O naszym labradorze pisałem już i tu na blogu i nawet trochę miejsca poświęciłem mu w książce „Marki, dolary…” i za każdym razem zwracałem uwagę na to, jak on od czasu gdy z nami zamieszkał, w każdym z nas wzbudził ten rodzaj czułości, z jakim do tego czasu żadne z nas nie miało do czynienia chyba nigdy. Szczególnie tu dużo do powiedzenia może mieć moja żona. Otóż każdy z czytelników tego bloga, któremu zdarzyło się mieszkać pod jednym dachem z kobietą, szczególnie z kobietą inteligentną, ambitną i posiadającą własne zdanie, wie, jak potrafi być ciężko. Właściwie z każdym kolejnym rokiem małżeństwa, czy jak to ostatnio bywa niestety coraz częściej, związku partnerskiego, ów ciężar bywa coraz bardziej widoczny. Ludzie słabi i głupi często go nie wytrzymują i dochodząc do jakże niemądrego wniosku, że następnym razem będzie lżej, albo znajdują sobie kochanki, albo się rozwodzą i wchodzą w nowe związki, a wszystko po to, by się przekonać, że lepiej już zdecydowanie było. Inni, w moim odczuciu, bardziej zaradni i rozsądni, trwają i starają się temu co trudne, jak to ujął zgrabnie poeta, „odejrzeć”.
I tak to jest z nami. Żyjemy sobie na tej pięcioosobowej kupie plus pies, z większym lub mniejszym sukcesem staramy się podtrzymywać tę miłość, a ja z prawdziwym zachwytem patrzę na relacje, jakie łączą moją żonę i psa. Otóż jedno jest absolutnie oczywiste: od czasu gdy on się pojawił, moja żona jest zdecydowanie w lepszym nastroju. Nie ma bowiem takiego zmartwienia, takiego zmęczenia, takich zgryzot, które by były w stanie pokonać jej uczucie do niego. Ona wraca z pracy, zła jak wielkie nieszczęście, umordowana, wściekła na nas wszystkich, że w domu jest brud i bałagan i że większość z tych rzeczy, które ona nam wychodząc rano do szkoły zapisała na kartce, nie została zrealizowana, a w drzwiach czeka na nią pies, merda ogonem, patrzy wiernie jej prosto w oczy, a w pysku trzyma tę swoją pluszową owieczkę, z nadzieją, że ona mu ja rzuci, a on ją wtedy jak zawsze tak sprytnie złapie. No i ona wtedy zaczyna się uśmiechać i przemawiać do niego tak czule i słodko, że nam już tylko pozostaje patrzeć na to wszystko z zazdrością.
Ale przecież nie chodzi tylko o moją żonę. My wszyscy tak naprawdę mamy do niego podobny stosunek. Ta jego wierność, ta cierpliwość, to oddanie, ta nieludzka wręcz – oczywiście, że nieludzka! – szczerość, są autentycznie porażające. Nawet teraz, kiedy ja piszę ten tekst, a on już zaczyna czuć, że czas na spacer, i biedny nie wie, że dziś idzie z nim jego właścicielka, która jak zawsze, jeszcze nie wyszła z łóżka, leży cierpliwie pod moim nogami i próbuje spać, a ja wiem, że wystarczy, że ja się tylko ruszę, a on się zerwie na równe nogi, gotowy, żeby wychodzić.
Czemu on jest taki wierny, wydaje się sprawą jasną. Psy takie są. Taka jest ich natura i nie ma na to rady. Jeśli zdarzy się tu wyjątek, to znaczy, że z tym psem jest coś nie tak i najczęściej trzeba go uśpić, bo któregoś dnia nas zwyczajnie zagryzie na śmierć. Czemu jednak my go tak kochamy? Otóż moim zdaniem tu też mamy do czynienia z naturą. Natura nasza jest bowiem taka, że my bardzo lubimy, jak ktoś jest nam wierny, posłuszny, w stosunku do nas cierpliwy i jeśli wymagający, to wyłącznie w takim zakresie, w jakim nas to jakoś szczególnie nie obciąża. Ja bym to nazwał „syndromem pilota”, który jest zawsze pod ręką i jedyne czego od niego wymagamy, to to, by nam gdzieś nie wpadł między poduszki fotela, bo go potem będziemy musieli szukać i to nas może rozstroić nerwowo.
A zatem, z jednej strony mamy tego psa, a z drugiej człowieka. A ja mam bardzo mocne przeświadczenie, że relacja, którą tu starałem się opisać jest wciąż obecna w naszym życiu, nawet tam gdzie nie ma ani psów, ani mężów, ani żon, ani owych zwykłych, codziennych relacji zależności. Chodzi mi o to, że my samy niekiedy zachowujemy się, jak z jednej strony owe psy, a z drugiej ich właściciele – właśnie tak: właściciele.
Zacząłem o tym wszystkim myśleć w ostatnich dniach, kiedy nie mogłem nie zauważyć, jak po raz kolejny już tu na blogach wezbrała fala autentycznej, wstrząsającej niekiedy wręcz nienawiści do Gabriela Maciejewskigo, pisarza, blogera i wydawcy. Przyznam uczciwie, że ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć owej tak ostro demonstrowanej niechęci, a dziś ona mnie zwyczajnie poraża. Mamy bowiem owego Coryllusa, który przez te minione pięć lat spędzone na blogu osiągnął tak bardzo dużo. Przede wszystkim ów blog zdobył sobie pozycję zupełnie wyjątkową, oprócz tego otworzył Coryllus to swoje wydawnictwo i zaczął pisać książki, wydawać je własnym sumptem, sprzedawać, znalazł w sobie możliwości, by publikować książki innych autorów, obok tych książek założył kwartalnik, który jak dotychczas ukazuje się z wyjątkową regularnością, niedawno wydał ten komiks i też go sprzedaję z dużym sukcesem, ma całą kupę planów, które, gdy sądząc po tym, co widzimy, zrealizuje z powodzeniem… jednym słowem odniósł autentyczny sukces. Mało tego. Wszyscy wiemy, że owe pięć, siedem, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, czy ile on już tych książek wydał, to nic takiego, o ile nie ma z nich pieniędzy. Ale Coryllus z tego co robi utrzymuje rodzinę, i to utrzymuje ją wyjątkowo skutecznie. Z tego co wiem, on robiąc to co robi, zawsze liczył wyłącznie na siebie, nie ma żadnych kredytów, żadnych wobec kogokolwiek zobowiązań, autorom płaci uczciwie i w terminie, dzięki swojej pracy kupił nowy samochód, wyremontował od piwnicy po dach dom, i ów sukces zawdzięcza wyłącznie sobie, w tym nawet sensie, że sam, zupełnie jednoosobowo prowadzi promocję swojego produktu. Jego nie ma w telewizji, w ogólnopolskiej prasie, na ulicznych plakatach, nawet nie ma mowy o tym, by któryś z bardziej znanych autorów poświęcił mu tekst w którymś z tygodników. Jest tylko ten blog i te teksty. No i owa niezwykła wprost nienawiść, która siłą rzeczy musi zastępować normalny rynek.
Skąd to się wszystko bierze? Otóż, moim zdaniem, pomijając oczywiście działania organizowane przez rynek, który chce zniszczyć każdego, kto próbuje odnosić sukcesy na własny rachunek, kto nie chce się owymi sukcesami dzielić z nikim poza Urzędem Skarbowym, kto o nic nie pyta, i niczego od nikogo nie chce, mamy do czynienia ze wspomnianym wcześniej „syndromem pilota”. Dla wielu z nas, tego typu zachowanie jest czymś, czego nie jesteśmy w stanie tolerować, i to całkowicie bezinteresownie. Wyłącznie dlatego, że dla wielu z nas ono jest ciężkim, nieznośnym, najbardziej bolesnym wyrzutem sumienia. Wielu z nas bowiem jest jak ten pies, który chce tylko jednego: by jego pan go nakarmił, wyprowadził na spacer i rzucił pluszową owieczkę, którą on mu zaraz grzecznie odniesie.
No bo pomyślmy tylko: jakie może mieć do Coryllusa pretensje ktoś, kto ani nie jest przez rynek wynajęty do tego, by utrzymywać wokół odpowiedni porządek, ani sam nie czuje się w żaden sposób zagrożony przez autorską i wydawniczą działalność Gabriela Maciejewskiego? Ja biorę pod uwagę, że niektórzy z nas są tak wrażliwi, że widząc ów sukces, ich zdaniem całkowicie niezasłużony, reagują zwykłym moralnym wzburzeniem. Oni czytają te teksty, widzą, jakie one są beznadziejne, w dodatku wciąż trafiają na ową – z tą cholerną, z taką regularnością umieszczaną pod każdym tekstem, tak irytującą w swoim chłodnym przekazie – autoreklamę, no i nie wytrzymują – muszą zaprotestować. No ale, przepraszam bardzo, nawet jeśli założyć, że książki Maciejewskiego są najgorsze, nie jest wcale tak, że on tu nie ma żadnej konkurencji. I to wcale nie musimy się trzymać tylko literatury. Przecież produkowane ostatnio filmy, kabarety, teatry, piosenki dostarczają nam wystarczająco dużo przykładów tego, jak człowiek potrafi być nieutalentowany. Czy to możliwe więc, że my te wszystkie nieszczęścia traktujemy z taką wyrozumiałością, bo tam zachowana jest podstawowa hierarchia i żaden z nich ani nie zamarzy, by się wysunąć przed szereg? Czy to możliwe, że Maciejewski jest tak strasznie tępiony przez osoby, których życie wydawałoby w żaden sposób nie jest zależne od tego, co on robi, wyłącznie przez to, że on jest dla nich zwykłym wyrzutem sumienia? Otóż mam wrażenie, że to o to właśnie chodzi. Stoimy tu bowiem w pewnym sensie wobec sytuacji podobnej do opisanej w starym już filmie „Lot nad kukułczym gniazdem”, kiedy to McMurphy zwraca się do tych wszystkich ludzi zduszonych przez System, by zagłosowali za oglądaniem meczu, a oni, jak te psy, wręcz boją się ruszyć. Różnica jest tylko taka, że tam oni McMurphiego podziwiają i bardzo chcą być tacy jak on. Obawiam się, że to jest zresztą błąd tej opowieści. Gdyby to się działo naprawdę, oni wszyscy z tej złości, że nie potrafią być tacy, jak on, by go zwyczajnie ukrzyżowali, a siostra Ratched by ich pochwaliła. Bo przecież tacy właśnie jesteśmy. Lubimy jak pilot leży zawsze pod ręką, a przy fotelu leży nasz pies i nam bezgranicznie ufa.
Książki są jak zawsze do kupienia na stronie www.coryllus.pl. Wszystkich szczerze zapraszam.
Książki są jak zawsze do kupienia na stronie www.coryllus.pl. Wszystkich szczerze zapraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.