niedziela, 9 listopada 2014

Nowa książka: Ambasador w kościele




Od wczoraj, jak to już zostało ogłoszone, sprzedajemy moją nową książkę . Gdy chodzi o objętość, zawartość, a nawet i okładkę, ona mniej więcej kontynuuje to, z czym mieliśmy do czynienia przy okazji pierwszego tomu tych felietonów, zatytułowanego „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”, tyle, że – w co mocno wierzę – szczerzej, mocniej i zdecydowanie bardziej od serca. Na zachętę, ale też po to, by mniej więcej pokazać ten nastrój, chciałbym dziś przedstawić jeden z jej rozdziałów, zatytułowany „Ambasador w kościele”. To jest tekst jeszcze z listopada 2010 roku, a więc niemal już sprzed czterech lat.

Zdarzyło się właśnie coś, co musiało – po prostu musiało – wprowadzić w to nasze rozprawianie o rzeczach niemal niedotykalnych szczyptę doraźności. Ale za to jakiej! Sprawa jest wcale nie taka nowa, ale w świecie, gdzie wolny głos opinii publicznej nie istnieje, nie można się niczemu dziwić. 11 listopada, jak co roku, odbyły się odpowiednie uroczystości związane ze Świętem Niepodległości, a ich w pewnym sensie kulminacją była Msza Święta w warszawskiej Bazylice Św. Krzyża z udziałem Prezydenta RP. No i jest tak, że ja od wczoraj myślę o tej godzinie, czy może półtorej, próbuję sobie wyobrazić ten obraz, tę atmosferę, tę podniosłość, te twarze, te oczy, ten nastrój… no i te grozę. Bo tam jest też groza. Autentyczna groza.
A więc wyobrażam sobie, jak zbliża się moment rozpoczęcia Mszy i do Bazyliki wchodzi On z tą kobietą i z całą świtą. I siadają w pierwszym rzędzie, w specjalnie na tę okazję przygotowanych miejscach. I siedzą. A później widzę, jak On wstaje, mruczy coś pod nosem, później siada, znów wstaje, znów coś mruczy, niby śpiewa, później znów siada… I widzę świetnie tę jego twarz, tak dobrze nam wszystkim dziś już znaną. Tę twarz. I te oczy. A więc oni znów siadają, a On przymyka oczy. Raz, ponieważ tak właśnie robi pewien typ ludzi w kościele w czasie mszy, kiedy chce pokazać wszystkim, jaki jest zadumany, czy może tylko pogrążony w modlitwie, a dwa, że po prostu się nudzi. No i spać się chce. No więc przymyka te oczy i głowa mu opada, bo już rzeczywiście zasnął. Widzę ten obraz tak bardzo wyraźnie, bo przede wszystkim umiem sobie pewne rzeczy wyobrazić, a poza tym, to nie jest wcale nic tak bardzo nowego. I obok widzę tę kobietę. I Ona też ma zamknięte oczy. I też śpi. I tak siedzą oboje, a wokół zwykłe odgłosy kościoła podczas zwykłego nabożeństwa.
W komentarzu pod wczorajszą notką zauważyłem, że to co się wydarzyło 11 listopada w czasie tej mszy i po niej, bardzo zdecydowanie przywołuje w mojej pamięci wydarzenia sprzed ponad już 40 lat, kiedy to w Warszawie odbywało się uroczyste przedstawienie mickiewiczowskich Dziadów, na sali, w pierwszym rzędzie siedział, wedle legendy, sowiecki ambasador, a w rzeczywistości podobno jakiś człowiek od Gomułki – a więc tak czy inaczej Sowiet – a na scenie stał aktor, i w pewnym momencie okazało się, że wszystko co ów aktor mówi, mówi już tylko do niego. Do tego Rosjanina. I w pewnym momencie Rosjanin się zorientował…
Ja oczywiście tamtej sceny nie widziałem, podobnie jak nie widziałem tego, co się działo w czasie, gdy ks. Żarski głosił swoją homilię. Wszystko znam albo z opowiadań ludzi, albo z tego co potrafię sobie wyobrazić.
A więc wyobrażam sobie jego i ją, jak siedzą w tych pięknych wnętrzach warszawskiego kościoła, i wiedzą tak bardzo świetnie, On – że jest Prezydentem RP, a Ona – że jest Pierwszą Damą… i się zaczyna kazanie.
I wtedy On się nagle budzi. Ciekawy jestem bardzo, co go zbudziło. Które słowo z tej homilii powiedziało mu po raz pierwszy, że dziś już spać nie będzie. Myślę, że – tak jak to zwykle bywa – musiał na sekundę oprzytomnieć na samym początku, ale już chwilę później, też zgodnie ze znanym wszystkim standardem, głowa ponownie mu opadła. Może tylko Ona spała cały czas. Ale to bym chciał wiedzieć. Czytam po raz kolejny słowa księdza Żarskiego i chcę wiedzieć, w którym to dokładnie momencie On zrozumiał, co się dzieje. Czy to było może słowo „patriotyzm”, wypowiedziane po raz czwarty? Myślę, że nie. On zapewne cały początek przegapił. W końcu, czym jest patriotyzm? No czym? Ludzie święci! Dajcie normalnemu człowiekowi żyć!
Więc myślę, że pierwsze minuty kazania wyglądały tak, że kościół był kościołem, wokół czuć było ten piękny, jedyny, niepowtarzalny spokój, może czuć było zapach kadzidła i świec, no i głos księdza. A On siedział z przymkniętymi oczami i w skupieniu, z tym z pewnością starannie przyczesanym wąsem, a obok niego Ona… no, jak ona. Po prostu, znękana życiem kobieta, o plastikowej twarzy Karla Lagerfelda. I płynęły te słowa o grobach i patriotyzmie, a oni nie słyszeli nic. I myślę sobie, że jego obudzić mogło albo jednak to wciąż powtarzane słowo „patriotyzm” – nie dlatego, że coś go nim nagle wystraszyło, ale przez swoją natarczywość i powtarzalność – albo któraś z kolejnych sekund:
U podstaw III Rzeczpospolitej miejsce patriotyzmu, zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów nowej Polski, który powiedział, że aby zostać bogaczem, to pierwszy milion trzeba ukraść. Propagowanie podobnych haseł zaowocowało tym, że wartość została zastąpiona anty-wartością.
Patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem, miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość, prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem, ofiarność i poświęcenie chciwością i pazernością, miłość nienawiścią. Natomiast z dziejowego doświadczenia Kościoła i Narodu wiemy, że prawdziwym bogactwem jest stan ducha i umysłu ludzkiego, a nie grubość portfela. Każda społeczność, która swe prawa opiera na anty-wartościach, napełnia się bólem i krzywdą”.
I myślę dziś bardzo o tej scenie, i wyobrażam sobie, jak nagle we wnętrzach tego kościoła rozbrzmiewa ten „pierwszy milion”, lub może „promowany kosmopolityzm” to „pomówienie i ofiarność”, a On otwiera oczy i czuje niepokój. To musiało być jakoś wtedy, że On nagle się ocknął i poczuł ten wiatr. Kolejny fragment już mu z całą pewnością uprzytomnił wyraźnie, co się dzieje:
Czy w czasie zeszłorocznych uroczystości Święta Niepodległości, ktokolwiek z nas przypuszczał, że prawo do własnej, niepodległej Ojczyzny oraz obowiązek ochrony i obrony jej niepodległości zostanie nam przypomniane krwią Prezydenta Rzeczypospolitej, Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób? Kolejny raz potwierdziła się prawda, że drogę do wolności i niepodległości, krzyżami się mierzy. Czy ktokolwiek przypuszczał u progu III Rzeczpospolitej, że aby Polska nie zginęła za naszego życia, to koniecznie trzeba nam uczyć się miłości do Polski i Polaków?
I w tym momencie on już wiedział na pewno, że już nie zaśnie. A dalej mogło być już tylko gorzej. Jakoś mi się przypomniała ta historia z „Dziadami” sprzed lat, a przecież tych podobieństw wcale nie jest tak dużo. Poza tą opozycją On i Słowo, cała reszta jest inna. Przede wszystkim ówczesna inscenizacja, razem z tym ich Dejmkiem i tamtymi aktorami, nie miała żadnego szczególnego politycznego podtekstu. W dodatku, jak mówią źródła, całość przedstawienia podobała się nawet miejscowym Ruskim. I tylko ten jeden moment, kiedy ze sceny popłynęła ta fraza: „Nie dziw, że nas tu przeklinają/ Wszak to już mija wiek/ jak z Moskwy w Polskę nasyłają/ Samych łajdaków stek", a po drugiej stronie okazało się, że siedzi ktoś, kto okazał się akurat w tym jednym momencie być tą właśnie osobą, do której w gruncie rzeczy owe słowa były skierowane, sprawił, że wszystko już nigdy nie było takie same.
A więc mamy owe dwie strony przekazu, ale poza tym jednak wszystko pozostałe jest już inne. Kiedy próbuję sobie wyobrazić to, co tam, w tamtym warszawskim kościele, się wtedy działo, wydaje mi się, że Ksiądz Pułkownik nawet nie patrzył w stronę Bronisława Komorowskiego. Tak naprawdę, to była zwykła Msza Święta, tyle że ze względu na okazję bardziej udekorowana, i może jeszcze zamiast wiernych było więcej publiczności. No i tych dwoje. Mogę się oczywiście mylić, ale sądzę, że dla księdza Żarskiego to kto tam siedział, mogło nawet nie mieć specjalnego znaczenia. On miał wygłosić Słowo Boże na Święto Niepodległości i je wygłosił. Gdzieś na blogach, z których często czerpię część informacji, czytam, że po skończonej mszy, Bronisław Komorowski podszedł do Księdza i go zwymyślał, mówiąc między innymi, że: „jest zawiedziony i zaskoczony fragmentem kazania dotyczącym antywartości. - Jest ksiądz pułkownikiem, wojskowym, jak tak można, że Polska jest budowana na antywartościach!”, krzyczał podobno Komorowski. I na to ksiądz Żarski miał Komorowskiemu powiedzieć, że on najwidoczniej nie zrozumiał kazania.
A zatem możliwe, że moje skojarzenia z rokiem 1968 są nie do końca uprawnione, ale są – i na to nic nie poradzimy. Ja widzę tamtego, nazwijmy go umownie, Ambasadora, który zabłąkał się na tamto przedstawienie i pewnie przez większą jego część przysypiał, a później nagle się obudził, i dziś znów widzę kogoś z pozoru kompletnie innego, a jednak dokładnie takiego samego, może nawet podobnego do tamtego kogoś z wyglądu, który też zgubił drogę i znalazł się w miejscu sobie kompletnie obcym, gdzie otaczają go ludzie i rzeczy, których on ani nie rozumie, ani nawet nie czuje, a przy okazji oczywiście w ogóle nie potrzebuje. I ja chcę dziś tylko sobie wyobrazić, jak to musiało wyglądać? Jak wyglądał ten moment, kiedy Bronisław Komorowski nagle zrozumiał, że coś się dzieje i ogarnęło go tak straszne szaleństwo. Czy on siedział nieruchomo, czy zaczął się nerwowo rozglądać, czy obudził panią Komorowską? No i jak on to w ogóle wytrzymał? Przecież słowa, które musiały go dotknąć jako pierwsze, stanowiły wciąż dopiero początek homilii. A ile ona mogła trwać? 20 minut? Może więcej? Próbuję sięgnąć w najgłębsze miejsca swojej wyobraźni i ujrzeć te oczy, kiedy przestrzeń Bazyliki wypełniają słowa o tym, jak to „nadchodzi bowiem czas, kiedy trzeba zdać sprawę ze swego włodarzowania przed Bogiem i Narodem”, a tu zwyczajnie nie ma jak uciec. Nie ma jak i nie ma dokąd.
Bardzo przejmująca jest ta chwila. Nawet kiedy widzimy ją tylko oczami naszej wyobraźni. Ona jest tak przejmująca, że jedyne co można zrobić, to w tym momencie przerwać tę historię i zakończyć cały ten tekst trzema kropkami…

Cały wybór jest do nabycia pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=palimy-licho-czyli-o-tymktorynigdynieprzepuszczazadnejokazji. Szczerze zachęcam.

3 komentarze:

  1. Nareszcie! Teraz czekam na targi książki we Wrocławiu !!! Mam nadzieję, że Coryllus weźmie i co poniektóre poprzednie książki żeby można było uzupełnić braki! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. A tak na marginesie - świetna okładka - tzn obrazek na okładce i w treści i w kolorze/estetyce - wydaje się być jak najbardziej na miejscu.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Janosik
    Na pewno będą wszystkie książki.
    Co do okładki, pełna zgoda. Mam szczęście mieć okładki najwyższej klasy.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...