środa, 4 marca 2009

Twarze, czyli kto nam zwinął szminkę?

Jechałem dziś przedpołudniem tramwajem do pracy i w pewnym momencie z przeciwnej strony nadjechała kolumna prezydencka i szybko pojechała w kierunku uniwersytetu. Ponieważ jestem oddanym członkiem tak zwanych (w niektórych kieszeniach salonowej Polski) Czarnych Szwadronów Czwartej RP, wpadłem w bardzo dobry nastrój, który - przy pięknej pogodzie i zupełnie wbrew fatalnemu kryzysowi - trzyma mnie do teraz. Kiedy już ujrzałem śmigającego ulicami mojego miasta Prezydenta, popadłem w chorobliwą już w mojej sytuacji zadumę i w ramach tej zadumy zacząłem sobie myśleć o – właśnie nie za bardzo wiem, czy już ministrze, czy jeszcze tylko doradcy – Michale Bonim. A skoro już zaczął mi po głowie chodzić Boni, to za chwilę pojawiły się już i kolejne gwiazdy, a wśród nich Kazimierz Kutz.
Co ja chcę od Kutza i Boniego, skoro dzień jest – jak już wspomniałem – piękny, a na dodatek Pan Prezydent zadaje szyku w moim mieście? Nic szczególnego. Zwykłe maleńkie refleksje. Jak idzie o Boniego, przyszedł mi on do głowy z tej prostej przyczyny, że nagle sobie uświadomiłem, że w ostatnich dniach jakoś tak się dzieje, że ile razy Platforma Obywatelska chce się pokazać, jako grupa pracusiów, i to na dodatek pracusiów z pomysłami, wystawia przed kamery właśnie Boniego. Jest to sytuacja o tyle ciekawa, że jak wszyscy powinniśmy jeszcze pamiętać, debiut tego człowieka w rządzie premiera Tuska był wielce oryginalny. Kiedy Premier zorientował się, że jemu brakuje ludzi odpowiednio zawziętych i jednocześnie fachowych, wyciągnął skądś tego nieszczęsnego kapusia i dziwkarza i ogłosił, że Polska własnie trafiła w ręce prawdziwie zawodowe. Niestety, w tym samym momencie okazało się co się okazało, Boni się ze wstydu posmarkał i niemal natychmiast został gdzieś wepchnięty i przykryty jakąś szmatą, by nie straszyć tych nielicznych już zwolenników Platformy, dla których problem komunistycznej agentury wciąż wydawał się problemem realnym.
Takie to były początki. Wprawdzie wciąż jesteśmy bardziej na początku, niż u końca tej chorej przygody, ale intensywność i konsekwencja upadku Donalda Tuska, jego ministrów i sympatyków najwyraźniej sprawia, że wszystko na tyle przestaje mieć znaczenie, że i tę szmatę z Boniego też już można było bezpiecznie zdjąć. Po ciężką cholerę przejmować się jakimś drobnym donosicielem, kiedy i tak wszystko w rejonach przyrządowych działa bez jakiejkolwiek kontroli, każdy robi to co chce, a publiczność robi wrażenie coraz mniej zainteresowanej? W sytuacji kiedy minister Hall wymyśla, żeby do podstaw programowych współczesnej polskiej szkoły wprowadzić czary, wodne żyły i karty Tarota, i pies z kulawą nogą się tym nie przejmuje, co komu zaszkodzi jakiś Boni? Skoro już nawet nie można mieć stuprocentowej pewności, że to co nam publicznie pokazują media, to jeszcze prawdziwy Donald Tusk, a nie jakaś japońska zabawka najnowszej generacji, to jakie znaczenie dla kogokolwiek może mieć to, że nową twarzą naszego rządu stał się komunistyczny agent? Wszystko jedno.
Więc myślałem sobie o twarzach i przypomniała mi się twarz Kazimierza Kutza z wczorajszej audycji 24 Godziny. Jak może część z Was wie, w środowiskach związanych z najbardziej salonowym europejskim salonem, po raz kolejny już w ciągu ostatnich parunastu lat wykluła się myśl, żeby ludzi, którzy z naszego punktu widzenia na śmierć sobie zapracowali, zabijać nie tylko gdzieniegdzie, ale w ogóle gdzie popadnie. Więc sprowadzono do tefauenowskiego studia tego dziadunia i poproszono o opinie na ów ważki temat. Kutz gadał standardowo, więc nie ma nawet co się zatrzymywać, ale ja zwróciłem uwagę na jeden, dla mnie zupełnie fantastyczny, fragment. On w pewnym momencie powiedział coś takiego, że ostatnio ten problem ludzi, których należy zabić powraca i jeszcze niedawno mieliśmy tego Janusza Switaja, a teraz mamy tę matkę i jej czterdziestoletniego syna. I kiedy pomyślałem, że kompletnie nie rozumiem po kie licho wyciągnął on tego Świtaja, którego niemal cudem udało się wyrwać z rąk morderców, Kutz powiedział mniej więcej tak: „Wprawdzie ten Świtaj to tam ten…”. I tu urwał temat. I wtedy pomyślałem sobie, że oto mamy człowieka, któremu pomysł eliminacji ze świata ludzi chorych jest tak drogi, że nie jest on w stanie wyksztusić z siebie słowa ‘życie’, o ile to życie nie jest podparte przymiotnikiem ‘straszne’, ‘bolesne’, ‘nieludzkie’, czy po prostu ‘nieprawdziwe’. I pomyślałem sobie, że oto mamy przed sobą kolejną twarz Platformy Obywatelskiej. Człowieka, który jak ma powiedzieć „Świtaj żyje”, to się zaczyna krztusić i mu wychodzi coś podobnego do „tam ten”.
Tak to właśnie było. Jechałem sobie do pracy i myślałem o tych dwóch łbach Platformy Obywatelskiej. Wreszcie prawdziwych, niczym nie osłoniętych twarzach. Twarzach bez pudru i bez makijażu. I właśnie przed chwilą, zanim zacząłem pisać ten dzisiejszy tekst, otworzyłem telewizor, a tam, na maleńkiej scenie stał sam premier Tusk, ze wszystkich stron otoczony tłumem jakichś starszych pań. Stał więc sobie Premier, z mikrofonem w ręku i pląsał po tej scenie, jak artysta rozrywkowy, i ja pomyślałem, że może on właśnie został piosenkarzem i to już jest ten obiecany New Age, ale dałem głośniej i okazało się, że Donald Tusk nie śpiewa, tylko akurat spotyka się z paniami z tzw. Uniwersytetu Trzeciego Wieku i rozprawia o sprawach poważnych. I tu, podobnie jak w przypadku wcześniej Kutza, wszystko się odbywało na normalnym poziomie, tyle że może tym razem Pan Premier był jeszcze bardziej śliski i bardziej obły, niż zwykle. Ale i tu zwróciłem uwagę na coś co mnie troszkę bardziej poruszyło. Kiedy Tusk opowiadał, zebrane panie od czasu do czasu przerywały mu rzęsistymi brawami. Jednak tylko wtedy, gdy on mówił coś w stylu: „nie będziemy padać na kolana przed biskupami”, czy „Kościół będzie się zajmował swoimi sprawami, a my swoimi”. Ów antyklerykalny nastrój na sali był tak uderzający, że aż nawet ja – człowiek który niejedno widział i słyszał – poczułem się dziwnie.
I pomyślałem sobie, że oto mamy trzecią twarz tej nowej, a jakże już starej, władzy. Twarz dobrze jakby nam znaną. A jednak jakoś nową. I choć Premier wił się jak piskorz, żeby i zasłużyć sobie na entuzjazm zebranych kobiet i też za bardzo nie podskoczyć kardynałowi Dziwiszowi, widać było wyraźnie, o co i jednej i drugiej stronie chodzi. I w czym leży cały sens tego, co się tam wyprawiało. I tak właśnie nagle ujrzałem te trzy twarze całkowicie razem – jedną twarz starej bolszewii, jedną nowego faszyzmu i jeszcze jedną – zupełnie nowiuteńkiej Europy.
Smutno. Ale też i dobrze. Smutno – wiadomo dlaczego. A dobrze? Bo zawsze jest dobrze kiedy prawda zaczyna wychodzić na wierzch. I niech tak już pozostanie. Na samym wierzchu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...