wtorek, 4 listopada 2008

Adam Michnik, czyli strachy na lachy

No więc też oglądałem wczoraj telewizyjny program, w którym Tomasz Lis rozmawiał z Adamem Michnikiem. I od razu muszę wyznać, że fakt iż dopiero teraz siadłem do pisania moich refleksji na temat tego, co słyszałem i widziałem, nie oznacza, ze uważam sprawę za mało ważną. Wręcz przeciwnie. Wczorajszy występ Michnika uważam za wydarzenie niezwykle istotne, a sam nie potrafię się pozbierać jeszcze do teraz. Po prostu, właśnie ze względu na świadomość, że wpis dzisiejszy powinien być solidnie przemyślany, czekałem z nim aż cały dzień. Dlaczego akurat wczorajszy Michnik tak mnie zbulwersował. Szczerze powiem, że nie wiem. Znam tego człowieka od wielu lat, miałem okazję obserwować go uważnie we wszystkich możliwych wariantach, więc wydawałoby się, że ta sprawa powinna być już dawno załatwiona. Czy Michnik więc powiedział coś nowego? Nie. Czy może był wczoraj w jakiejś szczególnej formie - w tę czy w drugą stronę? Też nie. A może Lis go zmusił do większego wysiłku? Ależ skąd. Michnik - jak wszyscy wiemy - jest kimś, kogo do niczego się już od dawna nie da zmusić. Ten pociąg już nie jeździ.
Więc o co chodzi? Może po prostu o to, że z jakiegoś powodu, co do którego mam swoje podejrzenia - ale są to jedynie podejrzenia - Michnik nie lubi się pokazywać publicznie, poza kręgiem swoich bliskich znajomych i fanów, więc każdy jego występ niesie pewien ładunek niby nowych emocji. Może.
Opowiadał zatem Michnik o tym, co uważa, o czym marzy, czego się boi, czego nienawidzi i, najogólniej rzecz biorąc, po raz kolejny już - setny? tysięczny? - wyjaśniał wszystkim, czym, w jego mniemaniu jest Polska, i kim, tak jak on to widzi, są Polacy. Myślę sobie, że obserwowanie Michnika w swoim naturalnym żywiole jest jednocześnie fascynujące, ale również - ostatnio może coraz częściej - przerażające. Bo naprawdę, jest rzeczą straszliwie przygnębiającą, obcowanie z, w gruncie rzeczy, plazmą. Bezkształtną, szarą, masą, której jedyny ruch to przelewanie się z boku na bok, bez jakiejkolwiek nadziei i bez jakiejkolwiek perspektywy. Bezruch i bulgotanie zmieniające się w poszum.
Niektórzy mówią, że Michnik jest fascynującym gawędziarzem, erudytą, którego przyjemnie jest słuchać, człowiekiem dowcipnym i błyskotliwym. Że nawet jeśli nie zgadzamy się z jego poglądami, warto Michnika słuchać, bo to nie jest byle kto. Otóż nieprawda. Michnik nie jest nawet intelektualistą w najbardziej zwulgaryzowanym znaczeniu tego słowa. Michnik nie jest ani intelektualistą, ani chamem, ani zwykłym, przeciętnym człowiekiem. Michnik jest jak zmumifikowana Violetta Villas. Jest wyłącznie zmurszałym symbolem czegoś bardzo odległego, o czym nawet nie za bardzo da się rozmawiać, bo też dokładnie nie wiadomo, o czym tu rozmawiać.
A jednak piszę ten tekst. Z jednego powodu. A właściwie z dwóch. Ale najpierw ten pierwszy. Otóż Michnik wczoraj u Lisa w sposób bardzo dobitny i właściwie ciągły gnoił Polskę i Polaków. Nie było praktycznie tematu, który jakoś nie zostałby w ustach Michnika skierowany w stronę pretensji do Polski i do nas, Polaków. Doszło właściwie do tego, ze w pewnym momencie, Michnik zasugerował - bo przecież nie stwierdził tego explicite - że Polacy to faszyści. Bezpośrednio i jednoznacznie, zarzucił faszyzm LPR-owi i ludziom, którzy na LPR głosowali. Niemal bezpośrednio zarzucił faszyzm PiS-owi i jego wyborcom. Ale, jak mówię, w formie ledwo zakamuflowanej aluzji, faszystowskie skłonności zarzucił Michnik bardzo znacznej części narodu.
I tu nawet musiał interweniować Lis. Tłumaczył Michnikowi, że może nie należy wpadać w histerię, ale oczywiście wszystko na nic. Mówił, że przecież LPR miał tylko ośmioprocentowe poparcie, a ostatnio już w ogóle nikt na nich nie stawia - na nic. Sugerował, że przecież ludzie są tylko ludźmi i nie trzeba aż tak wydziwiać - na nic. W pewnym momencie - zupełnie jakby w akcie desperacji - pokazał Michnikowi zdjęcia grobów Geremka i Kuronia obłożone świeczkami w stopniu wręcz niewyobrażalnym i pytał o tych Polaków, którzy te świeczki palą, a których Michnik tak nie znosi. Na nic. Ten wciąż swoje. O tym, że trzeba gęgać, że wszystko się zaczyna od drobiazgów, a później nagle pojawiają się hitlerzy, że on się boi i tak bez końca. Wreszcie ogłosił, że są dwie Polski, dwa rodzaje Polaków, dwa typy polskości, dwa rodzaje patriotyzmu i cześć.
A ja sobie cały czas myślałem, w czyim imieniu przemawia Michnik. W swoim, czy może w imieniu jakiejś większej wspólnoty, czy to krwi, czy może aż interesów? Jeśli on mówi o Polsce, to czy on myśli: „ta wasza Polska", czy może „nasza Polska"? Czy kiedy mówi „Polacy", to czy w jego sercu krąży fraza „my Polacy", czy może „wy Polacy"? Powiem szczerze, że nie wiem. Nie nagrałem tego programu, a słuchając Michnika, siedziałem jak zahipnotyzowany i w sumie nie wiem, czy może nie było tak, że on zwyczajnie mówił „Polska" i „Polacy". Faktem jest, ze cały sens michnikowych refleksji był taki - „ta Polska" i „ci Polacy".
Więc myslę sobie, jak to jest, że przychodzi Michnik do telewizyjnego studia i opowiada nam, zupełnie jakby występował w programie Europa da się lubić, i ktoś by go poprosił o to, żeby się wypowiedział na tematy polskie. Nie dość tego. On przychodzi do studia i tłumaczy nam - Polakom, że, za wyjątkiem niektórych z nas, ten naród to banda łobuzów i aspirujących tyranów. Mniejsza z tym, że on nie lubi Kaczyńskiego i uważa, że Putin jest już lepszy. Nie ważne, że on jest przekonany, że komuniści to ludzie z charakterem. Można tez machnąć ręką na to, że on właściwie całą scenę polityczną w Polsce traktuje- jak najbardziej autorytatatywnie - jako cywilizacyjne odpady. Natomiast nie potrafię zrozumieć, jak to jest możliwe, że człowiek, który - jakby nie było - przynajmniej w oficjalnych deklaracjach uważa się za część tego społeczeństwa i część tej historii, a jednocześnie - stojąc jak gdyby kompletnie z boku - zwraca się do tego właśnie narodu i do tej właśnie Ojczyzny per „wy". I to na dodatek w najbardziej obelżywy i pogardliwy sposób.
Oglądałem więc wczoraj tego Michnika, trzymałem się fotela, żeby nie spaść i z pomocą - naturalnie - przyszła Toyahowa. Weszła, spojrzała na mnie z pogardą i rzuciła we mnie jakąś książką, mówiąc mi, że jestem niepoważny i zajmuję się sprawami nieistotnymi. „Jego ojciec pewnie jeszcze chodził w chałacie. Wielki mi mądrala. Poczytaj o ludziach prawdziwych. I wielkich." Skończyłem więc z Michnikiem i zajrzałem do lektury, którą mi poleciła moja żona - osoba ode mnie mądrzejsza i przede wszystkim nieporównanie bardziej oczytana. Książka ta, to wspomnienia pani Joanny Olczak- Ronikier, W ogrodzie pamięci. Na 344 stronach poznajemy historię rodziny, której początki sięgają naczelnego rabina Wiednia, prapradziadka pani Ronikier. Na tych 344 stronach, mamy okazję poznać życie osób tak niezwykłych, tak pięknych, tak zasłużonych, tak barwnych, że żadne moje słowa tego nie opiszą. Polecam z czystym sercem. Poznajemy imiona i twarze młodych dziewcząt, beztroskich młodzieńców, ludzi starszych, małżeństw, bohaterów - a wszystko to na tle całych epok. Poznajemy tradycyjne, pobożne rodziny, ciepłe babki, zapracowane matki, przedsiębiorczych ojców, znakomitych literatów, wybitnych naukowców, wspaniałych lekarzy, bohaterskich żołnierzy - cały szereg absolutnie niezwykłych postaci.
I czywiście również ludzi występnych - komunistow, oprawców, agentów, zwykłych głupców, którzy też w tej historii znaleźli swoje miejsce. Przepotężna rodzina pani Olczak-Roniker, rozpierzchnięta po całym świecie, od Ameryki po Rosję i ta wielka, niezgłębiona tradycja.
Czytam tę absolutnie fascynującą książkę i widzę z jednej strony ludzi, których życie zostało związane albo z Polską, albo z Francją, albo z Holandią, albo z jakimikolwiek najbardziej odległymi zakątkami świata; widzę Gizelę, Henriette, Joasię, Maxa, Rysia, Pietię i wiem, że oni są wszędzie na świecie i przez tę swoją niezwykłą historię są zawsze razem i są jednym.
W pewnym momencie patrzę na bardzo świeżą fotografię. Pięć młodych dziewcząt. Wszystkie w dżinsach, w modnych bluzeczkach. Pięć ładnych młodych, nowoczesnych dziewcząt,: Pamela Holmes, Tania Valetsky, Asia Sokołowska, Maria Weymayr, Marta Hoffman - zdjęcie zrobione w Toskanii w roku 2001. Najmłodsze pokolenie rodziny Lazara Horowitza - ojca Gustawa, pradziadka pani Olczak.
Co to ma wspólnego z Michnikiem. Tylko jedno. W Gazecie Wyborczej pracuje Marek Beylin. Osobiście uważam, że Marek Beylin jest beznadziejny pod wieloma względami. Pisze źle, poglądy ma chore, i kiedy go czytam, albo o nim słyszę, jest mi źle. Ale Beylin to, jakby nie było, syn Pawła, syna Gustawa, syna Samuela, męża Flory, córki Gustawa Horowitza, syna Lazara. A to już jest coś. To jest przynajmniej jakaś tradycja. To jest jakaś historia. Za tym stoi autentyczna potęga.
I jeśli dziś ktoś mi mówi, że, co by o Michniku nie mówić, to jednak jest ktoś. teraz już wiem. To jest nikt. To jest facet, który się najzwyczajniej w świecie podpiął. Oczywiście, świat jest pełen zagadek. Jest wiele rzeczy, których nie wiemy. Nie znamy wszystkich interesów, wszystkich powiązań, wszystkich bohaterów tego, co się wokół nas wyprawia. Ale to jedno wiemy. Sam Michnik - to jest zero. Choćby przy takim Beylinie. A o Beylinie pisaliśmy tu niedawno. Więc nie ma co się powtarzać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...