sobota, 25 kwietnia 2009

Po ile odwaga, po ile tchórzowstwo, po ile strach

Jakiś czas temu, umieściłem w Salonie tekst, dotyczący zjawiska, które uznałem z niezwykle ciekawe i w pewnym sensie okropnie smutne http://toyah.salon24.pl/389839.html. Poszło o to, że – według moich obserwacji – poziom społecznych emocji wokół sytuacji politycznej w Polsce podniósł się do tak niezwykłych stanów, że nagle nie można nie zauważyć, że za tymi emocjami idzie coś, co już niechybnie należy nazwać szaleństwem. Nie debatą, nie awantura, nawet nie agresją, lecz czystym i zwykłym szaleństwem.
Oczywiście, nie twierdziłem, że oto zaczęło się coś szczególnie nowego. Już na samym początku mojego pisania na blogu, opowiedziałem historię o pewnym moim znajomym, który oznajmił, że, jeśli idzie o politykę, jego interesuje tylko jedno. Dzień, w którym on zobaczy Kaczyńskich na taborecie z pętlą na szyi i będzie mógł osobiście kopnąć ten taboret. A więc ostro było od samego początku. Jednak mnie zainteresowało coś innego. To mianowicie, że te – symbolicznie ujęte marzenia o taborecie – w pewnym momencie przestały być wynikiem okolicznościowych refleksji, lecz u niektórych z moich rodaków, zaczęły stanowić treść ich codzienności.
Zainteresowało mnie coś, co z jednej strony objawiało się postrzeganiem świata w sposób, od rzeczywistości całkowicie odległy, stanowiący wyłącznie odbiciem naszych kompleksów i urojeń, a z drugiej, na nieustannej potrzebie demonstrowania tej wizji wobec osób, które są nam zupełnie obce i w sumie obojętne. I myśląc o tych demonstracjach, nie odnosiłem się do ludzkiej potrzeby przekonywania, czy wręcz prowokowania sporu. Nie. Chodziło mi o osoby, które dzielą się tą urojoną wizją świata dla samego dzielenia się z tym właśnie fikcyjnym światem.
Na czym miałaby polegać owa fikcyjność? Na tym mianowicie, że jest to świat wypełniony ludźmi wyłącznie myślącymi tak jak my, o jednakowym typie emocji, o dokładnie identycznych filozofiach, świat, w którym jeśli w ogóle istnieje ktoś inaczej od nas myślący, to z pewnością musi to być gatunek na tyle egzotyczny, że w praktyce nie spotykany. W moim przypadku objawiało się to tym, że w pracy zawodowej, zdarzało mi się niekiedy spotykać osoby, które były tak niesłychanie wypełnione polityczną energią, że nie mogły ani na moment oderwać się od tej napędzającej ją polityki. A – co gorsza – nie mogły ani na moment wziąć pod uwagę, że świat, w którym się znajdują jest światem realnym, a nie wymarzonym przez nich złudzeniem. W efekcie, tworzyli oni wokół siebie nieustanną atmosferę radosnego politycznego happeningu, gdzie każdy fałszywy ton – czy to w postaci głosu odrębnego, czy zaledwie braku zainteresowania – jest dławiony w zarodku.
Moja praca zawodowa polega na tym, że uczę angielskiego w firmach. Firmy wynajmują nauczyciela, każą mu się spotykać dwa razy w tygodniu z pracownikami – albo indywidualnie, albo w małych grupach – i płacą nauczycielowi za każde 45 minut pracy. W ciągu tych 45 minut gada się po angielsku, czyta jakieś teksty, rozwiązuje zadania – zwykła lekcyjna rutyna. Jeśli grupa jest kiepska, albo nauczyciel jest kiepski, albo któryś z uczniów jest jakoś tam nieznośny, a jednocześnie ma dominujący charakter, lekcję są do niczego i ostatecznie grupa się rozpada. Jeśli między nauczycielem, a uczniem, czy między samymi uczniami nawiązuje się porozumienie, lekcje są udane, atmosfera jest piękna, i wszyscy są bardzo zadowoleni. Co najważniejsze, nauka przynosi efekty. Zdarza się jednak też tak, ze czasem miedzy nauczycielem, a uczniami dochodzi do takiej sympatii, że układ robi się zbyt osobisty i wówczas cierpi na tym sama nauka. Dlatego na przykład, ja jestem przeciwny czemuś, co jest bardzo powszechne, czyli przechodzeniu na ty. Trzymam dobry kontakt, staram się, żeby było przyjemnie i uczę. I za to biorę pieniądze. Nienajgorsze.
Co się dzieje, jeśli uczeń bardzo potrzebuje się zaprzyjaźnić? Wtedy popada w nieustanne dygresje. Albo rozmawia o swojej rodzinie, albo o filmach, albo o muzyce, albo opowiada dowcipy – standard. Z którym zawsze sobie można jakoś poradzić. Jeśli jednak jest to ktoś o szczególnie rozwiniętych politycznych emocjach, nieustannie podrzuca komentarze dotyczące tego, co ostatnio stanowi tzw. issue. Na ogół – co mnie, powiem szczerze – stosunkowo mocno dziwi, uczniowie moi interesują się wszystkim, tylko nie polityką. Ja wprawdzie nie kreuję dyskusji politycznych, ja nie czytam z nimi gazet, ale z tego co, siłą rzeczy, słyszę, ich polityka nie interesuje w najmniejszym stopniu. To jest dla mnie odkrycie zupełnie kluczowe – oni o polityce nie mają i najwidoczniej też nie chcą mieć pojęcia. Zdarzają się jednak od czasu do czasu tacy zapaleńcy, którzy sporem politycznym ewidentnie żyją. Są to oczywiście najczęściej ludzie, którzy nienawidzą Kaczyńskich, ale też od czasu do czasu trafi się ktoś, kto nie znosi Platformy. Skąd to wiem? Stąd, że oni właśnie nieustannie próbują mnie zaczepiać pod kątem polityki. I mam wrażenie, że robią to z różnych pozycji. Jeśli ktoś na przykład powie, że „to wreszcie mamy tę obiecaną Irlandię”, robi to z zaciśniętą miną człowieka, który wie, że to co on powie, nie spotka się prawdopodobnie z niczyim uznaniem, ale on za to, po raz kolejny, uczciwie zademonstruje swoje jak najbardziej słuszne poglądy. Z kolei ci – a jest ich jak mówię, znaczna większość – którzy nieustannie coś gadają o kaczkach o kartoflach i Włoszczowej, żartując, rozglądają się tryumfalnie po sali, w głębokim przekonaniu, że za chwilę rozlegną się brawa. Jeśli jest to lekcja indywidualna, taki ktoś wrzuca swoją polityczną deklarację wraz z konfidencjonalnym mrugnięciem, wyrażającym niezbite przekonanie, że nauczyciel, którego on polubił, musi być z pewnością ‘swój’.
Nie podejmuję tematu. Nie robię tego ani w przypadku uwag o Irlandii, ani w przypadku żartów na temat ‘kartofli’. Z dwóch powodów. Przede wszystkim wiem, że jeśli pokażę, że ja też jestem ‘politycznym zwierzęciem’, szlag całą naukę natychmiast trafi. Skończy się nauka, a zacznie się dyskusja. I każda dyskusja, prędzej czy później, skończy się awanturą. Bo tak to już jest. Więc to jest powód pierwszy. Drugim powodem jest to, że ja wiem, że poziom politycznych napięć w sercach ludzi prawdziwie polityką przejętych jest tak wysoki, że on się z reguły przekłada na relacje osobiste. Ludzi którzy traktują problem ‘kartofli’ i ‘platfusów’ jako sprawę codzienną nic nie powstrzyma przed gadaniem na ten temat tak długo, aż druga strona albo przyzna im rację, albo się obrazi, albo powie, żeby już przestać. Ponieważ, jak samo doświadczenie uczy, pierwsza ewentualność nie występuję nigdy, tego typu pogawędki zawsze prowadzą do kompletnego zamrożenia stosunków. Bo, z jakichś nieznanych mi, psychologicznie jednak uzasadnionych powodów, rozmowa musi trwać. Brak rozmowy tworzy pustkę, którą można porównać tylko do pustki, jaką przeżywa ktoś, kogo pozbawiono pożywienia w chwili szczerego głodu.
Ciekawe przy tym jest to, że nikt nigdy mnie nie spytał bezpośrednio: „Na kogo pan głosował?”, albo „Za kim pan idzie?”, albo „Co pan sądzi na temat PiS-u?”. Nikt nigdy ani przez chwilę nie robił wrażenia, jak by brał pod uwagę, że ja mogę być politycznie w innym miejscu, niż oni. Ja sądzę, że, w najlepszym wypadku, oni uważają, że ja jestem zwyczajnie niezorientowany, lub wręcz niezainteresowany. Gdyby ktoś nagle zwariował, uwzględnił możliwość istnienia przeróżnych opinii i mnie spytał, to bym odpowiedział i skończył rozmowę. Nigdy jednak nie dano takiej nawet szansy. Oni wiedzą wszystko, co im jest potrzebne do dobrego samopoczucia.
Oczywiście, ja widzę taką możliwość, że – kierując się radami jednego z komentatorów – postanowiłbym się zaangażować od czasu do czasu w jakąś chryję i pokazać wszystkim, jaki to ze mnie wariat i oryginał. Tylko po co? Co ja bym miał przez to osiągnąć, poza – jak już wspomniałem – pokazaniem tej swojej ułańskiej fantazji? Nikogo bym do niczego nie przekonał, sam też nie dałbym sobie zmienić mojego zdania; jedynym skutkiem tego mojego popisu byłoby to, że po pewnym czasie, ów wielbiciel demokracji, zmęczyłby się moją osobą i lekcje zakończyłyby się dokładnie tak samo, jak ja bym któregoś dnia przyszedł pijany, albo zaczął się dostawiać do którejś z moich pięknych uczennic.
Swój tekst sprzed miesięcy napisałem, z jednego powodu. Chodziło mi o ludzi zainteresowanych polityką w sposób absolutnie histeryczny, a jednocześnie tak głupich i politycznie opętanych, że odbierających świat, jako wyłącznie z jednej strony zbiór zwykłych, takich jak my, ludzi nienawidzących PiS-u, a z drugiej – jakichś rozczochranych wieśniaków z widłami, którzy poruszają się gdzieś tam na peryferiach cywilizowanego świata, których nikt nigdy nie widział na oczy, ale którzy podobno gdzieś żyją i wciąż chcą na ten PiS głosować. Dlaczego zainteresowali mnie akurat oni? Szczerze powiem, że nie mam pewności, czy dobrze pamiętam, bo – jak może niektórzy wiedzą za Herbertem – myśli chodzą po głowie. Ale mam wrażenie, że był to czas, kiedy dowiedziałem się, że jeden z moich kolegów z Salonu boi się ujawnić swoje nazwisko, żeby nie stracić pracy. Był to też dzień, kiedy Krzysztof Wołodźko opublikował wpis, w którym opisał historię, która w gruncie rzeczy była bardzo drobna i niewiele znacząca, ale mieściła się bardzo w temacie. Ale był to też akurat czas, kiedy Marek Migalski dowiedział się, że nie zostanie habilitowany i ta wiadomość, ku uciesze niektórych – uciesze, która trwa do dzisiaj – obiegła kraj. Pomyślałem wtedy sobie, że nie zazdroszczę Migalskiemu, że musi codziennie chodzić do pracy tam, gdzie spotyka się głównie z pogardą i szyderstwem. I pomyślałem sobie, że to jest niesamowite, do czego to doszło w tej naszej Polsce. Że ludzie, wyłącznie przez to że mają poglądy takie a nie inne, mogą na przykład zostać poddani takiej presji, że stracą pracę. W ramach solidarności z Migalskim, opowiedziałem, jak to ja doskonale rozumiem, czym jest kontakt z ludźmi, którzy żyją w tak okropnym napięciu, że dopóki nie spalą wszystkiego wokół siebie, nie zaznają spokoju. Czym jest kontakt z takimi ludźmi, szczególnie gdy ich pozycja umożliwia im zdecydowanie o naszym losie. I opowiedziałem przy tym, jak to ja – wiedząc, że ujawnienie moich politycznych może się bezpośrednio przełożyć na poziom życia mojej rodziny – staram się zachować w swoim życiu zawodowym, pełną dyskrecję. Tekst, który umieściłem w Salonie był oczywiście obszerny i naświetlał problem bardzo szeroko. Jednak główna myśl była taka: w dzisiejszej Polsce panuje terror moralny, terror kulturowy i terror cywilizacyjny. Terror tak potężny, że wręcz uderzający w rodziny. A to jest po prostu straszne.
Jaki jest dziś efekt tego mojego ówczesnego pisania? Otóż taki, że wielu z moich politycznych przyjaciół przychodzi do mnie i mówi: „Ależ nie ma problemu. Trzeba być odważnym. Ja, na przykład, jestem bardzo odważny.” Że niby ten terror, z jakim mamy do czynienia jest w gruncie rzeczy niczym szczególnym. Wszystko zależy od nas i naszej odwagi. I, oczywiście, naszej determinacji. Bo w końcu, cóż znaczy utrata pracy, jeśli pokażemy naszą dzielność? Przedwczoraj opublikowałem tu tekst, w którym zbeształem Piotra Zarembę za to, że tchórzy, a tchórząc – kłamie. I od razu zostałem zasypany komentarzami, że mam się zamknąć, bo ja też tchórzę. Tchórzę, nie tłumacząc tym moim dyrektorom, że są idiotami.
Przede wszystkim więc, pragnę przypomnieć, że ja wyraźnie napisałem, że ja Zarembę do pewnego stopnia rozumiem, że mu współczuję, a sam mam ten komfort i to szczęście pracować w takim fachu, gdzie moje poglądy polityczne nie podlegają jakiejkolwiek egzegezie. Gdybym chociaż pracował w szkole, to można by było ode mnie oczekiwać, że będę dawał dobry przykład dzieciom. Kiedyś zresztą, zanim ze szkoły wyleciałem, wszyscy doskonale wiedzieli, że jestem pisowcem. Również, gdyby mnie ktoś zaprosił do telewizji, a ja bym się na ten występ zgodził, to zdecydowanie bym się skompromitował, gdybym zaczął się wykręcać i zapewniać, że ja tylko tak trochę i tylko czasem, ale że, w gruncie rzeczy, dla mnie świat jest baaaaardzo skomplikowany. Podobnie, gdyby mnie ktoś poprosił, żebym napisał coś gdzieś pod nazwiskiem, to napisałbym dokładnie to samo i dokładnie na tej samej melodii, co tu w Salonie. A gdybym planował się chować z poglądami po katach, to najpierw bym po prostu odmówił.
Ale tak? Kogo obchodzą moje poglądy, o ile nie chodzi tylko o to, żeby je zmienić, albo mnie kopnąć w dupę? Więc trochę Zarembie współczułem, ale też trochę miałem do niego pretensję. Bo jego polityczne stanowisko jest samą kwintesencją jego misji. Formułowanie politycznych ocen jest tym z czego on żyje i na czym buduje swoją zawodową pozycję. On nie prowadzi kącika kulinarnego na kanale TVN Style. On gada w telewizji i pisze w gazetach o polityce. I jeśli dziś, z czystego konformizmu, zaczyna się nagle wypierać swoich poglądów, albo zaczyna swoje poglądy zamazywać, to w moim mniemaniu, postępuje bardzo nieładnie. Ale znowu, głównym winowajcą – wedle mojej opinii – nie jest tu ani Zaremba, ani jego ostrożni koledzy, ale powszechna atmosfera kulturowego zaszczucia, którą stworzył ten rząd i to środowisko. I o tym właśnie był mój tekst. Ten i tamten poprzedni. I również tekst dzisiejszy. A jeśli ktoś tego nie zrozumiał, to już naprawdę nie moja wina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...