Wczoraj w Krakowie, pewien pan, który ani w Salonie nie pisze, ani nie komentuje, natomiast – jak twierdzi – bardzo solidnie nas czyta, stwierdził, że podobają mu się teksty, które Wam tu przynoszę, tyle że na pewno nie zaszkodziłoby im, gdyby były krótsze. I, szczerze powiem, mam tu pewien kłopot. Bo zarzut, że ględzę nie jest nowy. Już raz, ktoś mi tutaj to powiedział i natychmiast postanowiłem, że będę pisał krócej. Przyszło mi to tym łatwiej, że podobną opinię ma w tej kwestii sama Toyahowa. A z nią, jak wszyscy wiemy, żartów nie ma. Zacząłem więc pisać krótko, ale natychmiast się dowiedziałem, że komuś tam jest przykro, bo jak się nie spieszyłem, to miałem dobry czas i się czytało to co piszę o wiele lepiej. No więc – jak to mówią starzy Polacy – masz babo placek. Te teksty są dla Was, a zatem, choć doskonale rozumiem, że im dłużej tym naturalnie gorzej, to wciąż wypada mi szanować tych dziwnych czytelników, którzy uważają odwrotnie.
Tym razem jednak, będzie krótko. Głównie dla tego pana, który przyszedł wczoraj specjalnie do Omerty, żeby nas zobaczyć. Zrobił na mnie tym gestem wrażenie, więc własnie dla niego, powiedzmy, zmieścimy się na półtorej stroniczki. Może mniej. A będzie znów o edukacji.
Dziś, starsza Toyahówna, zmartwiona swoimi codziennymi kłopotami związanymi ze studiowaniem na tej nieszczęsnej biotechnologii, powiedziała mi coś mniej więcej takiego; „Czemu jest tak straszna różnica między tym uniwersytetem, a policją?” O co chodzi? Otóż Toyahówna jest studentką trzeciego roku, a ponieważ w lecie zaplanowano dla nich czas tzw. praktyk, ona wymyśliła sobie, że chce te praktyki odbywać na Komendzie Policji. W związku z tym, że załatwianie studenckich praktyk, to sprawa nie taka prosta, córka moja od już niemal dwóch miesięcy kursuje między tą komendą policji, a swoim dziekanatem i próbuje uzyskać odpowiednie zaświadczenia, podpisy i czego tam jeszcze od niej nie chcą.
I teraz tak. Ile razy ona gada z kimś z dziekanatu, przeżywa prawdziwą gehennę. Wszyscy traktują ja tam, jakby im tylko przeszkadzała w pracy, odsyłają od jednego do drugiego pokoju, każą przyjść jutro, albo za tydzień; jak przyjdzie, każą znowu przyjść jutro i tak dalej i tak dalej bez końca. No i jest oczywiście sam dziekan, który ma coś podpisać, ale od kilku już tygodni – naturalnie – nie ma na ten podpis czasu. Wsiada Toyahówna do autobusu, jedzie do tego dziekanatu, pyta o podpis, oni mówią, że podpisu nie ma, ona pyta, kiedy będzie, pani z dziekanatu mówi, żeby zapytała się jutro, ona wraca jutro, podpisu nie ma… i tak ten czas leci.
Oczywiście, chodzi też na policję. Oczywiście, tam też potrzebują jakiś papierków, z tą jednak różnicą, że na policji ona się czuje dobrze. Ludzie są pomocni, zorganizowani, kompetentni, a przede wszystkim uprzejmi. Pisałem tu kiedyś o poczcie w moim mieście i zauważyłem, że w trzech urzędach pocztowych, z których usług korzystam, jest zaledwie jedna urzędniczka, która jest oschła i nieuśmiechnięta. A i to, podejrzewam, jest związane z jej naturalnym wyrazem twarzy, a nie charakterem. Zatem, ogólnie mam wrażenie, że przez te dwadzieścia lat nowej Polski, zmieniło się naprawdę wiele. Na ulicy, w urzędach, w sklepach. Wszędzie, w mniejszym lub większym stopniu wszedł nowy styl, czy – jak kto woli – nowa cywilizacja. Zmieniła się większa część naszego codziennego otoczenia. Dziś się nawet okazuje, że zmieniła się też policja.
Wyjątkiem są szkoły i uczelnie wyższe. Kiedy sięgam pamięcią do moich lat dziecięcych, czy już późniejszych, gdy przygotowywałem się do matury, czy – jeszcze później – czasu studiów, przypominam sobie zawsze, jak bardzo cierpiałem z powodu konieczności obcowania z bandą szpagatowych inteligentów i zwykłych chamów. Oczywiście, wśród nich, na każdym etapie, znajdowały się jednostki wybitne. Ale, czy to była moja szkoła podstawowa, czy liceum, czy wreszcie ten mój uniwersytet, nie mogłem się nigdy nadziwić, jak fatalnie niski intelektualny i kulturowy poziom reprezentują ludzie, którzy zdecydowali się na uprawianie zawodu – czy powołania – Nauczyciela.
Pamiętam też bardzo dobrze pewien dzień, kiedy kończyłem już studia i spojrzałem tak nagle wokoło na tych wszystkich magistrów, doktorów, docentów, profesorów i – pamiętając oczywiście wciąż o wszystkim co wspaniałe i wielkie – miałem jedno dojmujące uczucie. Ja stąd szczęśliwie odchodzę, natomiast oni tu zostaną do końca życia i będą już tak do końca gnić w tym swoim tandetnym poczuciu bycia kimś szczególnym. I oddychałem z ulgą. Ale to było dawno.
Dziś jednak wciąż, kiedy czasem zachodzę do szkoły moich dzieci, przy okazji tzw. zebrań, rozmawiam z nauczycielami, albo przypominam sobie swoje własne dni w szkole wśród innych nauczycieli, nagle uświadamiam sobie, że cały problem, który dręczy nie tylko mnie, ale i wielu uczniów i ich rodziców, a pewnie też licznych nauczycieli, to wynik – oczywiście – systemu. Jakiegoś kompletnie chorego, strasznego systemu, który znalazł ten jeden, niezwykły sposób, żeby się oprzeć całemu zewnętrznemu światu. I o tym pisałem w poprzednim tekście.
Ale już naprawdę dziś, kiedy nagle moja córka wyskoczyła z tą swoja niezwykłą refleksją na temat policji i uniwersytetu, uświadomiłem sobie coś znacznie ważniejszego. Polska szkoła mianowicie, podobnie jak polskie szkolnictwo wyższe, to jest jeszcze jeden z ostatnich bastionów tej komuny, która w tylu innych miejscach już właściwie zdechła. To już jest jedno z tych absolutnie ostatnich miejsc – takich jak ogródki działkowe, czy spółdzielnie mieszkaniowe – gdzie nie zmieniło się absolutnie nic. Gdzie na poziomie intelektualnym największym odkryciem, wciąż pozostaje myśl, że wykształcenie to podstawowa wartość, na poziomie kulturowym, że amerykańskie filmy są głupie, na poziomie politycznym, że Rosja jest potężna, a na poziomie czysto ludzkim pozostaje już tylko czyste chamstwo tępej baby z mięsnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.