czwartek, 19 lutego 2009

O Titanicu, Czarnym Recerzu i starszych referentach

Chyba jednak nie jest aż tak źle, jak myślałem jeszcze wczoraj. Wydawało mi się, że Donald Tusk z kolegami odpadli, a tu okazuje się, że kopią. Słabo, byle jak, głupio i chaotycznie – ale kopią. A to jest dobry znak. Przede wszystkim dla nas tutaj, bo jest szansa, że nadal będzie można się od czasu do czasu pośmiać. Ale też dla Polski, bo może jednak oni mają jeszcze trochę siły i przynajmniej nie zostawią tego co rozbabrali. Ot tak. Żeby każdy kto zechce, sięgnął po nią jak po swoje.
Te miłe myśli ogarnęły mnie, kiedy tak jakoś w okolicach południa zajrzałem do telewizora i przede wszystkim zobaczyłem Premiera w Sejmie, mądrzącego się, jakby nigdy nic się nie stało. Więcej. Donald Tusk był tak nakręcony – by nie powiedzieć ‘rozochocony’ – jakby właśnie wygłaszał swoje expose, a nie zaproszenie na stypę. Uznałem zatem, że, nawet jeśli jest tak, że jemu coś koledzy dosypali, to najwyraźniej to coś działa i Premier przynajmniej nie schodzi z pionu. Ja nie mam oczywiście najmniejszego zamiaru analizować wystąpienia Donalda Tuska, ani nawet wskazywać palcem na te jego fragmenty, które by wskazywały na to, że ów bojowy duch, do którego wczoraj wzywałem, bardziej przypomina tego pythonowskiego Czarnego Rycerza, który chce się bić, nawet wtedy gdy został mu tylko korpus i łeb, niż cokolwiek choćby minimalnie standardowego. Przede wszystkim, tego żeby jednocześnie walczyć i nie rozbić z siebie ofiary, ja od Premiera ani przez moment nie wymagałem. Ja prosiłem tylko o to, żeby nie mdleć. A jak ktoś bardzo pragnie, to niech sobie włączy wieczorem TVN24. Tam otrzyma pełną – z pewnością bardzo solidną – obsługę. Choćby dlatego, że wystąpienie Tuska było tak pełne arogancji i najzwyklejszego chamstwa, że oni na pewno takiej gratki nie przepuszczą.
Więc walczą i to jest bardzo dobre. Gorzej, że oni autentycznie zachowują się, jakby byli zaćpani. W tym samym czasie kiedy Donald Tusk odstawiał ten swój nędzny teatr, na który już nawet sami posłowie Platformy nie mieli siły reagować z odpowiednim entuzjazmem, w drugim okienku TVN pokazywał wielką demonstrację służb mundurowych w Gdańsku, a na dole na pasku leciała informacja, że jednak Macierewicza do komisji nie przyjmą. Słuchałem więc Tuska, patrzyłem jak surowo marszczy brwi i cos bredzi o statku na którym on jest kapitanem, widziałem tych demonstrujących policjantów, a jednocześnie czytałem, że w tym całym nieszczęściu ci durnie jeszcze mają siłę, żeby walczyć z PiS-em o Macierewicza i pomyślałem sobie, ze co to będzie, jeśli oni autentycznie są przekonani, że żadnego kryzysu nie ma. Że wszystko jest pod pełną kontrolą, a kryzys przyjdzie dopiero wtedy, jak Platforma zgodzi się swoje pomysły konsultować z opozycją.
Wczoraj do Szkła Kontaktowego przyszedł sms o następującej treści: „Z kryzysem jest jak z yeti. Nikt go nie widział, ale wszyscy uważają, że istnieje”. Kiedy dziś słuchałem albo Premiera, albo przeróżnych posłów Platformy, myślałem sobie, że ten sms pewnie był wysłany przez jednego z nich. Pomyślałem sobie, że partia rządząca i jej najlepsi przedstawiciele, których symbolicznym intelektualnym i kulturowym reprezentantem jest ten straszy referent z ZUS-u w Łodzi, właśnie tak sobie żyją. Tu sobie zrobią kawkę, tu zapalą papieroska, tu poplotkują o tym, jak to, panie, zima nam dopisała, a jeśli ktoś im powie, że są problemy, to wzruszą ramionami i pójdą sprawdzić, czy ktoś się nie dopisał do znajomych na naszej klasie. Czy to zidiocenie w jakimkolwiek stopniu odmieni rzeczywistość? Oczywiście nie. Nawet jeśli jakimś cudem uda się zatrzymać katastrofę, to z pewnością nie dlatego, że padnie parę zaklęć i kilka dowcipów. Muszę tu wprowadzić lekką korektę i jednak odwołać się konkretnie do tego co mówił Donald Tusk. Był bowiem jeden fragment w wystąpieniu Premiera, który mnie poruszył znacznie bardziej niż cała reszta. Otóż w pewnym momencie, Pan Kapitan – jak sam o sobie postanowił mówić – stwierdził, że to jest bardzo nieładnie, że kiedy on i jego ministrowie z takim oddaniem harują, by przeprowadzić Polskę do nowych, lepszych czasów, zły PiS „modli się po nocach”, by Polska zdechła w objęciach kryzysu. Byłem tak zdziwiony tymi słowami, ponieważ dotychczas wydawało mi się, że każdy normalny człowiek wie, że jeśli dom w którym mieszkamy zaczyna się walić, to staramy się wspólnie ratować, a nie załatwiać stare porachunki z sąsiadem, którego jakoś tam nie lubimy. Sądziłem, że myśl o tym, że opozycja klaszcze z uciechy za każdym razem jak kolejne tysiąc osób traci pracę, może narodzić się wyłącznie w głowach najbardziej niewydarzonych internautów z portalu gazeta.pl, albo bardzo już nielicznych – choć niestety wciąż dość popularnych – blogerów w naszym Salonie. Kiedy więc Donald Tusk wspomniał coś o tych modlitwach za upadek naszej Ojczyzny, pomyślałem sobie, ze to niemożliwe, żeby on żartował, albo żeby ktoś mu to głupstwo podpowiedział jak o dobre piarowskie zagranie. On – uznałem – musi autentycznie wierzyć, że Jarosław Kaczyński razem z Natali-Świat i Grażyną Gęsicką postanowili przehandlować Polskę za skalp Donalda Tuska. To jest dopiero zarozumialstwo. Jak można tak nisko upaść? I do kogo można mieć dziś pretensję, że do takiego stanu szaleństwa doprowadzili normalnego w gruncie rzeczy człowieka? A może to jest własnie ten stan, który jakoś tam przewidywałem w moich poprzednich wpisach? Może oni wszyscy – z wyjątkiem oczywiście ludowców – w tym rządzie osiągnęli etap, który wyznaczyli wcześniej przywódcy pokroju Fidela Castro i uznali, ze ten statek jest autentyczny, a oni autentycznie walczą z bałwanami i złymi duchami, którzy wiercą dziury w pokładzie?
Nie wiem, jak jest, ale nie wygląda to wszystko najlepiej. Z początku bałem się, że już po walce. Później uznałem, że jednak coś się tam rusza. Kiedy Tusk zakomunikował, że jeśli tylko Prezydent będzie chciał jechać do Brukseli, to niech sobie jedzie, pomyślałem nawet, że może oni chytrze, pomaleńku, przekażą większą część swoich obowiązków każdemu kto tylko zechce się za nich trochę pomęczyć. Wyobrażałem sobie, ze oni machną ręką na te wszystkie swoje niespełnione ambicje i pokażą całemu światu, jak to dla nich w tej chwili tylko Polska i kryzys i sprawa. A tu, nie dość że Premier wygłasza kompletnie chore przemówienie, w którym zapowiada, że on wszystko zrobi sam z Nowakiem i żeby się nie wtrącać, to na dodatek Seba Karpiniuk pcha się jak jakiś głupi na szefa komisji, która i tak niedługo wyleci w powietrze razem z tą całą smutną fikcją którą stworzyła, a cała reszta posłów Platformy staje na głowie, żeby – broń Boże – Macierewicz nie wszedł do komisji w sprawie Olewnika.
Wierzyłem głęboko, że może – skoro oni jeszcze jakoś żyją i nie zostali jeszcze fizycznie wygrzebani ze swoich gabinetów – oni przynajmniej machną ręka na tego Macierewicza. Że może zostawią sobie tę Piterę, Niesiołowskiego i być może Palikota, żeby tam coś ględzili, na wypadek gdyby jednak sytuacja gospodarcza się ustabilizowała, a sami się wycofają jak najdalej od najbardziej wrażych miejsc. A kiedy już uda im się sprytnie rozmazać odpowiedzialność za ewentualne porażki i sukcesy, to może nawet znajdą trochę czasu, żeby zagrać jakiś mecz na sopockim boisku. A tu nic z tego. Okazuje się, że pan premier jest teraz kapitanem, a jego ministrowie marynarzami i oni są jak prawdziwi piraci.
Jak Donald Tusk założy sobie na czoło bandanę i każe do siebie mówić „Jack”, wkroczymy w nowy etap. Na dziś przynajmniej mamy tę jedną dobrą wiadomość. Wciąż jest o co się bić. I po co pisać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...