piątek, 3 kwietnia 2009

O szpiclach w Kościele, ludziach w kościele i końcu miłości

Myślałem, żeby już nie pisać o Kościele, a tym bardziej usprawiedliwiać Kościół z niechęci do uczestniczenia w organizowanej przez zepsute Państwo lustracji. Uznałem, że powiedziałem wszystko, co miałem na ten temat do powiedzenia, a ponieważ większość osób czytających mój blog, zna doskonale moje poglądy i wie pewnie nawet, co jadam na śniadanie i co piję na kolację, przynajmniej nikt mi nie zarzuci braku rozumu, a tym bardziej dobrej woli. Niestety, jak to często w życiu bywa, okazuje się, że tłumaczenia nigdy za wiele i nigdy też nie za wiele podejrzeń.
Polskę kocham równie szczerze i z równym zapałem, jak nasi najbardziej patriotyczni młodzi patrioci. Ale wystarczy mi wyrazić opinię, że chyba stać nas na to, by poprzeć prezydenta Kaczyńskiego w jego polityce wobec Ukrainy, a mam niemal obiecane, że część moich serdecznych przyjaciół mi powie, że najpewniej oszalałem. Nienawidzę „szpicli, katów i tchórzy” bardziej serdecznie i świadomie, niż wielu tu obecnych komentatorów, a wystarczy, żebym w sprawie agresji lustracyjnej wziął w obronę moich biskupów, natychmiast wielu zaczyna sobie rwać włosy z głowy, żem zdrajca, albo – w najlepszym wypadku – wariat. Każdy chyba też tu wie, jak bardzo gardzę wszystkim co się rusza i jest czerwone i jak wiele jestem w stanie poświęcić, żeby do Polski nie zawitała ponownie lewacka zaraza. Przyjdzie jednak taki moment, że wezmę w obronę słabych, biednych i pokrzywdzonych – czy to przez los, czy przez własną niezdarność – i spojrzę nieuprzejmym okiem na ludzi, którzy uważają, że do pełni szczęścia potrzebne im są wielomilionowe zarobki, a z miejsca dostanę w pysk informacją, że jestem komunistą i wiernym uczniem Trockiego.
Ten ostatni epitet akurat jest dość marnego gatunku, choćby z tego powodu, że – wedle moich najszczerszych podejrzeń – ci, którzy go wobec mnie używają, sami są czerwoni jak sowiecki sztandar. A nawet jak nie są, to dopiero od czasu, jak Platforma Obywatelska wygrała wybory i okazało się, że to jednak nie lewica jest en vogue, lecz prawica. Szczególna. Taka trochę na poziomie premiera Belki i ministra Kołodko, ale – oczywiście – prawica, jak jasna cholera. Reszta to komuniści.
No ale miało być o Kościele. Myślę, że było tego dużo więcej, ale dziś przypominam sobie dwie sytuacje, kiedy czułem szczególną Jego bliskość. Raz, było to jeszcze w czasach komuny, kiedy trzeba było się chować, więc schowaliśmy się w kościele i właśnie wtedy poczułem, jak tam jest bezpiecznie. Drugi raz, już za nowej władzy, kiedy przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Była sobota. Siedzieliśmy w tym zupełnie obcym miejscu, za oknem mieliśmy kompletnie obcy widok, w samym mieszkaniu było zimno i pusto, na środku stała kupa pudeł z rzeczami i szykowaliśmy się do spania. Przyszła niedziela i, zupełnie automatycznie, poszliśmy do naszego starego kościoła na poranną Mszę. I ja wtedy naprawdę, po raz pierwszy tak mocno, zrozumiałem, że gdziekolwiek w naszym życiu się znajdziemy, zawsze mamy ten kościół, gdzie możemy się poczuć jak w domu. Czy będziemy na wakacjach nad morzem, czy w górach, czy w naszym Przemyślu, czy u mnie na wsi, czy gdziekolwiek na świecie, w każdym kościele znajdziemy ten azyl i to niezwykłe – pewnie z niczym nie porównywalne – poczucie przynależności. I nie ma znaczenia, czy ludzi będzie tłum, czy zaledwie parę osób, czy to będzie jakaś koncelebrowana uroczystość, czy mszę będzie odprawiał jeden ksiądz, czy ten ksiądz będzie młody i głupi, czy stary i bardzo mądry – to poczucie domu będzie z nami do końca. Ale powiem coś jeszcze. Czy ten ksiądz będzie bohaterskim i niezłomnym duchownym, czy tchórzliwym i zakłamanym szpiclem, prawdopodobnie ze wszystkich tam obecnych osób, będzie informacją ciekawą wyłącznie dla mnie. Cała reszta bowiem będzie wyłącznie patrzeć na to, czy kazanie jest ciekawe i czy ksiądz ładnie, pobożnie i głośno tę mszę odprawia.
I wcale nie chcę przez to powiedziec, że ludzie z którymi spotykamy się codziennie w kościele to bezmyślna zbieranina, która przyjmie wszystko, byleby było ładnie opakowane i pięknie podane. W życiu. Tu chodzi o cos kompletnie innego. Chcę po prostu powiedziec, że ludzie potrzebują Kościoła dla zupełnie innego typu satysfakcji, niż ta, którą można uzyskać z zakupów, czytania gazet, czy studiowania mądrych książek. To jest wymiar tak kompletnie różny od wszystkiego co nas spotyka na co dzień, że jeśli ktoś chce w Kościele uzyskać inny rodzaj doznań od tych, które ten Kościół zwykle daje, to niech lepiej jednak włączy sobie telewizor albo kupi sobie coś fajnego.
Oczywiście, w tamtych starych czasach, których już nigdy – miejmy nadzieję – w ich pełnej krasie nie będziemy musieli oglądać, Kościół zgodził się nam służyć znacznie rozszerzoną ofertą. Ale też nie należy zapominać, że wtedy też mogliśmy tam spotkać nie tylko siebie nawzajem, ale również takich wybitnych Kościoła tego przyjaciół, jak Adam Michnik, Andrzej Celiński, czy Jacek Fedorowicz. Właśnie dlatego, że to były zupełnie inne czasy i tu też, chciałbym mieć nadzieję, że one już nie wrócą.
Po co to wszystko piszę? Przecież nie po to, żeby do znudzenia powtarzać to wszystko, co i tak już wielokrotnie powiedziałem. Jak się okazuje, ten zestaw argumentów na niektórych nie działa i ja to świetnie już dziś rozumiem. Dziś chcę powiedzieć coś, co mi przyszło do głowy dopiero teraz, po przeczytaniu komentarzy pod moim wczorajszym tekstem. Otóż ja mam wrażenie, że wielu z moich przyjaciół, kiedy tak strasznie użalają się nad tym Kościołem – Kościołem, zgadzam się, w zdecydowanie zbyt dużej części ludzi marnych i podłych – wychodzą z bardzo fałszywego założenia, że to co dla nich jest w nim najbardziej marne i podłe, jest również najbardziej marne i podłe dla wszystkich pozostałych. Mam wrażenie, że bardzo wiele osób, które wyrażają tu swoją szczerą troskę odnośnie kondycji i przyszłości Kościoła w Polsce, zachowuje się trochę tak, jakby oferta tego dzisiejszego Kościoła i powszechne oczekiwania wobec Niego, miały być prostą wypadkową naszych doświadczeń sprzed dwudziestu lat.
Ile razy prasa napisze, że kolejny biskup, czy inny duchowny, ma na koncie współpracę z dawnymi służbami, a Episkopat na to wszystko wzruszy swoimi purpurowymi ramionami, podnosi się ogólna histeria, że to już prawdziwy koniec Kościoła, że teraz to już Kościołowi pozostaje tylko powolny i ostateczny upadek i że jeśli nie zrobi się czegoś radykalnego już teraz, my ludzie prawdziwie pobożni, możemy się zacząć pakować. I wciąż wraca to jedno słowo: ludzie, ludzie, ludzie. A ja chciałbym wiedzieć, o jakich ludziach my mówimy? Czy może chodzi o tych wszystkich wiernych, którzy każdej niedzieli wypełniają kościoły w całej Polsce, od najmniejszych wsi do największych miast? Czy może tylko o nas samych – ambitnych, cholernie nakręconych emocjami, rozpolitykowanych bojowników o ostateczne wyplenienie z naszego Kraju resztek komunistycznej zarazy? A może nam się wydaje, że my to oni, a oni to my? W zeszłym tygodniu, w naszym kościele była msza, gdzie zaproszony ksiądz – rekolekcjonista wygłosił kazanie, które trwało niemal 40 minut i było tak nieprawdopodobnie nudne i głupie, że ja osobiście myślałem, że wstanie i wyjdę. Na dodatek, ksiądz miał tak irytujący sposób podawania tego swojego tekstu, że nie było sposobu, żeby się móc skupić choć na krótki moment. I muszę tu przyznać, że ile razy mam okazję słuchać czegoś podobnego, martwię się bardzo o tych, którzy przychodzą do kościoła już tylko raz na jakiś czas, a jeszcze bardziej o tych, którzy przyszli ten jeden jedyny raz, po długiej przerwie, tylko po to, żeby sprawdzić, czy coś się w tym „beznadziejnym miejscu” zmieniło. Martwię się, bo jestem pewien, że to własnie przez takich księży, ludziom do kościoła chce się przychodzić coraz rzadziej. Ale nie tylko takich. Kościoły, jeśli rzeczywiście pustoszeją, to pustoszeją również przez księży, którzy są leniwi, niestaranni, nadęci, niesympatyczni. Przez księży, którzy są zarozumiali, którzy nie potrafią sformułować prostego zdania, które każdy normalny człowiek zrozumie, a jak wygłaszają kazanie, to albo czytają jakiś beznadziejny tekst, który ściągnęli z Internetu, albo dzielą się swoimi spostrzeżeniami, które są tak fatalnie przeintelektualizowane, że nikt już nie ma ochoty ich słuchać. Czy ktoś może sądzi, że jak ludzie widzą, że kazanie będzie głosił arcybiskup Życiński to pędzą do najbliższego innego kościoła, albo do domu na telewizję, bo Życiński to komunistyczny kapuś, czy może dlatego, że boją się, że następne półtorej godziny spędzą na wysłuchiwaniu tekstów albo kompletnie nieciekawych, albo niezrozumiałych, albo i takich i takich?
Kościół Powszechny ma już dwa tysiące lat i te lata widziały wszystko. Widziały ten Kościół w chwilach tryumfu i w chwilach upadku. Te dwa tysiące lat widziały księży bohaterów i księży zdrajców. Księży kompletnie biednych i księży obleczonych w złoto i diamenty. Księży którzy czynili cuda i księży, którzy w cuda nawet nie wierzyli. Te lata widziały księży, ale i papieży. Papieży wielkich, ale i papieży kompletnie nędznych. Papieżyce i anty-papieży! Papieży – morderców. Papieży świętych! I co się stało? Czy Kościół upadł, czy może przetrwał i jest wciąż wielki? A Wy mi dziś przychodzicie i załamujecie ręce nad paroma agentami. Że jakież to okropne, bo przez jednego Hejno, jednego Czajkowskiego, jednego Życińskiego, jednego Wielgusa i jeszcze kilkunastu innych, mniej znanych agentów, ludzie przestaną chodzić do kościoła. Bo nie będą mieli co z sobą w najbliższą niedzielę zrobić. Dajcie spokój! To jest jakiś obłęd!
Parę dni temu, ktoś – nie mam pojęcia, kto tak naprawdę – zorganizował wiec poparcia dla Lecha Wałęsy. Impreza, której fragmenty miałem okazję obejrzeć w telewizji była spektaklem na miarę czegoś, co jeszcze kiedyś urządzano, gdy trzeba było kogoś potępić, albo komuś oddać hołd. Tyle że, wtedy, aby efekt był odpowiednio mocny, do tej roboty trzeba było wynająć odpowiednią liczbę tzw. zwykłych ludzi, a dziś wystarczy banda tzw. autorytetów, jeden przestraszony biskup i banda studentów. Patrzyłem na beczącego, jak zawsze gdy mu się słodzi, Wałęsę, stojących i robiących mu aplauz zwiezionych gości, te odpowiednio postawione twarze, oczy, usta i autentycznie się bałem. A później, zobaczyłem Aleksandra Kwaśniewskiego, jak głosi potrzebę zniszczenia IPN-u, a za nim stoi ojciec Maciej Zięba. I współbuduje to nieprawdopodobne zło. Dziś, w ramach dalszej akcji niszczenia Polski i wszystkiego, co jest tej Polski osiągnięciem i sukcesem, Platforma Obywatelska ogłasza, że rząd wysyła na Uniwersytet Jagielloński specjalną komisję kontrolną, która sprawdzi pracę Uniwersytetu pod względem politycznej poprawności. Dziennikarz pyta rektora krakowskiego uniwersytetu, co o tym sądzi, a ten ogłasza, że jest bardzo zadowolony z decyzji rządu i czeka na tę komisje z utęsknieniem i radością. A ja oczywiście sobie natychmiast przypominam, że to ten sam rektor, który – jak słyszałem – jesienią 2007 roku obiecał swoim studentom, ze poniedziałek powyborczy będzie dniem rektorskim, ale w niedziele wszyscy maja iść głosować.
I za chwilę, inny dziennikarz zwraca się do Donalda Tuska z pytaniem, dlaczego rząd ingeruje w autonomię badań naukowych, na co Premier wygłasza bardzo emocjonalne oświadczenie, w którym zapewnia, że dopóki on jest premierem, badania naukowe będą się w Polsce cieszyły największą wolnością. I on to gwarantuje osobiście swoją miłością i o to osobiście zadba. Natomiast przypadek pana Zyzaka jest absolutnie wyjątkowy, bo to co on napisał to nie praca magisterska, lecz najzwyklejszy paszkwil. A on – Donald Tusk – i jego rząd, nie dopuszczą do jakichkolwiek ataków na Lecha Wałęsę i naszą narodową pamięć! On każdą próbę zakwestionowania dorobku III RP rozdepcze w zarodku! On wszelkie przejawy nienawiści do Lecha Wałęsa będzie traktować nie jak błąd, ale jak grzech!!!
Ja wiem doskonale, co by się działo, gdyby za niedawnych jeszcze rządów PiS-u okazało się, że ktoś gdzieś napisał pracę magisterską, która byłaby paszkwilem na Lecha i Jarosława Kaczyńskich, albo na Annę Walentynowicz, albo na Antoniego Macierewicza i rząd skierowałby na jeden z uniwersytetów specjalną rządową komisję w celu zbadania sytuacji. Ja już sobie wyobrażam te falę strajków studenckich przeciwko zamachowi kaczyzmu na wolność i demokrację. Ja sobie wyobrażam, co by się dziś działo we wszystkich możliwych telewizjach i jak by wyglądały dzisiejsze gazety. Tymczasem – cisza. Nie dzieje się nic. Spokój. A rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego z uśmiechem ogłasza, ze on już się nie może tej kontroli doczekać. A Stefan Niesiołowski ponownie publicznie wzywa do wyrzucenia prof. Nowaka z pracy. Oto Polskie Państwo! Oto do czego doszliśmy po kilkunastu miesiącach rządów Platformy Obywatelskiej. Rozpoczyna się błyskawiczne, najbardziej bezczelne dławienie demokracji, a my praktycznie słyszymy tylko ciszę.
Oto Polskie Państwo w całej swej okazałości. I oto, kiedy ja piszę cały długi tekst właśnie o tym. O karykaturalnie bezwstydnych politykach, o nieuchronnie zbliżającym się upadku tej i tak bardzo karłowatej wolności i o księżach, którzy uczestniczą w niszczeniu tego, co jeszcze jako tako mamy dla siebie, nie jako pomocnicy w tym procederze, ale jego faktyczni organizatorzy, okazuje się, że tak naprawdę nikogo to nie interesuje. Bo nagle okazuje się, ze osoba biskupa Gocłowskiego i ojca Zięby jest tu ciekawa jedynie w kontekście tego, co w swoim życiu złego zrobił biskup Wielgus. I jak tyle razy wcześniej, część komentujących wyzywa mnie od socjalistów, a druga część od obrońców agentów. I oczywiście niemal nikogo nie interesuje to, o czym napisałem, lecz wyłącznie problem, kiedy to Kościół się wreszcie zlustruje, bo bez tej lustracji będzie w Polsce bardzo źle. I oto nagle okazuje się, że to nie Wałęsa, Kwaśniewski, Olechowski, Zięba, Niesiołowski, Tusk, Palikot i ta cholerna najbardziej czarna masoneria budzą największe, ale księża – agenci. No a przede wszystkim Episkopat, który nie chce wziąć udziału w odbudowie polskiego honoru. Jakież to okropne! Czemu jest tak, że tylu prawdziwie patriotycznie zorientowanych i wiernych Kościołowi osób wykazuje tak nieprawdopodobną naiwność. Tyle lat przetrwaliśmy z tym Kościołem. Tyle lat stali przy nim nasi ojcowie i nasi dziadkowie. Wbrew najróżniejszym kryzysom i wbrew wszelkim zawirowaniom. I ten Kościół zawsze zwyciężał. Mocą naszej wiary, mądrością swoich pasterzy i opieką Ducha Świętego. I teraz nagle, tylko dlatego, że nasze pragnienie sprawiedliwości zostało tak bardzo obrażone, a nasza zwykła ludzka wrażliwość wystawiona na taką próbę, tak wielu z nas tak lekko wzięło na siebie obowiązek pouczania Episkopatu, jak biskupi mają postępować, żeby nieopatrznie nie doprowadzić Kościoła do ruiny. Jeszcze chwila, a już nie tylko w Austrii, ale również i u nas powstanie coś, co się będzie nazywało My Jesteśmy Kościołem. I będzie super! Jestem pewien, ze wówczas może i nawet Magdalena Środa zechce od czasu do czasu wpaść do nas na Mszę Świętą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...