środa, 5 listopada 2008

Barack vs. Donald, czyli walka stulecia

No i proszę. McCain oberwał. I prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie człowiek, który nie ma na imię George, ani John, ani Richard, ani nawet Jimmy. Mają Amerykanie Baracka. Tym samym Ameryka dołączyła do wielkiej rodziny krajów cywilizowanych, takich jak choćby Polska, gdzie wprawdzie prezydent wciąż się nosi normalnie, czyli jest zwykłym Leszkiem, ale za to już premierem jest Donald. Jest dzisiejszy dzień ważny też z tego względu, że, jak poinformowała mnie moja najmłodsza córka, Amerykanom udało się wpuścić do Białego Domu przedstawiciela muzułmańskich terrorystów. Ja wprawdzie nie jestem do końca przekonany, że ona ma rację, ale daję słowo, że kiedy to mówi, jest absolutnie poważna i w ogóle nie bierze pod uwagę, ze ta kwestia podlega dyskusji. Mówi: „Ale jaja! Będą mieli prezydenta - terrorystę!" i wraca do swoich zabawek.
Myślę sobie, że w ogóle dobrze jest mieć dzieci. One, albo same są źródłem nieustannie nowej wiedzy, albo mają znajomych, którzy dostarczają odpowiednich wrażeń. Moja starsza z kolei córka ma koleżankę, która na polityce się nie zna i się polityką nie interesuje. W ogóle ta młoda osoba nie interesuje się raczej niczym, co nie jest związane z bezpośrednio prowadzonym życiem towarzyskim. W związku z tym, ona jeszcze tydzień temu nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak Obama, ani nawet tego, że w Ameryce mają się odbyć jakieś wybory. Myślę sobie, że nie zdziwiłbym się, gdyby ona sądziła, że - skoro Tusk jest premierem - to ten Obama też musi być jakimś premierem. Zadzwoniła jednak wczoraj do Toyahówny Starszej z pytaniem, za kim ona kibicuje. Wprawdzie moje dziecko głównie kibicuje za Benhakerem, ale ponieważ o sprawach pozasportowych też ma pewną wiedzę, powiedziała, ze za McCainem. Koleżanka natychmiast się na nią obraziła i powiedziała, że w tej sytuacji nie ma nawet o czym rozmawiać.
To nie jest zresztą pierwszy raz, kiedy doszło do konfliktu między Toyahówną, a jej przyjaciółmi. Już rok temu, podczas kampanii wyborczej do Parlamentu, nagle, wszyscy znajomi mojego dziecka, najczęściej - jak mówię - nieinteresujący się polityką i nie odróżniający Cimoszewicza od Bułata Okudżawy, rzucili naukę, przestali pić, zrezygnowali z zabaw i zaczęli liczyć dni do dnia wyborów. Dlaczego? Bo dowiedzieli się, że trzeba zajść w niedzielę do czegoś, co się nazywa ‘lokal wyborczy' i zagłosować na Platformę Obywatelską. Dlaczego? Bo mówi się, że to jest bardzo ważne. I że wszyscy idą.
Oczywiście absolutnie nie dało się z nimi rozmawiać merytorycznie, bo oni nie wiedzieli po prostu, o co chodzi. Jedyne informacje, jakie mieli, to takie, że Kaczory to wieś i że trzeba ich zatrzymać, bo inaczej będzie wieś. Więc kiedy moja córka jakoś tam ujawniła swoje emocje, została natychmiast skarcona i pozostało już tylko czekać, aż nastrój szaleństwa opadnie.
Dzis dowiadujemy się, ze prezydentem Stanów Zjednoczonych został senator Obama. Wprawdzie dla wielu osób w Polsce, wciąż nazwisko to będzie się kojarzyło bardziej z Omeną Mensą, niż z wielka polityką, jednak już teraz czuć te emocje. Wielu z nas odczuwa autentyczne szczęście, bo wiedzą, że stało się coś ważnego. Nie wiadomo dokładnie co, ale jest dobrze. Jest ładna pogoda, zbliża się długi weekend i Obama wygrał. A ten stary pryk przegrał.
A co po drugiej stronie? Co po stronie tych, którzy liczyli na inny rozwój wypadków? Oczywiście, niewątpliwie niektórzy się martwią, ale mam też wrażenie, że duża część z tych, którzy woleli, żeby prezydentem został McCain, po prostu zajmują się właśnie ładną pogodą i nadzieją, że ta ładna pogoda utrzyma się aż do przyszłego wtorku. Czy czuć gdzieś rozpacz? Nie bardzo. Podobnie jak nie byłoby słychać wrzasków radości, gdyby wyniki wyborów były inne. A więc to, co dostaliśmy dziś z samego rana, też nie wydaję się robić szczególnego wrażenia.
Przede wszystkim może dlatego, że my - ludzie McCaina, ze się tak wyrażę - jesteśmy zdecydowanie inaczej skonstruowani. My do życia naprawdę nie potrzebujemy stymulatorów. My nie uważamy, że dopóki nie uda nam się kogoś poniżyć, albo uzyskać kolejnych punktów, to nasze życie traci sens. Dla nas polityka jest jedynie miłym dodatkiem do i tak bardzo przyjemnego życia. Jeśli wybory wygrywa kandydat, którego nie lubimy, nie jest to dla nas absolutnie powodem do rezygnacji z obywatelstwa, emigracji, czy wręcz samobójstwa. My mamy swoje rodziny, swoje szczęście i swoje życie, które kochamy. A żeby być szczęśliwym, nie musimy ani chlać, ani używać narkotyków. Jakichkolwiek. A jeśli nas coś naprawdę martwi, to tylko to, ze życie jest tak strasznie krótkie, a czas płynie tak szybko.
W temacie czasu. Mam bliskiego kolegę, który mieszka w Chicago. Był ten mój kolega bardzo zaangażowany w kampanię McCaina. Zawsze popierał Republikanów, więc tym razem również chciał, żeby prezydentem nie został Demokrata. Ostatnio, ponieważ zbliżały się te ich wybory, postanowiłem odezwać się do niego, po długim - niespodziewanie długim - czasie i zapytać co słychać. Napisałem mu również, że to okropne, że ten czas płynie tak szybko i wyraziłem nadzieję, że może - zanim umrzemy - uda nam się jeszcze kiedyś normalnie pogadać. Napisał więc ten mój Bogdan, że - owszem - idą wybory, że - owszem - czas płynie okropnie szybko. Ale to może i dobrze, bo jeśli wygra Obama, te cztery lata przelecą, jak z bicza trzasnął.
I pomyślałem sobie, jakie to typowe. On nie mówił, że jeśli wygra Obama, to nastąpi koniec świata. Że wyniki tych wyborów, to sprawa życia i śmierci. Że jeśli McCain przegra, to oni wyjeżdżają do Nowej Zelandii. On po prostu - przede wszystkim - wziął pod uwagę, że może być wtopa. A po drugie, uznał, że nawet jeśli tak, to czas leci, a my razem z nim.
A jak się czuję ja? Oczywiście, wolałem żeby wygrał McCain. Bałem się, ze może się to nie zdarzyć, bo raz, ze Obama jest autentycznie świetnie zrobiony, a poza tym jest autentycznie bardzo dobry. W odróżnieniu od McCaina, który był po prostu gorszy. Chciałem jednak, żeby wygrał McCain, głównie z tego względu, że ja wolę prawdziwych ludzi od medialnych produktów. Wolę ludzi, którzy przyciągają sympatię zwykłych ludzi, a nie piosenkarzy i aktorów. Wolę w końcu ludzi, którzy reprezentują zwykłą radość życia, a nie histeryczną walkę o sukces, ubraną w szaty radości życia.
Wczoraj, młody Toyah, który ma w tym roku maturę, więc powinien się uczyć, ale zamiast tego siedzi przed komputerem i zbiera ciekawostki, przyniósł mi wiadomość, że jakiś pisarz, czy satyryk, czy cholera wie kto, wymyślił - najzwyczajniej w świecie wymyślił - że Sarah Palin powiedziała, że Bóg człowieka stworzył razem z dinozaurami, czy coś w tym stylu. Mimo, że wiadomo było od początku, że to jest kłamstwo, sprawa zaczęła żyć własnym życiem. Natychmiast kwestię pochwycił aktor Kevin Costner, a później ktoś inny stwierdził, że Palin po raz kolejny udowodniła, ze jest idiotką, i nawet, kiedy mówiło się, że to nieprawda, że to tylko jakaś dziwna satyra, reakcja była jedna - to nie ważne; ona i tak jest idiotką.
Więc to jest też drugi powód, dla którego wolałem, żeby ludzie tacy jak ten satyryk, ten aktor i ten komentator dostali po uszach. Nie żeby koniecznie wygrał McCain. Bo, choć oczywiście wolę zawsze prawdę od kłamstwa to - jeśli idzie o niego - mam uczucia różne. Chciałem jednak, żeby Obama przegrał, po to chocby, żebym mógł zobaczyć tych wszystkich rozhisteryzowanych apostołow kłamstwa, jak się dziwią. Jak nie potrafią zrozumieć, że kłamstwo jednak nie działa. Na tym mi - przyznam - zależało.
Oczywiście, zwycięstwo prawdy i autentyczności nad tak zwanym produktem byłoby, w moim odczuciu, pożyteczne też ze względu na naszą polską sytuację. Gdyby wygrał McCain, można by było mieć większą nadzieje, że zwykły zdrowy rozsądek wciąż jest w przewadze. Że - choć bardzo lubimy, kiedy nas się nabiera - w sytuacjach kluczowych umiemy dojrzeć najbardziej czysty interes. Że jeśli można mówić o mobilizacji, czy o pospolitym ruszeniu, to wciąż obowiązuje nas pozytywny sens tego pojęcia. Że kiedy się ludzie przełamują i postanawiają jednak coś udowodnić i chcą pokazać, że mimo wszystko, są gotowi poświęcić swój czas i emocje dla czegoś ważnego, to jednak - jak w starych westernach - będzie tu chodziło o dobro - a nie o zło.
I dziś, choć przed amerykańskimi wyborami byłem bardziej optymistyczny, co do obywatelskich możliwości społeczeństw - w tym naszego oczywiście społeczeństwa - troszkę jest mi nieswojo. Bo okazało się, że od czasu, jak media potrafiły po raz pierwszy w historii, przeprowadzić bezpośrednia transmisję z umierania papieża, świat posunął się jeszcze dalej. A więc do końca nie wiem, jak wygląda sytuacja na ringu.
Pociesza mnie fakt, ze McCain faktycznie był słaby, a my Polacy, to jednak nie Amerykanie. Wprawdzie mamy premiera Donalda, ale i tak zawsze będziemy cywilizacyjnie troszkę z tyłu. I to bardzo dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...