środa, 15 kwietnia 2009

Jeszcze raz o poezji, czyli arytmetyka współczucia

Zbigniew Herbert napisał kiedyś wiersz, który zatytułował Pan Cogito czyta gazetę. Pomysł, mówiąc pokrótce, był taki, że pan Cogito przeczytał w gazecie artykuł o tym, ze gdzieś zginęło 120 żołnierzy i jakoś ta informacja go nie poruszyła. Choćby dlatego że „wojna trwała długo można się przyzwyczaić”. Choćby dlatego, że „120 poległych daremno szukać na mapie”. Choćby wreszcie dlatego, że „cyfra zero na końcu przemienia ich w abstrakcję”.
Obok, jednak, Cogito znalazł inną wiadomość. I ta już była o wiele bardziej interesująca. Robotnik budowlany zabił swoją zonę i dwoje dzieci. Zbrodnia została opisana bardzo dokładnie, ze wszystkimi szczegółami. Ciekawość pana Cogito tym razem została zaspokojona bardzo wyczerpująco, a więc też to co wzbudziło jego współczucie, to raczej te dzieci i ta kobieta, a nie tamtych 120 żołnierzy. Herbert kończy swój wiersz apelem o refleksję na temat „arytmetyki współczucia”.
Nie tak bardzo dawno temu, w Salonie, znalazłem wpis Krzysztofa Leskiego na temat katastrofy autokaru wiozącego wycieczkę szkolną. Autobus nie zmieścił się pod wiaduktem i jedynie za sprawą jakiegoś cudu nie doszło do masakry. Ponieważ wszystkie stacje informacyjne w naszej telewizji podawały te informacje przez cały dzień, Krzysztof Leski się zdenerwował, że przy całym swoim współczuciu dla ofiar, on bardzo prosi, żeby mu nie zawracać głowy. Argumenty były takie, jak są zawsze; czyli że każdego dnia ludzie giną na drogach, co chwilę gdzieś ktoś umiera, każda sekunda przynosi gdzieś jakieś tragedie, a my się przejmujemy jednym wypadkiem, gdzie na dodatek nikt nawet nie zginął.
Wygląda na to, że ten typ kalkulacji, który zauważyłem u Leskiego, a który znam jeszcze z dzieciństwa, kiedy to miałem jeszcze mnóstwo energii i otaczali mnie, nie od święta, ale na co dzień, sami ‘niedzielni filozofowie’, ostatnio wszedł do obiegu publicznego na dobre. Właściwie gdzie człowiek nie spojrzy, jak nie nastawi ucha, to jest narażony na wysłuchiwanie debat pod tytułem „Ile nieszczęścia mieści się w pojedynczej łezce?”
W ostatnich dniach jestem bardzo zajęty, z przyczyn w które nie potrzebuję wchodzić. Wystarczy powiedzieć, że od zeszłego tygodnia nie oglądam telewizji i nie czytam gazet. Jedyne miejsce, gdzie zdarza mi się posiąść jakieś informacje na temat Polski i świata, to Salon. Z Salonu też zatem dowiedziałem się o pożarze w Kamieniu Pomorskim. Z Salonu również usłyszałem informację o tym, że Prezydent ogłosił żałobę narodową. I z Salonu naturalnie doszły do mnie głosy dyskusji na temat słuszności, czy – o wiele częściej – braku słuszności organizowania żałoby na poziomie kraju z powodu tak błahego jak śmierć 20 bezdomnych w pożarze hotelu socjalnego.
Gdy przeczytałem tekst Łukasza Warzechy http://lukaszwarzecha.salon24.pl/507399.html na temat bezsensu ogłaszania przez Prezydenta żałoby narodowej za każdym razem, kiedy dojdzie do tragicznej śmierci kilkunastu osób, pomyślałem sobie, że oto red. Warzecha miał refleksję i postanowił się nią podzielić. Nic wielkiego. Ludzie refleksyjni mają refleksje nieustanne i jedyna różnica między jedną a drugą jest taka, że jedne są bardziej intelektualnie stymulujące, a inne mniej. Kiedyś Krzysztof Leski uznał za bardzo ciekawe to, że jeśli każdego dnia na drogach ginie 40 osób, to my to traktujemy, jak statystykę, a jeśli do tych czterdziestu dojdzie niespodziewanie, skutkiem jakiegoś ekstra-nieszczęscia, kolejnych dziesięciu, to już jest tragedia, a nie statystyka. Dziś Łukasz Warzecha nie może się nadziwić, że skoro codziennie ludzie umierają od chorób i wypadków, a Państwo Polskie nie urządza im żałoby, czemu tyle nagle szumu wokół tych 20 biedaków?
Ale nie tylko to. Czemu, skoro nigdzie na świecie ani trochę nie celebruje się tak pojedynczych tragedii jak w Polsce, u nas przez ostatnie lata przy byle okazji zamyka się kina i teatry, a ludzi się zmusza do publicznego manifestowania smutku, kiedy oni tego smutku wcale nie czują? I oczywiście nie jest tak, że Łukasz Warzecha ma niskie intencje. To absolutnie nie jest tak, ze on nie ma w sobie nic współczucia. Jemu chodzi z jednej strony o równe traktowanie ludzkich dramatów, a z drugiej o unikanie dewaluacji tych dramatów. „Uważam po prostu, że obywatele mają prawo i do równego traktowania, i do oczekiwania od najważniejszych osób w państwie stosowania przejrzystych kryteriów”, pisze Warzecha i ja go rozumiem. Podobnie jak go rozumiem, kiedy on zauważa, że „najgorszą metodą uwrażliwiania jest urzędowe zarządzania wrażliwości i wymuszanie jej żałobą narodową.” Rozumiem zainteresowanie Łukasza Warzechy tematem, tyle że go nie podzielam. Rozumiem, że w końcu, nie tylko red. Warzecha, ale wielu innych równie czujnych obserwatorów, może nie wytrzymać tej fali współczucia płynącej z Pałacu Prezydenckiego w stronę ofiar wypadków. Zwłaszcza gdy aż się prosi, żeby skorzystać z okazji i wrzucić tu odpowiednio skonstruowany komentarz polityczny.
Po tekście Warzechy przyszły kolejne. Swoje słowo wtrącić potrzebował Rybitzky i kilku mniejszych komentatorów. Nawet ja nie mogłem się powstrzymać i wyraziłem swoją opinię na ten temat w paru miejscach, w tym nawet u siebie. Sądziłem, że oto Warzecha zaczął, a ponieważ temat wydał się ciekawy, przyłączyli się inni. Uznałem po prostu, że Salon stworzył temat, no i dyskutuje.
Wczoraj wieczorem jednak włączyłem, po raz pierwszy od kilku dni, telewizor i ze zdziwieniem spostrzegłem, że problem żałoby narodowej jest problemem ogólnopolskim. A najlepiej tego dowodził fakt, że większa część codziennych popisów Grzegorza Miecugowa i zapraszanych przez niego pajacyków, była poświęcona właśnie debacie nad sensownością – a raczej bezsensownością – zachowania Prezydenta. No i w tym momencie nie mogłem już nie nabrać podejrzeń. Nie wierzę bowiem, że kolejność zdarzeń była taka, że oto Łukasz Warzecha walnął refleksją, a za nim ruszyły wszystkie polskie media. Tak się nie dzieje. Redaktor Warzecha to ważny dziennikarz, ale jednak nie na tyle ważny, żeby miał wymyślać tematy dla mainstreamu. Tym bardziej, mimo całego mojego szacunku dla jego talentów, nie sądzę, żeby Rybitzky był w stanie wpływać na program telewizji TVN24. Jest raczej odwrotnie.
I tu mam kłopot. I tu też muszę przejść do głównego tematu mojego dzisiejszego pisania. Z jakiegoś powodu, bowiem, kreatorzy publicznych nastrojów doszli do wniosku, że nie wcześniejsze katastrofy górnicze, nie jeszcze wcześniejsza tragedia autokaru we Francji, lecz właśnie najświeższa śmierć dwudziestu bezdomnych jest doskonałym powodem, żeby dowalić Prezydentowi. To właśnie ten pożar i to własnie ta śmierć okazały się – owszem, tragiczne – ale nie na tyle tragiczne, żeby dać Lechowi Kaczyńskiemu spokój. Z jakiegoś powodu – sam Rybitzky sugeruje, ze mogło pójść o to, że bezdomni nie budzą powszechnie aż takiego współczucia – specjaliści od tworzenia problemów doszli do przekonania, że teraz będzie najlepszy moment, żeby stuknąć Prezydenta w ten jego zapijaczony nochal i spróbować mu spuścić trochę na słupkach. Co też uczynili.
I to też rozumiem. Oni naprawdę zdążyli mnie przyzwyczaić do wszystkiego. Dlaczego tylko za nimi poszło dwóch wybitnych komentatorów w Salonie? Czemu tak ochoczo zgodzili się wejść w temat, który, obiektywnie rzecz biorąc, istnieć w ogóle nie powinien. Temat, który interesować może wyłącznie widzów Szkła Kontaktowego i niektórych, najbardziej wyrachowanych, polityków. Jak Marek Siwiec, powiedzmy. Nie lepiej to było nie oglądać telewizji i zamiast tego poczytać jakąś książkę? Choćby Herberta? Na temat cyfry zero, na temat współczucia i na temat arytmetyki w ogóle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...