyk, niektórym z nas znany tu, jako autor obrazów umieszczonych na okładkach moich książek, kiedyś, bardzo dawno temu jeszcze, powiedział mi coś, co z jakiegoś powodu do dziś zapamiętałem, i co w pewnym sensie sformatowało moje myślenie o sztuce i o potędze talentu. Otóż jego zdaniem jest czymś absolutnie skandalicznym, a jednocześnie przejmująco smutnym, że losy wielkich artystów plotą się w taki sposób, że dajmy na to „Słoneczniki” takiego Van Gogha zdobią wnętrza jakichś ponurych gabinetów w jeszcze bardziej ponurych korporacjach, podczas gdy on sam, po to, by owe „Słoneczniki” stworzyć, uznał za stosowne oszaleć i na dowód owego szaleństwa obciąć sobie ucho. Oczywiście, ja miałem wiele różnych innych okazji rozmawiać z Kamieńskim o sztuce i z owych rozmów zawsze wynikała ta jedna prawda, że tak zwany „wyczyn”, w jakiejkolwiek formie, realnie sprowadza się do tego, że albo ktoś to kupi, albo nie, natomiast to wszystko, co ostatecznie doprowadziło do tego, że owo dzieło w ogóle powstało, nie ma już żadnego znaczenia. I to wszystko się sprawdza nawet w przypadku tych choćby najmniej wyszukanych gwiazd popu, dla których ich fani gotowi są oddać nie tylko osobistą godność, ale niekiedy nawet i życie. Który bowiem z owych wielbicieli choćby przez chwilę jest w stanie się zadumać nad tym, jaki talent, jaki wysiłek i ile, bywa że poświęceń, musi stać za każdym pojedynczym sukcesem? Zero. Stajemy wobec ludzkiego geniuszu i stawiamy wyłącznie żądania.
Swego czasu, w jednej ze swoich prasowych wypowiedzi, były już wówczas prezydent Richard Nixon powiedział coś takiego: „Nie każdy może być prezesem General Motors. Nie każdy może być prezydentem Stanów Zjednoczonych”. I nie dajmy sobie wmówić, że za tą refleksją stało rozdęte ego Nixona. Wcale niekoniecznie. On, jak sądzę, chciał tylko nam powiedzieć, że jeśli ktoś zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych, czy prezesem General Motors, to w żadnym wypadku za tym nie stoi głupi przypadek. A nam naprawdę nie zaszkodzi, jeśli będziemy w stanie ten fakt zauważyć i uszanować.
Myślę o tym, proszę sobie wyobrazić, w związku z tym, że Agnieszka Radwańska właśnie wygrała turniej ATP w Tokio. Zastanówmy się może przez chwilę, kim trzeba być, co trzeba umieć, jakie trzeba mieć talenty, by wygrać turniej ATP w Tokio. Zastanówmy się może, ile jest osób na świecie, które dziś są w stanie wygrać turniej ATP w Tokio i co trzeba umieć i mieć, by znaleźć się w gronie tych, którzy są w stanie tego dokonać. Nie wiem ile jest ludzi na świecie, którzy grają w tenisa dla przyjemności, ilu gra w tenisa w ramach tej jednej szczególnej pasji, ilu gra w tenisa wyczynowo. Wiem natomiast, że na świecie jest zaledwie kilka osób, które są w stanie wygrać turniej ATP w Tokio i wśród nich jest Agnieszka Radwańska.
I oto nagle okazuje się, że dla wielu z nas, rzekomo osób, które interesują się sportem, dla których kibicowanie jest prawdziwą pasją, osób, które podobno najlepiej wiedzą, o co w sporcie chodzi, zwycięstwo Agnieszki Radwańskiej jest dobrym powodem, by przyjść i ogłosić, że to dobrze, że wreszcie Agnieszka Radwańska stanęła na nogi, bo ostatnio wydawało się, że ona jest do niczego. Przypominam, że mówimy o dziewczynie z Krakowa, która dzięki swojemu talentowi i ciężkiej pracy została jednym z najwybitniejszych specjalistów w swojej branży na świecie.
Do czego zmierzam? Otóż, jak część z nas już wie, zbliża się premiera nowego filmu z Jamesem Bondem i tym razem otwierającą produkcję piosenkę zaśpiewał artysta nazwiskiem Sam Smith. Nie znam tego Smitha, z tego co słyszę, wiem, że nie kupię jego płyty, w dodatku moja córka mówi mi, że reakcja tak zwanych fanów muzyki popularnej jest taka, że ów Smith to syf i hańba. Ja jednak wiem przy tym jedno: nie każdy może zaśpiewać piosenkę do nowego Bonda. Dziś jest to ów Smith, wcześniej była Adele, jeszcze wcześniej Tina Turner i Paul McCartney i nie oszukujmy się: tu nie ma przypadków. A zatem, w naszej sytuacji, szydzenie z tego Smitha jest idiotyzmem szczególnym. Oczywiście, możemy go nie słuchać, tak jak nie słuchamy obu Justinów – Timberlake i Biebera, The Who, czy Miley Cyrus, jednak nie możemy nie przyznać, że nie każdy może być Bieberem, czy Cyrus. Powiedziałbym wręcz, że nie każdy może być Petem Townshendem, choć przyznaję, że tu akurat mam swoje wątpliwości.
Agnieszka Radwańska wygrała turniej ATP w Tokio, wygrywając ze Szwajcarką Belindą Bencić, która wcześniej pokonała Samanthę Stosur, Garbiñe Muguruzę i Karolinę Woźniacki i wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni, no bo jesteśmy kibicami, a Radwańska jest nasza. I dziś jest już ósma na świecie. A ja nie mam wątpliwości, że jeśli w najbliższym turnieju ona odpadnie w pierwszej rundzie z jakąś debiutantką i znów wypadnie z pierwszej dziesiątki, wokół niej zbierze się całe towarzystwo prawdziwych kibiców, którzy jej świetnie wytłumaczą, dlaczego ona tak naprawdę jest do dupy. Bo jest za chuda, za mało ambitna, mało trenuje i w dodatku ma beznadziejnego trenera. I, proszę mi wybaczyć, ale ani trochę nie czuję się lepiej przez to, że wiem, że dziś w Hiszpanii też cała kupa kibiców nie może darować Muguruzie, że przegrała z kimś tak byle jakim jak Belinda Bencić i że koniecznie powinna najpierw zmienić trenera, a potem poprawić forehand, albo coś innego.
Tak już nasz świat wygląda, że każdy z nas ma ten swój najczęściej jeden talent i albo go wykorzystuje, albo marnuje. Wśród nas są ludzie, którzy nie dość, że ów jeden talent dostali, to którym w dodatku ów jeden talent udało się do tego stopnia pomnożyć, że podziwiają ich nie tylko znajomi, nie rodzina, nie miejscowa publiczność, ale cały świat. I my doskonale znamy ich nazwiska. I w sytuacji, gdy właściwie jedyne co nam pozostaje, to ich podziwiać za to, czego nam akurat nie udało się dokonać, z czystego zwierzęcego egoizmu uznajemy za stosowne im doradzać, czy – o grozo! – tłumaczyć, co oni powinni, żebyśmy poczuli ów dreszcz emocji. Co ciekawe ten sam, któregośmy sami nigdy nie umieli ani sobie, ani innym, zapewnić. Dlaczego? Bo lubimy sport i się na sporcie znamy? Proszę, beze mnie.

Przypominam, że w księgarni na stronie www.coryllus.pl są do kupienia moje książki. Szczerze zachęcam.

4 komentarze:

  1. Hmmm a ja tam The Who i np. The Slade od czasu do czasu lubię sobie posłuchać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. @piter
    Ja też lubię sobie posłuchać Slade. Co Ci przyszło do głowy, żeby ich zestawiać z The Who? Pomyśl tylko, ile przebojów miało Slade, a ile świat zna piosenek The Who.

    OdpowiedzUsuń
  3. @toyah

    Ja nie neguję, że pewnie i przebojów to oni mieli mniej. Nigdy się nie kierowałem tym co tam świat uzna za przebój. Iggy Pop & The Stooges w początku swej działalności (lata 69-74) byli kompletnie niepopularni, a ja nadal lubię ich płyty. To samo jest z The Who, może z sentymentu do filmu Quadrophenia.

    OdpowiedzUsuń
  4. @piter
    To nie chodzi o to, że oni nie mieli przebojów, choć to jest , owszem, dziwne. Nawet Troggsi mieli więcej. Nawet The Turtles. Wszyscy im współczesni mieli więcej przebojów. Rzecz w tym, że oni mieli jednę piosenkę wartą uwagi. No może dwie.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...