czwartek, 13 listopada 2014

Skwieciński, czyli gdy człowiek się napije, budzą się demony

Dziennikarz Piotr Skwieciński, znany nam, mniej lub bardziej, od ponad dwudziestu już lat, czy to z tekstów publikowanych w mainstreamowej prasie, czy z komentarzy emitowanych przez mainstreamowe telewizje, jeśli jest przeze mnie rozpoznawany, to wyłącznie dzięki pewnemu wydarzeniu sprzed kilku lat, które to wydarzenie w najmniejszym stopniu nie jest związane ze Skwiecińskiego działalnością publicystyczną. Był czas, kiedy ja z prawdziwą pasją czytałem teksty tak zwanych „prawicowych” publicystów, takich jak Piotr Zaremba, Piotr Semka, czy Rafał Ziemkiewicz, i każdy z nich w którymś momencie swojej publicznej działalności dostarczał mi refleksji, które sobie niezwykle ceniłem. Oczywiście, do każdego z nich miałem przeróżne pretensje, na tym blogu z nimi walczyłem, niekiedy bardzo zawzięcie, każdego z nich ostatecznie z listy swoich lektur skreśliłem, niemniej, jak mówię, był czas, kiedy każdy z nich coś dla mnie znaczył. Gdy chodzi o Skwiecińskiego, nie jestem sobie w stanie przypomnieć jednego momentu, kiedy to co on ma do powiedzenia miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie. A mimo to, on w mojej świadomości istnieje i to istnieje mocno i chyba jednak na zawsze.
O co poszło? Czemu ja po tych wszystkich latach, kiedy zmieniło się już niemal wszystko, Skwiecińskiego pamiętam i zapomnieć nie potrafię? Otóż przez to przede wszystkim, ze przypomniał mi o nim Coryllus, ale też w związku z pewnym wspomnieniem sprzed lat. Otóż jeszcze w roku 2008, ledwo co zaczynając tę swoją blogerską działalność, pojechałem do Warszawy – jedyny zresztą raz w życiu – na tak zwane „trzecie urodziny Salonu”, by się tam oczywiście pokazać, ale przy okazji poznać ludzi, których dotychczas znałem tylko z Sieci. I tam właśnie, podczas tych wszystkich towarzyskich okazji, ujrzałem Piotra Skwiecińskiego, jak szedł wśród tego tłumu blogerów kompletnie pijany i to w dodatku pijany w ów szczególnie irytujący sposób, kiedy człowiek już tylko walczy, by nikt owego upojenia nie widział, a widzą wszyscy, choćby tylko po to, by nieszczęśnika łapać, kiedy ten się wywraca na mordę.
Czemu Skwieciński zrobił na mnie takie wrażenie? Otóż wcale nie dlatego, że on się napił i to było widać – w końcu się zdarza – ale przez to, że on był jedyną osobą na tym całym spotkaniu, która się schlała. Blogerzy się wzajemnie zaprzyjaźniali i udzielali towarzysko, „czerwoni” dziennikarze, tacy jak Leski, Kłopotowski, czy Warzecha zadawali szyku, samotny i nadęty Semka czy to na kogoś czekał, czy tylko się nudził, Sakiewicz gdzieś w kącie załatwiał jakieś interesy, zaproszony, jako gość specjalny Jarosław Kaczyński był do dyspozycji każdego, kto chciał porozmawiać, a Skwieciński szedł przez salę, z tym tak klasycznym wyrazem twarzy człowieka, który z jednej strony walczy z tym, żeby się nie wyrzygać, a z drugiej, by nikt nie poznał, że jemu coś jest.
I to był widok, który ze mna pozostał do dziś. Ten tłum rozradowanych, tak pełnych pasji blogerów, tych wyszpanowanych do granic możliwości zawodowych dziennikarzy, a w tym wszystkim ów Skwieciński, tak straszliwie pijany.
Jak mówię, ja Skwiecińskiego ani nie czytam, ani czytać nie potrzebuję i dla mnie on faktycznie jest tylko tym biednym, walczącym by się nie porzygać człowiekiem w tłumie ludzi autentycznie radosnych. Czemu więc dziś przyszło mi do głowy, by się nim tu zajmować. Otóż przeczytałem w najnowszym wydaniu tygodnika „W Sieci” tekst Skwiecińskiego właśnie, zatytułowany „Normalnieje, czyli koniec blogerów”, gdzie pisze on, że oto nastąpił ostateczny krach blogosfery, i po tych wszystkich latach większych, czy mniejszych obaw, że blogi wyprą z publicznej przestrzeni zawodowe dziennikarstwo, okazuje się, że profesjonaliści nie dość, że dzielnie ten atak przetrwali, to jeszcze w sposób jednoznaczny skopali blogerom tyłki. Pisze Skwieciński tak:
Ale sytuacja znormalniała i coraz bardziej normalnieje. Głośni parę lat temu PT blogerzy rozeszli się do innych zajęć. Część rozpoczęła współpracę z tradycyjnymi mediami. Inni skompromitowali się rozmaitymi ekstrawagancjami intelektualnymi. Nowych za bardzo nie widać. Dziennikarstwo obywatelskie nie wyparło normalnego (od początku było jasne, że i setka nawet bardzo głośno krzyczących w sieci wolunterów nie zastąpi jednego profesjonalisty – bo za darmo nikt nie wykona choćby jednego telefonu do urzędnika, żeby coś dla potrzeb odbiorców informacji wyjaśnić)”.
Nie chcę tu polemizować ze Skwiecińskim, co do jego oceny sytuacji na rynku, bo raz, że mi nie bardzo akurat zależy na dyskusji z kimś kto potrafi spłodzić zdanie typu „sytuacja znormalniała i coraz bardziej normalnieje”, a dwa, że moja opinia na temat, który go aż tak dręczy, jest do tego stopnia inna, że nawet nie mam sposobu, by się tu czegokolwiek uczepić. Ja akurat bowiem uważam, że przy całej swojej mizerii, blogi są dziś już ostatnim miejscem, gdzie można znaleźć jakiekolwiek warte uwagi informacje, i gdzie można liczyć na choćby szczątkową debatę, natomiast dziennikarstwo tak zwane „profesjonalne” zdechło ostatecznie i nieodwołalnie, skompromitowało się do końca i na zawsze, a więc tu naprawdę nie wiadomo, jak by można było choćby zacząć jakąkolwiek rozmowę. Chcę natomiast zwrócić uwagę na jeden fragment zacytowanej opinii Skwiecińskiego, a mianowicie miejsce, gdzie on stwierdza, że „od początku było jasne, że i setka nawet bardzo głośno krzyczących w sieci wolunterów nie zastąpi jednego profesjonalisty”.
W tej sytuacji, naprawdę nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko wspomnieć raz jeszcze ową jesień roku 2008, kiedy to ledwo żywy Skwieciński przedziera się przez ten tłum blogerów, i podzielić się ową refleksją, czy to już wtedy, kiedy on tak szedł i walczył sam ze sobą, by się na nas nie wyrzygać, Skwieciński po raz pierwszy i tak do samego końca zrozumiał, że kiedyś będzie normalnie i ta cała żałosna i tępa blogerska nędza odejdzie w niepamięć? Czy to było wtedy, czy jakoś później?

Tradycyjnie, wszystkich przyjaciół tego bloga zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie od kilku już dni sprzedajemy moją nową książkę o Diable. Bardzo adekwatnie.

2 komentarze:

  1. salon24 - ostoja prawicowców - cenzura. Dobrze, że są Wasze prywatne blogi nietknięte nożycami!
    Przyznam się ze wstydem, początkowo myślałem, że to Ty Toyahu nie zamieściłeś na salonie tego tekstu, tylko nie mogłem dociec dlaczego :). Jakoś mi to nie pasowało. A w swej naiwności nie domyśliłem się palca cenzora.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...