wtorek, 21 maja 2013

Ray Manzarek - człowiek, który stworzył Golema

Jak niektórym z nas wiadomo, jestem w trakcie pisanie kolejnej książki, na razie bez tytułu, lub może z tytułem głęboko ukrytym, ale popularnie nazywanej „książką o zespołach”. Plan miałem taki, by, w odróżnieniu od wcześniejszego zwyczaju, nie publikować wcześniej jakiegokolwiek fragmentu tego, co się tam w końcu znajdzie, jednak stało się tak, że zmarł Ray Manzarek, twórca i faktyczny lider projektu zwanego The Doors, a ja na jego temat – właśnie na jego, a nie na przykład na temat Morrisona, czy samego zespołu – mam gotowy tekst, no i z okazji tej śmierci z tej czuję potrzebę opublikowania go teraz. Dziś.
Niech więc ten tekst będzie, z jednej strony, moim hołdem oddanym wszystkiemu, co przez tę muzykę ubogaciło nasze życie, tym piosenkom, samemu Morrisonowi, i wreszcie niewątpliwemu talentowi samego Manzarka, z drugiej strony okazją do powiedzenia paru słów starannie ukrywanej prawdy na temat Doorsów, no i wreszcie zapowiedzią samej książki, która gdzieś tak po wakacjach powinna być do kupienia.


Jest takie ujęcie filmowe, wielokrotnie pokazywane przy różnych okazjach, gdzie widzimy muzyków The Doors, jak po kolei przechodzą chyba przez kontrolę na lotnisku, i deklarują swoją tożsamość i zawód. Wydaje się, że podstawowym powodem, dla którego ta krótka przecież bardzo scena zyskała swoją popularność to Jim Morrison, który przystaje na chwilę, patrzy najpierw nieobecnym wzrokiem w przestrzeń, jakby chciał sobie coś przypomnieć, a potem nagle, nieco figlarnie, rzuca okiem w kamerę, i z tym swoim niezwykłym, całkowicie wyjątkowym i niepowtarzalnym, uśmiechem, mówi „Jim”.
Tak wygląda legenda, dla mnie jednak o wiele ciekawsze jest zachowanie pozostałej trójki. Krieger i Densmore wprawdzie pozostają dość przytomni i w miarę oficjalni, niemniej nie robią wrażenia, jakby im tu akurat szczególnie na czymś zależało. Jak idzie o Manzarka, sprawa wygląda już całkowicie odmiennie. On staje poważny i wyprostowany i deklamuje: „Raymond Daniel Manzarek – musician, organist”. Jakby wiedział, a już z pewnością wiedział lepiej od swoich kolegów, że są sytuacje, gdzie lepiej sobie żartów nie robić.
Czy to jest może powód, dla którego on akurat musiał się znaleźć na tej szczególnej liście największych porażek w historii muzyki popularnej? Trochę tak, a trochę nie do końca. Tak czy inaczej, obecność ta może dziwić, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że za sukcesem Doorsów najprawdopodobniej stał jednak on. Ani Robbie Krieger – człowiek, który, jak by nie patrzeć, napisał „Light My Fire”, ani nawet Jim Morrison, bez którego to wszystko istnieć oczywiście dalej już nie mogło, ale właśnie on, którego jakiś zupełnie niewyobrażalny geniusz to coś stworzył.
Zdaję sobie sprawę z tego, że zdecydowana większość wielbicieli zespołu The Doors jest przekonana, że to Jim Morrison uruchomił cały ten projekt, i że to on i jego sztuka, wokalna, literacka i sceniczna sprawiała, że te kilka lat przeszły do historii muzyki. Z tego jednak, co nam wiadomo, i co od czasu do czasu to tu to tam przebija się do publicznej świadomości, to od początku był ściśle pomysł Manzarka. To on pewnego dnia spotkał Morrisona, chłopaka – o czym wielu nie chce pamiętać – młodszego od siebie o całe 8 lat i z jakiegoś powodu uznał, że warto byłoby się nim zainteresować. Daję słowo, że nie mam pojęcia, co sobie dokładnie Manzarek wyobrażał i jakie miał plany, ale wiem jedno: mamy rok 1965, 30-letni Manzarek w pewnym momencie wpada na tego 22-latka, o którym nie wie prawie nic, z wyjątkiem oczywiście tego, co wie, ale z kolei my tego nie wiemy, i proponuje mu, żeby został wokalistą w jego zespole. Zastanówmy się, co może mieć wspólnego 30-letni byk z 22-letnim chłopakiem, który właśnie skończył studia i nie wie, co dalej robić w życiu? Siedzieć na miejscu i pisać wiersze? Jechać do Nowego Jorku i próbować kogoś poznać? A może zwyczajnie żyć, jak wszyscy inni? Trudno zgadnąć, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że poszło tylko o to, że Manzarek na niego spojrzał, uznał, że oto człowiek z talentem, i mu zaproponował śpiewanie w jego zespole. Tam musiało być coś jeszcze, a ja już tylko mogę obiecać, że do tematu wrócę pod koniec tych refleksji.
Stało się więc tak, że zespół powstał, i choć Morrrison natychmiast stał się jego pierwszą gwiazdą i swego rodzaju znakiem firmowym, całość była pod kontrolą Manzarka i pewnie częściowo Kriegera. O jakiej kontroli ja mówię? Otóż wydaje się, że Manzarek stworzył brzmienie zespołu, na czele z tym niezwykle charakterystycznym, knajpianym dźwiękiem organ, który ostatecznie zdefiniował to, co dziś jest rozpoznawane, jako muzyka The Doors, a Krieger ową muzykę komponował. I to, skromnie bardzo, stanowiło ten tak zwany „background”. Z przodu natomiast mieliśmy Jima, najczęściej kompletnie nieprzytomnego, czy to od wódki czy narkotyków.
Miałem kiedyś okazję oglądać reportaż o zespole, zrealizowany jeszcze dla starego MTV, w którym jego pozostali trzej członkowie opowiadają, jak to wtedy było. I to właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem sobie o tym, co dziś śmiem twierdzić, że wiem, a mianowicie, że to od samego początku był biznes zaplanowany w ten sposób, by na jego końcu nastąpiła śmierć. W filmie tym jest wypowiedź Manzarka, w której on ni z gruszki ni z pietruszki wypala, że tak, myśmy wszyscy od początku wiedzieli, że Jim umrze, ale czyż to nie było fantastyczne patrzeć jak on płonie? I to oczywiście robi pewne wrażenie, ale ono staje się jeszcze większe, kiedy słyszymy najpierw Kriegera, jak on wyznaje, że ci cali Doorsi najczęściej byli gówno warci, a później pojawia się Densmore i skarży się, że ponieważ sam początek był tak piękny, ale już po niedługim czasie wszystko się zepsuło, on w pewnym momencie nie marzył już o niczym innym, jak tylko o tym, by tym wszystkim raz i ostatecznie pieprznąć. Zwłaszcza gdy się widziało, jak Jim umiera. I w ten sposób zostaje tylko ten Manzarek – dumny z siebie, jak jasna cholera.
Kiedy piszę ten tekst, oglądam sobie jednym okiem koncert zespołu w Hollywood Bowl, jeden z tych paru, gdzie wszystko się zaczęło i skończyło zgodnie z planem. A więc jest Jim, który śpiewa, tańczy, wiruje, krzyczy, śle te swoje niezwykłe uśmiechy i jest taki piękny. Są też ci dwaj, którzy wykonują swoją robotę tak jak nikt inny by tego zrobić nie potrafił, no a z boku, skromnie przyczajony nad tymi swoimi organami, Ray Manzarek ma na wszystko oko. Od czasu tego koncertu bywało różnie, jak mówię, raz lepiej, częściej jednak gorzej, by wreszcie zespół nagrał tę swoją fantastyczną L.A. Woman, a Morrison – tak naprawdę nie wiadomo ani jak, ani po co – zmarł w Paryżu.
Nadszedł czas, aby wyjaśnić ostatecznie, co Ray Manzarek robi tu na tych czarnych stronach. Otóż po śmierci Morrisona zdecydował on – zupełnie inaczej, niż dziesięć lat później Jimmy Page – że wprawdzie zespół stracił wokalistę, ale to nic nie szkodzi. Oni sobie bez niego spokojnie poradzą, a pewnie z tą nazwą i z tym mitem będzie jeszcze łatwiej, no i nagrali dwie płyty, o których dziś pies z kulawą nogą nie wspomni. Przyznaję, że miałem okazję słuchać tej pierwszej, ale to było coś tak strasznego, że nawet nie chcę o tym myśleć, a co dopiero pisać. Nagle się bowiem okazało, że oprócz księgowości, istnieje duch, i że ten duch nie ma nic wspólnego ani z muzycznym wykształceniem, ani ze znajomością nut, ani z muzyczną wyobraźnią, ani nawet z bardzo przebiegłym planem, i że jeśli jego zabraknie, nie ma mowy o jakiejkolwiek sztuce.
A ja dziś sobie tylko myślę, że ten Manzarek musiał być bardzo zszokowany, kiedy się zorientował, że tak się nie da. Kiedy miał niemal wszystko, z czym zaczynał, a więc swój pomysł, swoje brzmienie, swoich muzyków, swojego kompozytora, a nawet sam potrafił znakomicie udawać głos samego Morrisona, czego zmuszony był się nauczyć w tak przecież wielu sytuacjach, kiedy to Jim nie był w stanie wystąpić, a publiczność czekała. Miał więc to wszystko, tyle że zabrakło ducha.
Myślę sobie, że on do dziś się nie potrafi z tym pogodzić. I to stąd pewnie wciąż próbuje reaktywować ten swój stary projekt, wymyślając już najbardziej cudacznych wokalistów, którzy zastąpią mu Jima i pozwolą się znów polansować. W pewnym momencie on już był naprawdę blisko, kiedy udało mu się na jedna trasę wypożyczyć Lindę Perry, która nie dość, że śpiewała naprawdę fantastycznie, to jeszcze z tym swoim wdziękiem potrafiła naprawdę zbliżyć się do oryginału. Na ale okazało się, że zabrakło jej tego jednego, na czego brak Manzarek akurat nigdy nie narzekał – bezczelności. No i znów klapa.
Piszę ten tekst i wciąż myślę o Led Zeppelin, którzy w absolutnym szczycie swojej kariery, kiedy zmarł Bonham – nie lider przecież, ale zaledwie perkusista – uznali, że skoro tak, to nie ma o czym więcej rozmawiać. I nawet dziś, kiedy mają tego młodego Bonhama, całkiem przecież dobrego perkusistę, nie mogą się przełamać. I wracam do początku, kiedy to – jak sam opowiada – szedł sobie Ray Manzarek plażą i spotkał Morrisona, człowieka, którego znał przelotnie, zapytał go, co porabia… i nagle postanowił uruchomić ten projekt. Co go do tego skłoniło? Otóż myślę, że w tym właśnie momencie, jakimś swoim wewnętrznym okiem zobaczył on wszystko na raz – tę jego niezwykłą urodę, tę jego wrażliwość i tę jego bezbronność, która uniemożliwi mu jakąkolwiek walkę, gdy do głosu dojdą naprawdę duże pieniądze. On to musiał – jakimś nieprawdopodobnym wręcz talentem – zobaczyć i zagrał va banque. I ostatecznie przegrał. Bo, jak już powiedzieliśmy, księgowy nie ma żadnych szans z duchem.


15 komentarzy:

  1. Świetny tekst, świetna analyza. Proszę więcej! Pozdrawiam serdecznie, Michał

    OdpowiedzUsuń
  2. @Mike
    No wreszcie udało nam się nawiązać porozumienie. Przynajmniej tyle.

    OdpowiedzUsuń
  3. @toyah @Mike

    Otóż siedzę od rana nad tym tekstem i jestem kompletnie bezradny. Chyba poczytam tę powieść J.Austen: "Rozważny i romantyczny".

    Na razie, spieram się z moim wewnętrznym księgowym, który uparcie robi inwentaryzację tych tanich win kiedyś pitych skrzynkami w oczekiwaniu na słońce (i na cokolwiek).

    ...

    z przeniesienia: ...

    ...

    Każdego w końcu przeniosą.

    http://www.youtube.com/watch?v=CBmJfxhwoaw

    OdpowiedzUsuń
  4. @toyah

    Projekt: "The Doors", albo projekt "Jim Morrison" i stojący za tymi projektami Manzarek? Być może. Sądzę jednak, że tego rodzaju projekty (a jest ich legion) funkcjonują w sferze pop na zasadzie eksperymentu. Puszcza się je w ruch i bacznie obserwuje co z tego wyjdzie. Jeśli wyjdzie z tego jakiś pieniążek i sława, to Manzarek i jemu podobni mogą z tego trochę uszczknąć, bo i dlaczego nie?! Ale nie o pieniążek i sławę w tym eksperymencie chodzi, lecz o to, na ile ów eksperyment wykształci narzędzie, które nada się na pas transmisyjny tych wszystkich treści, na przekazie których "pop-władcom" (tzn. twórcom Golemów) zależy. Jeśli narzędzie jest dobre (co widać po społecznym odbiorze), to zazwyczaj w ten czy inny sposób deifikuje się je (inaczej: przenosi w sferę legendy). Jeśli bowiem „cały liczący się przekaz jest tworzony przez kulturę popularną”, to proces deifikacji jest czymś koniecznym i oczywistym, bo przecież sednem owego „liczącego się przekazu” jest odrzucenie dotychczasowych „bóstw” (tzn. podważenie naturalnych autorytetów) i zastąpienie ich bóstwami nowymi. Nowe zaś bóstwa, w postaci choćby „boskiego Jima”, wyznaczają niezwykłe kierunki i ekscytująco poszerzają horyzonty, tzn. tworzą nowe hierarchie ideologiczne. Oczywiście ktoś taki jak Jim nie musiał być świadomy tego, do czego został użyty, podobnie jak Manzarek nie do końca musiał rozumieć, dlaczego akurat projekt „The Doors” odniósł sukces.

    Pisałem już o tym kiedyś na pańskim blogu, wspominając właśnie Morrisona, a obok niego Joplin i Hendrixa jako jednych z największych gorszycieli dzieciaków. Nie jestem tutaj obiektywny, bo przez nich kilka lat młodości zmarnowałem i tak naprawdę czuję tutaj większą złość na siebie niż na nich. A porównanie z Golemem jest bardzo trafne. Pytanie tylko, kto tym Golemom wkłada w paszcze zaklęcie. Czy ludzie w rodzaju Manzarka? Być może, choć czujemy, że „inni szatani byli tam czynni”…

    OdpowiedzUsuń
  5. @Don Paddington

    Gdyby udawało się wszystko zmechanizować, tj. zaprojektować i realizować, to już dawno chodzilibyśmy jak trybiki w mechanizmie wiadomo kogo. Wolna wola okazywałaby się bezsilna, a przecież zwycięża, aby tylko się okazała.

    Rozrachunki z The Doors (itp.) są dla mnie niejednoznaczne, bo muszę je prowadzić jako, poniekąd, równoległe. Pierwsza linia, ta dla mnie oryginalna, dotyczy odbioru i wpływu na mnie samego oraz na moje otoczenie TUTAJ!

    Otóż, z trudem, bo z trudem, muzyka wtedy docierała, ale jakby wypreparowana od jej tamtejszych okoliczności i dlatego, niejako w stanie czystym. W skrócie, było tak, że jeśli na płycie nie było fotografii, to nawet nie bardzo wiedziałem jak konkretny artysta wygląda. No chyba, że ówczesny pop-art czyjś obrazek wywarholił do zastosowania jako ikonę stylu (np. Hendrixa). Te wizerunki kursowały, jednak właściwie w jakimś oderwaniu, jak obrazki właśnie.

    Wyjątkiem byli Beatlesi, bo ich wizerunki były podtykane w zupełnie innej skali marketingowej (filmy!). Ale jeśli chodzi o np. Led Zeppelin, to bardziej wiedziałem jak wygląda sterowiec.

    Ostatecznie, kończyło się na słuchaniu muzyki pod swojskie używki (narkotyki to późniejsza historia tutaj) i na snuciu tutejszych wyobrażeń o tamtym świecie. Taka jaskinia platońska.

    Dzięki temu, korzystałem z muzyki właśnie w stanie o wiele czystszym, niż moi rówieśnicy TAM. Wpływy "wychowawcze" były więc zupełnie inne. Zaryzykuję, że szlachetniejsze, bo automatycznie, ciągle ocierały się tutaj o kwestie wolności i to głębsze niż w Easy Rider. To, w jakimś zakresie, amortyzowało zepsucie obyczajowe i społeczne wkomponowane w omawianą subkulturę.

    Podobnie było z bezpośrednim przekazem treści w tekstach, bo tutaj mało kto z młodzieży znał język angielski, choćby na poziomie "moja-twoja". Język angielski właściwie w ogóle nie był wtedy nauczany poza uczeniem na "odwal się" w liceach. Ja zacząłem poznawać ten język właśnie z okładek płyt!
    W konsekwencji, słynne: "light my fire" miało tutaj prędzej szansę przekazu w rodzaju: "kopsnij przyjarkę".

    W rezultacie, tutaj chodziło o proste nastroje. Właśnie dlatego przypomniało mi to "Waiting For the Sun" z tym niby spokojnym, lecz napiętym rytmem przerywanym eksplozjami, niczym alkohol wlany w gardło.
    No, ale tam Janis miała Southern Comfort, a my tylko PePe (Patykiem Pisane). Mimo to, to właśnie my mieliśmy większy komfort.

    O tamtejszej, równoległej rzeczywistości piszą inni.

    --------
    PS.: Księdza może zainteresuje, że ja nijak nie kojarzę wtedy tutejszych wzdrygnięć antyreligijnych. Musiały być zupełnie marginalne. W moim środowisku na pewno ich nie było.
    Cóż, postęp postępia.
    Ja tylko tak dla potwierdzenia, wobec młodszych, bo Ksiądz sam równie dobrze pamięta, czyż nie?

    OdpowiedzUsuń
  6. Chciałem tylko powiedzieć, że ja o Doors słyszałem, czasem też ich słuchałem, ale niestety się, jak to mówią, nie załapałem w odpowiednim czasie. Brytyjska produkcja przykryła mnie w całości. Dość powiedzieć, że o Manzarku dowiedziałem się od Ciebie no i z radia. Dziś mogę tylko westchnąć i wreszcie ich zacząć słuchać. No i to jest naprawdę dobra muzyka.

    Natomiast niezależnie od Doorsów "tekst przeczytałem jakbym był ich fanem-aż tak wciągający i poruszający, piękny!"

    Czekam na książkę. Niecierpliwie. Niech się naprawdę wolno pisze.

    PS.
    To co wyżej zacytowałem to wyraz takiego prawa natury, które, jak to prawo natury, zawsze działa.
    Otóż, jeśli ktoś coś, cokolwiek podaje z czystym sercem i z pasją, to można tego słuchać z rozdziawioną buzią niemal bez końca. Muszą być spełnione te dwa warunki sine qua non i wystarczające.

    Kiedyś, będzie 32 lata temu przez 2-3 godziny słuchałem, jak ktoś opowiadał o układach scalonych i malował je na zaparowanej szybie, choć o tych układach do dziś nie mam pojecia. Pamiętam opowieść mojego kolegi o budowie traktora i przekładni w nim się znajdujących, to było też 30 lat temu, do dziś pamiętam ten smak w ustach, słodki.

    Nierzadko, ale często, mam takie coś, kiedy czytam pisma Waszej trójki (przepraszam, ze piszę o Was łącznie, wiem, że jesteś osobny, ale taki lajf i prawo czytelników).

    Wiem, że to poema naiwne, co piszę, ale chciałem sie podzielić, a gdzie, jak nie tu.

    OdpowiedzUsuń
  7. @All
    Przepraszam bardzo wszystkich za brak aktywności tu na tym naszym blogu. Niestety mój telefon z jakiegoś powodu nie pozwala obsługiwać bloggera, a przez ostatnie dni jestem głównie poza domem.
    Jutro już jednak będzie dobrze. Podobnie w piątek, no i oczywiście w sobotę.
    Proszę o zrozumienie.

    OdpowiedzUsuń
  8. @Don Paddington
    No pewnie, że pewności, czy to wszystko się uda przeprowadzić być nie mogło. Niemnaiej jednak to, że Manzarek od początku bardzo dokładnie wiedział, o co mu chodzi, jest dla mnie dość oczywiste. No i ja naprawdę chciałbym wiedzieć, czemu trzydziestoletni byk postanowił nagle brać tego zaćpanego poetę do swojego zespołu.

    OdpowiedzUsuń
  9. @orjan
    Ładnie to zauważyłeś z tymi wizerunkami. Ja wiedziałem, jak wyglądał Morrison, bo miałem w liceum koleżankę, która go bardzo lubiła i któregoś dnia zrobiła bardzo ładny plakat z jego przepiekną twarzą.
    Wiedziałem też, jak wyglądał Jimi Page, bo w magazynie "Jazz" było jego zdjęcie, i pamiętam, że byłem pod wielkim wrażeniem.
    Ale jest tak jak mówisz, to wszystko było strasznie limitowane.

    OdpowiedzUsuń
  10. @don esteban
    Tu masz jak w banku. Ona się rzeczywiście pisze bardzo wolno. Bardzo, bardzo wolno. A ja mam wielką ochotę, by ona była naprawdę gruba.

    OdpowiedzUsuń
  11. @orjan

    Oczywiście, że muzyka docierała do nas w stanie "czystym" (podejrzewam, że właśnie dlatego także i dzisiaj potrafię się nią cieszyć) i że tak naprawdę o tych ludziach (Morrison, Hendrix, Joplin) nie mieliśmy pojęcia. Ale imponował nam ich zachodni sznyt i kojarzący się z nim smak swobody, życia "pełną piersią" i tym podobnych fajnych rzeczy.
    Zmarnowane zaś lata, o których wspomniałem, to nie tyle prochy czy wódka, lecz spoglądanie na tych ludzi jak na bohaterów: oni na pierwszym miejscu, potem długo, długo nic. Strasznie to wszystko było jałowe i mało rozwijające, bo nawet jeśli rozmawialiśmy o muzyce, to zbyt słabo ją znaliśmy, by cokolwiek pożytecznego mogło z tego wyniknąć. Puchłem oczywiście z dumy, gdy jako licealista mogłem szczerze powiedzieć, że słucham "Jimmola" (Hendrixa), ale Bogiem a prawdą, nie byłem wówczas w stanie wyjaśnić dlaczego warto go słuchać i na czym polega jego ewentualna wyższość nad choćby zespołem "Happy End":)...
    Cóż... cielęce lata. Może one zawsze są jakoś zmarnowane?

    OdpowiedzUsuń
  12. @toyah

    Jest też problem, który automatycznie wynika z tego, o czym my tutaj gawędzimy. Chodzi o ucieczki, ich koszt oraz dlaczego od swoich kultur, czy wręcz cywilizacji.

    Np. Morrison dał w kalendarz, zaś Cat Stevens już był blisko, ale skutecznie dał nogę. Podobnie Peter Green (chyba?) i pewnie wielu innych.

    Na jak poważny rozwód zdecydowali się i dlaczego wydał im się konieczny aż taki? Inaczej mówiąc, czemu w tych ucieczkach aż taka determinacja i czy one są dowodem jakiegoś bankructwa?

    Nie umiem tego nazwać, ale to trzeba podjąć.

    OdpowiedzUsuń
  13. @Orjan
    Z tym Stevensem to rzeczywiście coś niesamowitego. Ja niedawno oglądałem jego koncert, jaki on dał rok przed konwersją i to było najwyższe mistrzostwo. I popatrz, że on musiał czuć, że dzieje się coś niedobrego. No i, jak mówisz, wyrwał się.

    OdpowiedzUsuń
  14. @toyah

    Z tym Stevensem uwagi godne jest nie tyle, że się wyrwał, ale jak głęboko musiał rwać!

    Nie tak jak baron Münchhausen, który chwycił się z swoją czuprynę i sam się z bagna wyciągnął, aby dalej imprezować. Cat Stevens wyrwał wszystkie swoje korzenie. Po prostu wykarczował się.

    W tym musi być jakaś bezdenna rozpacz i zagubienie powodujące niesamowity radykalizm. Jak u tonącego. Zresztą (o ile dobrze słyszałem) nieco wcześniej o mało się sam nie utopił w jakiejś celebryckiej scenerii.
    I wtedy następuje oderwanie się, ale nie w trybie naprawy. U niego nastąpiło właśnie samo-wykarczowanie się, aby nadać sobie nowy początek, jakby na innej planecie.

    Nie oceniając jego wyboru religijnego, trudno jego przypadek ocenić jako zwyczajną konwersję. Taka ocena byłaby zbyt prosta. Nie uchyli też pytań, jak to mogło się stać, że przy swojej wrażliwości nie znalazł już nic, co zatrzymałoby go w tym świecie, który znał od dziecka.
    No właśnie, a jaki to był świat, w którym wyrastał od dziecka, co z wartościami w tym świecie, że nie znalazł w nim ratunku?

    Akurat nic nie wiem o jego poprzedniej religijności, lecz jego twórczość wystarczająco zaświadcza o jego wrażliwości w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o sens. Ale, gdzie on szukał? W jakimś egzystencjalizmie?

    A może ja patrzę ze złej perspektywy i on się samo-wykarczował znacznie wcześniej. A potem, najpierw beztroski jak kamień, co to mchem nie porasta, aż narastającą rozpaczą zaczął tęsknić za glebą dla swoich korzeni?
    Takie przypuszczenie i tak nie unieważnia wcześniejszych pytań.

    Ciekawe, kto podejmie się odpowiedzi?

    OdpowiedzUsuń
  15. @orjan
    Ja Ci powiem szczerze, że jak idzie o niego, to ja się nigdy za bardzo nie zastanawiałem. Dopiero niedawno, po obejrzeniu tego koncertu, zacząłem sobie o nim więcej myśleć.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...