niedziela, 26 kwietnia 2009

O totalitaryzmie elit i dwustu uczniów sprzed lat

Pisał już wczoraj o tym rosemann, w swoim, świetnym jak zawsze, wpisie w Salonie, jednak pomyślałem sobie, że wiadomość ta jest tak niezwykła, a jednocześnie tak bardzo logicznie związana z całą wielomiesięczną sekwencja wydarzeń, że warto tematowi poświęcić szerszą refleksję. Otóż, jak podał Dziennik http://www.dziennik.pl/polityka/article367580/Jagiellonka_zalozy_sobie_kaganiec_.html, w związku z publikacja książki Pawła Zyzaka o Wałęsie, zebrała się Rada Wydziału Uniwersytetu Jagiellońskiego i postanowiła co następuje: „Dostrzegamy potrzebę rozważnego dostosowywania wyboru tematów i zakresu prac dyplomowych do stopnia dojrzałości naukowej studenta, w szczególności w odniesieniu do zagadnień z najnowszej historii i zasad posługiwania się metodami badań historycznych".
Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy oświadczenie tej tak zwanej Rady Wydziału było wydane na poważnie, czy nie. Nie wiem też, czy ono się utrzyma, czy też, podobnie jak wiele innych dziwacznych pomysłów, z którymi mieliśmy w ostatnich miesiącach do czynienia, umrze śmiercią naturalną. Powiem jeszcze bardziej szczerze. Sytuacja intelektualna i moralna Uniwersytetu Jagiellońskiego – podobnie zresztą, jak reszty naszych wyższych uczelni – interesuje mnie bardzo średnio. Jeśli idzie o mnie, to całe intelektualne towarzystwo, czy to w Krakowie, czy w Poznaniu, czy w Warszawie, czy też w Lublinie, albo w Katowicach, można by było zupełnie spokojnie rozpędzić i spróbować zastąpić czymś nowym, wcale niekoniecznie gorszym, głupszym i mniej sympatycznym. A już szczególnie sytuacja Uniwersytetu Jagiellońskiego mnie mało obchodzi. Zwłaszcza od czasu gdy oni uznali, że w dobrym guście będzie sobie sprowadzić człowieka z Sosnowca, czy z Radzionkowa, a na dodatek o nazwisku Musioł i zrobić go rektorem. Bóg z nimi.
Problem jest o wiele poważniejszy, bo dotyczy nie garstki rozhisteryzowanych intelektualistów, lecz całego kraju. Od jakiegoś czasu, mianowicie, nie mogę nie zauważyć, że wszyscy zaczynamy pomaleńku przyzwyczajać się do tego co nas otacza stale i tego, co nas od czasu do czasu troszeczkę jeszcze może zaskoczy tak, że zamiast płakać, krzyczeć, czy choćby pokazywać palcem, po prostu wzruszamy ramionami. A najczęściej nawet już nie podnosimy wzroku. Nie wiem, czy jest to związane z tym, że powszechność i intensywność szaleństwa, które nas otacza, po prostu nam spowszedniała, czy może chodzi o to, że tego szaleństwa bezczelność przekonała nas, że to już chyba tak będzie zawsze i wszyscy zajęliśmy się własnymi, codziennymi sprawami.
A wiem na pewno, że nie jest to wynik zwykłego społecznego otępienia, czy powszechnego zanurzenia w kulturze popularnej, które z reguły raczej alienuje, niż aktywizuje. Pamiętam, że jeszcze dwa lata temu, bardzo duże grupy społeczne gotowe były na jeden sygnał stanąć na baczność i przystąpić do obywatelskiego protestu wobec dowolnej ekstrawagancji po stronie tak zwanej władzy. Pamiętam zgiełk, jaki ogarnął niemal całe społeczeństwo nawet nie dlatego, że policjanci z warszawskiego posterunku odwieźli swojego pijanego szefa do domu i się po drodze zabili. Nie dlatego, że jacyś inni policjanci przynieśli jakiejś pani z ministerstwa do pociągu hamburgera. Nawet nie dlatego, że któryś z polityków sprowadził do Sejmu swojego psa. Zgiełk powodowany był nawet zdarzeniami tak drobnymi, jak to, że jedna z posłanek ma podrabianą torebkę firmy Channel. Były to czasy, gdy obywatelska czujność, obywatelska wrażliwość i to coś, co Amerykanie nazywają outrage nie zaznawały spokoju nawet na jeden dzień. Myślę czasem, że byłoby rzeczą niezwykle ciekawą, gdyby komuś się zechciało stworzyć kronikę tych – powiedzmy – 500 dni, między jesienią 2005 roku, a jesienią roku 2007, dzień po dniu, a może nawet godzina po godzinie. A wszystko to zilustrować tymi słynnymi, nigdy już nie dającymi się zapomnieć, czarnymi billboardami apelującymi do Polaków, by porzucali swoją Ojczyznę.
Te czasy, z pozoru tak niedawne, są już tylko czarną historią. Wraz z początkiem nowej polityki i nowego kulturowo-cywilizacyjnego obyczaju, nastał też zupełnie nowy krajobraz, który najpierw przyniósł euforię, później już może tylko pełen rozkoszy szmer satysfakcji, by wreszcie wypełnić się dojmującą ciszą, przerywaną jedynie dyskretnym szumem aparatury klimatyzacyjnej. Tak własnie działa Układ.
Ja naturalnie zdaję sobie sprawę z tego, że słowo ‘układ’ zostało już wystarczająco mocno wyśmiane i skompromitowane. Do tego, być może, stopnia, że nawet osoby, które dotychczas szczerze wierzyły, ze to właśnie siła tego Układu – nigdy nie pokazanego jednoznacznie i nigdy tak naprawdę nie nazwanego – sprawia, ze wszystko działa inaczej, niż nam dotychczas mówiono i do czego nas przez całe życie przyuczano, wolą objaśniać sobie wszystkie dotykające nas przykrości w jakiś inny sposób i przy pomocy innego opisu. Nie zmienia to jednak faktu, że to co dziś widzimy, to właśnie Układ w swoim najwyższym i najbardziej skutecznym działaniu.
Zresztą, to wcale nie musi być ‘układ’. Jeśli komuś się nie podoba to akurat słowo, mam tu inną propozycję, mojego własnego autorstwa, która może nawet lepiej opisać to z czym mamy do czynienia. Oto czuję, że ogarnia nas coś, co ja osobiście chętnie bym nazwał totalitaryzmem elit. Pamiętam jak kiedyś, jeszcze w latach starego PRL-u, mówiło się o tzw. totalitaryzmie państwowym. Zjawisko to polegało mniej na tym, że obywatel, cokolwiek robił, gdziekolwiek się znalazł, miał zawsze przeciwko sobie państwo. Pisałem już kiedyś tu o tym. Na wszelki wypadek, króciutko powtórzę to i dziś. Jeśli szliśmy do sklepu kupić soczki dla dziecka o nazwie Bobo Fruit, my byliśmy obywatelem, a pani w sklepie reprezentowała państwo. Jeśli wsiadaliśmy do taksówki i prosiliśmy, żeby nas zawieść do szpitala na przykład, my byliśmy społeczeństwem, a pan taksówkarz był przedstawicielem władzy państwowej. Nie mówię już o milicjancie, czy urzędniku w urzędzie. Jeśli jednak to my pracowaliśmy jako pani w kiosku, czy kelner w barze, to automatycznie my stawaliśmy się państwem, a wszystko, co nas otaczało reprezentowało motłoch. Podział taki był stały, niewzruszony, nie negocjowalny i – oczywiście – każdy wiedział, jak w sytuacji konfliktu rozłożą się prawa i ewentualna odpowiedzialność.
Dziś, jak wszystko na to wskazuje, państwo zrzekło się niemal całości swoich uprawnień, jednak nie na rzecz społeczeństwa, lecz na rzecz elit. I to właśnie elity dziś utworzyły stronę negocjacyjną. Różnica jest jednak jeszcze ciekawsza. Otóż, o ile w Polsce Ludowej, państwo potrzebowało obywatela do najróżniejszych swoich spraw i, od czasu do czasu, o to społeczeństwo jakoś tam dbało, dzisiejsze elity pozostawiły społeczeństwo swemu własnemu losowi. Od społeczeństwa nie chcą już nic, niczego od społeczeństwa nie wymagają i właściwie robią wrażenie, jakby tego społeczeństwa tak naprawdę zupełnie nie potrzebowały. Elity przejęły wszystkie strategiczne miejsca na mapie, kiedyś kontrolowanej przez państwo, i zaczęły sobie na tych świeżo-zdobytych rubieżach prowadzić swoje sprawy, załatwiać swoje interesy i – mówiąc kolokwialnie – miło spędzać czas. Ale nie tylko to. Elity sięgnęły jeszcze głębiej. Jeszcze dalej poza tę mapę. Elity przejęły właściwie niemal wszystko, co było do przejęcia, społeczeństwu pozostawiając jedynie telewizor, gazetę i sklep. I – nie wiem, szczerze powiedziawszy, jak to się stało – ale społeczeństwo ten układ dość spokojnie przyjęło.
I teraz jest tak, że to co się dzieje poza naszym domem i naszym sklepem, czyli na terenie zajętym przez elity, jest tych elit wyłączną troską. To natomiast, ile z tego dotrze do naszych uszu, naszych oczu, czy naszych umysłów, zależy wyłącznie od dobrej woli, czy od aktualnych interesów osób, czy organizacji, których ani nazw, ani nazwisk, ani nawet funkcji nie znamy. Ukazuje się książka Zyzaka na temat Lecha Wałęsy i wokół tej książki zaczynają się dziać rzeczy, z których my znamy jedynie najbardziej ogólny zarys, ale ani nie wiemy, co kto planuje zrobić, co komu polecić, co komu dać, co od kogo wziąć i co i gdzie zamienić. Minister Oświaty wysyła kontrolę na Uniwersytet Jagielloński, rektor Uniwersytetu jest z tego powodu bardzo zadowolony, któryś z polityków każe wyrzucić z pracy jednego z profesorów, inny polityk prosi panią minister, żeby komisję jednak zatrzymała, jakiś dziennikarz pisze, że należy zlikwidować IPN, pomysł dziennikarza popiera inny polityk, na końcu premier przecina wszystko jedną decyzją, po czym Senat odbiera Uniwersytetowi wcześniej przyznane dofinansowanie, a Rada Wydziału ogłasza, że oni w dowód wdzięczności dla starań rządu i podziwu dla historycznych dokonań Lecha Wałęsy, od następnego roku wezmą samych siebie za pysk. I to wszystko trwa kilka dni, podczas których jedni się martwią, inni cieszą, ogromna większość albo nic z tego nie rozumie, albo ma to wszystko w nosie, a dziś jest niedziela i znów sobie coś – korzystając z wolnego czasu – możemy ładnego kupić.
Niedawno, przez drobną chwilkę, opinia publiczna została zainteresowana niezwykłym dość zdarzeniem. Otóż dyrektorka jednego z warszawskich gimnazjów, dzień przed dorocznym egzaminem trzecioklasistów, otworzyła kopertę z arkuszami, poprosiła swoją sprzątaczkę, żeby jej wykonała kserokopię, ta zrobiła też jedną dla siebie i komuś tam dała. Ponieważ i ja i Toyahowa jesteśmy nauczycielami, nasze dzieci chodzą do szkól i też orientują się w procedurach, nie potrafiliśmy dojść do ładu i składu odnośnie zachowania się tej dyrektorki. Arkuszy otwierać nie wolno, nie wolno ich kserować, nie wolno ich rozdawać w jakimkolwiek innym celu, niż w celu przeprowadzenia egzaminu. Ona jednak machnęła na to wszystko ręką i pofrunęła. Dlaczego? Toyahowa mówi, że zapewne zwyczajnie uznała, że szkoła, której ona dyrektoruje to jest jej szkoła i jej tam wolno robić, co jej przyjdzie do głowy. A więc zrobiła.
Ja uważam, że ona postąpiła dokładnie tak, jak postępują nasze elity, czy – jeśli komuś tak wygodniej – Układ. Uznała, że jest na swoim terenie, a że kiedy ona jest na swoim terenie, to nikomu nic do tego, co ona tam sobie kombinuje. A ja ni stąd ni z owąd widzę, jak postępowanie tej kobiety, tak niesłychanie bezczelne, o tak niesłychanym poczuciu bezkarności, zaledwie symbolizuje to, co się od dłuższego już czasu dzieje w skali całego kraju. I jeśli teraz wspomnę niedawny wyrok sądu przeciwko wolności prowadzenia polityki, czy planowane przez Platformę sfinansowanie swojej kampanii do europejskich wyborów z tych właśnie europejskich pieniędzy, wczorajszą konferencję prasową Janusza Palikota, na której czytał spreparowane teczki SB, wielomiesięczną agresję Układu wobec IPN-u, próbę odebrania partiom pieniędzy, czy jeszcze sto kolejnych przypadków prawdziwej, bezczelnej i całkowicie bezkarnej prywaty, toczonej z jednoczesnym usypianiem społecznej świadomości przy pomocy usłużnych mediów, to ja i tak będę wciąż bardzo wstrzemięźliwy.
Jak wiele miesięcy upłynęło od czasu gdy Zbigniew Ziobro topił laptopy, Jarosław Kaczyński zagłuszał komórki pielęgniarkom, a Przemysław Gosiewski budował dworzec we Włoszczowej? Ileż to meczy piłkarskich rozegrał premier Tusk ze swoimi kolegami od czasu, gdy Adam Lipiński dawał się korumpować Renacie Beger, a Jarosław Kaczyński nie zapiął guzika u marynarki? Ileż to happeningów Janusza Palikota i bluzgów Stefana Niesiołowskiego zrelacjonowały wszystkie stacje telewizyjne od czasu gdy po raz pierwszy media ogłosiły, że Prezydent wygląda jak kartofel, a jego brat nie ma konta w banku? Ile się musiało w Polsce zmienić, żebyśmy wszyscy mogli znów poczuć ten stary, zapomniany już wiatr autentycznego totalitaryzmu, tyle że na wyższym, o wiele nowocześniejszym poziomie, z kompletnie nową story, jak by to określił pewien specjalista od politycznego marketingu.
Co musiało się stać, żebyśmy nagle – niezwykłym zupełnie przypadkiem – przypomnieli sobie wydarzenia sprzed 25 już lat w miejscowości Miętne, kiedy to 7 marca 1984 roku uczniowie Zespołu Szkól Rolniczych ogłosili strajk okupacyjny, domagając się powrotu do sal szkolnych zdjętych przez bolszewię krzyży? Jak niezwykła cisza musiała zapanować wokół nas, żeby niektórzy z nas ponownie usłyszeli z takim przejęciem historię tych dwustu uczniów i uczennic i ich nauczycieli, którzy zostali wyrzuceni ze szkoły w Miętnem, którym uniemożliwiono zdanie matury, ale których mimo to nie udało się zastraszyć i którzy, kiedy przyszedł kolejny moment prawdy, jeden po drugim, odmawiali podpisania oświadczeń lojalności wobec totalitarnego systemu kłamstwa i terroru?
Czy to rozumiesz? Oto Zespól Szkól Rolniczych w małej miejscowości pod Garwolinem. Czy umiesz sobie wyobrazić tę młodzież i tych nauczycieli? Wtedy, w roku 1984, na tle tych zdjętych krzyży i tego państwa. Oto miejscowość Miętne na Mazowszu. 25 lat temu.
A więc, skoro już sobie te dni przypomnieliśmy, to je pamiętajmy dalej i zastanówmy się czasem troszeczkę nad tym, jak łatwo można uczynić zło, lub wziąć w nim udział, ale też jak można mu nie ulec i może nawet zostać zapomnianym, ale nie ulec. Więc dziś, kiedy cały ten zawłaszczony przez Układ teren naszego Państwa zalewa chaos najróżniejszych drobnych i większych interesów, kiedy nasze Państwo zmieniło się w swego rodzaju planszę do gry w domino i pierwsza kostka już dawno przewróciła kolejne i ta gra trwa, obok nas, bez nas, i przeciwko nam, obejrzyjmy sobie ten film z roku 1984 i zobaczmy, czym może być obywatelskie nieposłuszeństwo wobec skorumpowanego Państwa i zastanówmy się teraz, jak może wyglądać nasze dziś nieposłuszeństwo wobec skorumpowanych elit. Obejrzyjmy ten film. Oto odpowiedni link: http://www.youtube.com/watch?v=Lr1fHowAWnI.
I zmieńmy kraj. Idźmy na wybory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...