wtorek, 13 lipca 2021

O siedmiu dziadach i pewnym stolarzu

 

       Minęła nam kolejna miesięcznica Smoleńskiej Katastrofy i przynajmniej ja mógłbym się do każdej z nich do tego stopnia przyzwyczaić, by je przestać zauważać, gdyby nie fakt, że przy tej okazji – z uporem, który z mojego punktu widzenia przekracza choćby najdalsze granice obłędu – na owych uroczystościach pojawia się grupa wciąż tych samych osób wyłącznie po to, by przedrzeć się przez ochraniających je policjantów czy żołnierzy i złożyć wieniec z doczepioną na nim uwagą, że to sam śp. Lech Kaczyński jest odpowiedzialny za śmierć swoją, swojej żony oraz niemal setki innych osób. Wszystko odbywa się zawsze tak samo. Pod pomnikiem pojawia się Jarosław Kaczyński z obstawą, kładzie wieniec, przyklęka, chwilę się modli, poczym odwraca się i odchodzi, a tymczasem w pobliżu kotłuje się owa banda wariatów, a ja zachodzę w głowę – czemu? Pomyślałem też o nich już następnego dnia, gdy na boisko stadionu w Londynie wbiegł jakiś tamtejszy wariat i on też – podobnie jak ci nasi tutaj – postanowił się przedstawić światu, ot tak, bo naszła go taka potrzeba. I tu również mamy do czynienia z podobnym mechanizmem, gdzie raz na jakiś czas, zawsze w ten sam sposób, pojawia się ktoś i robi coś tak kompletnie bez sensu, że mnie akurat ogarnia lęk przed plazmą, której nie jestem w stanie przeniknąć.

       Myślę o tym dziwnym człowieku na stadionie Wembley i o tych ludziach wychodzących z domu każdego 10 miesiąca, by... no właśnie, co? Po co? I dla kogo? Dla czego? I przypomina mi się pewna historia sprzed ponad 10 już lat, kiedy Lech Kaczyński jeszcze żył, a w tych głowach już wtedy kotłowało się owo szaleństwo. Proszę, wspomnijmy tamten czas.

 

 

 

 

      Z przykrością muszę zakomunikować, że dziś, wbrew moim szczerym nadziejom, będzie poważnie. I niełatwo. I, co gorsza, obawiam się, że poważnie (i niełatwo) będzie znacznie częściej, niż mogłem się tego przez moment spodziewać. A skutek tego będzie taki, że i poważniejsze będą komentarze. A skoro poważniejsze komentarze, to i cały blog będzie poważniejszy i przez to wciąż coraz bardziej elitarny. Trudno. Eksperyment z Wałęsą był – owszem – ciekawy, ale przychodzi nowy dzień i człowiek zwany ‘Wałkiem’ jeszcze bardziej maleje, a my idziemy znów na żywioł.

      Zaczęło się od tego, że wczorajszym popołudniem udaliśmy się całą gromadą na wizytę do Osoby Nam Bardzo Bliskiej. Ponieważ Bliska Nam Osoba czerpie swoje poczucie uczestnictwa głównie z „Gazety Wyborczej”, tzw. living room jest egzemplarzami tego czegoś wręcz wymoszczony. A przez to że Osoba Nam Bliska jest nam rzeczywiście bliska, możemy sobie nawet pozwolić na okazjonalne, między jednym ciasteczkiem a drugim, szeleszczenie papierem. W pewnym momencie, w tym papierowym szeleście, wpadłem na niezwykle ciekawą informację. Ze względów wielorakich i dla mnie jak najbardziej oczywistych, nie podam tu ani odpowiedniego linka, ani nawet żadnych szczegółów, ale mogę bardzo rzetelnie opowiedzieć o co chodzi. Otóż gdzieś na warszawskiej Pradze, pewien biznesmen, o ile dobrze zapamiętałem z Łeby czy z okolic, postanowił rozdysponować pewną liczbę wybitych osobiście przez siebie monet, które nazwał „dziadami”. Owe dziady mają wartość siedmiu złotych każdy i zostały przez biznesmena wyprodukowane z okazji siódmej rocznicy wielokrotnie już ocelebrowanego przez nasze elity wydarzenia, kiedy to Lech Kaczyński, będąc jeszcze prezydentem Warszawy, zwymyślał, właśnie na Pradze, pewnego okolicznego menela, nazywając go „dziadem”. „Gazeta Wyborcza” na drugiej stronie swojego wydania informuje, że biznesmen wybił owe dziady w ramach szyderstwa z prezydenta Kaczyńskiego i że jeśli któryś z czytelników „Gazety” znajdzie się szczęśliwie na warszawskiej Pradze, będzie mógł sobie za jednego dziada kupić kawę lub piwo, ewentualnie wymienić monetę na siedem prawdziwych złotych. W ramach realizowania swojej publicznej misji, „Gazeta Wyborcza” publikuje w ramce listę lokali, gdzie przyjmowane są dziady.

      Jest to oczywiście informacja pod każdym względem porażająca. Porażająca do tego stopnia, że wczoraj, po wchłonięciu i przełknięciu jej, już do końca wizyty nie byłem w stanie się odpowiednio skupić. Ale też porażająca aż tak, że nie widzę sposobu, by ją w jakikolwiek sposób skomentować. W artykule na temat człowieka z dziadami, pojawiła się jednak jeszcze jedna informacja, która stała się prawdziwym początkiem tego wpisu. Otóż, jak podaje „Gazeta”, przedsiębiorca z Łeby, podjął starania, by odszukać owego menela, który pewnego pięknego dnia stał się celebrytą. On chce go poznać, chce go pokazać Polakom i prawdopodobnie zorganizować jakieś większe obchody upamiętniające wydarzenie sprzed siedmiu lat, podczas których on z tym praskim pijaczkiem byliby gwiazdami i symbolami odradzającej się z niewoli polskiej niepodległości. Kiedy przeczytałem tę informację, pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy to ta, że o ile wyprodukowanie tych monet nie było wielkim problemem, podobnie jak nie sprawiło żadnego kłopotu zorganizowanie dla tej inicjatywy odpowiedniej medialnej oprawy, ta akurat część może nie wypalić. Z bardzo prostego powodu – pan Dziad już prawdopodobnie albo jest w stanie uniemożliwiającym mu publiczne występy, albo wręcz nie żyje. Dlaczego tak myślę? Myślę tak dlatego, że moje doświadczenie każe mi przypuszczać, że gdyby on był w jakikolwiek sposób dostępny, redaktorzy Mrozowski z Siekielskim z TVN-u już dawno by go wygrzebali gdzieś albo na Pradze, albo na Dworcu Centralnym, albo wydobyli spod jakiejś sterty śmieci i sprowadzili przed kamery. Myślę, że było już wystarczająco dużo okazji, żeby oni, albo ich ludzie, albo ludzie zupełnie innych ludzi, wygrzebali tego nieszczęsnego człowieka choćby spod ziemi i zaprezentowali go swojej publiczności nawet, gdyby on był wyłącznie trzęsącą się i zarzyganą kupą ludzkiego nieszczęścia. W końcu telewizja TVN za coś tym swoim specjalistom od charakteryzacji płaci, co mieliśmy okazję oglądać zarówno podczas niedawnego występu pani Weroniki Pazury, jak i parę lat temu na przykładzie pijaka Huberta K. A zatem, przypuszczam, że on już jednak nie żyje. I na niego akurat Koalicja 21 października liczyć już nie może. I tak go będę już traktował. Jako straconą okazję. Bóg więc z nim.

      Natomiast nie jest to jeszcze koniec tych refleksji. Więcej. W pewnym sensie, to zaledwie ich początek. Bowiem stało się tak, że w ciągu minionych kilkunastu godzin usłyszałem o wielu przeróżnych śmierciach i się zadumałem. Poinformowano nas otóż, że policja zastrzeliła bandytę, który był eskortowany z więzienia do szpitala i został odbity przez swoją żonę, czy kochankę. Dowiedziałem się również, że człowiek, który kierując po pijanemu, wjechał w grupę ludzi i ich ciężko poturbował, powiesił się w swojej celi na sznurowadłach. Dotarła również do nas wiadomość aż z Ameryki, że człowiek – znów człowiek – który kilka lat temu zamordował dziesięć przypadkowych osób i został za to przez sąd skazany na karę śmierci, został właśnie pozbawiony życia. I już nie żyje. Jakby tego było mało, moja córka przyszła do mnie z wiadomością, że bramkarz piłkarskiej reprezentacji Niemiec rzucił się pod pociąg, bo już nie chciał żyć i też już nie zyje. Co za dzień!

      Ale jest jeszcze jedna śmierć, o której bardzo chcę napisać. Śmierć niby ta sama, a jednak zupełnie inna. Śmierć, o której – jestem pewien – nikt z nas nie słyszał, a jest to śmierć równie przejmująca, jak wszystko to, co tu dziś zostało pokazane. A jednocześnie inna. Zupełnie inna, bowiem całkowicie naturalna, idealnie ludzka, tak niezwykle i pięknie wypełniająca przestrzeń, w której żyjemy i w tak niezwykle dostojny sposób uzupełniająca nasze życie. A przez to, że nie jest to przy tym śmierć jedna z wielu, lecz taka, która daje nam okazję zastanowić się nad wszystkim tym, o czym na co dzień zastanawiać się nie mamy czasu, to trzeba o niej wspomnieć. W wydaniu magazynu „The Economist” z 5 listopada, w dziale wspomnieniowym, znalazłem całostronicową informację zatytułowaną po prostu „Alan Peters, stolarz, zmarł 11 października w wieku 76 lat” . Pytałem kolegę, który takie rzeczy powinien wiedzieć, czy Alan Peters to nazwisko znane i celebrowane w Wielkiej Brytanii. Powiedział mi że nie. Że Alan Peters był stolarzem i zmarł i znany jest dopiero teraz, kiedy napisał o nim „The Economist”. A czemu „The Economist” o nim wspomniał? To już możemy się dowiedzieć z samego artykułu. A zaczyna się on tak:

Sięgając nieprzytomnie z samego ranka po parę skarpetek, niewielu z nas zastanawia się nad tym, jak gładko otwiera się nasza szuflada. Lecz dla Alana Petersa, który przez wiele lat był prawdopodobnie najlepszym producentem mebli w Wielkiej Brytanii, właściwie zbudowana i funkcjonująca szuflada stanowiła ukoronowanie jego rzemiosła. Idealna szuflada, ja sam powiadał, powinna się przesuwać jak na powietrznej poduszce, a podczas otwierania winna sprawiać, że inne szuflady niepostrzeżenie ukryją się w hermetycznej przestrzeni”.

      Alan Peters budował meble, ale zamysł artykułu w „The Economist” jest taki, żeby opowiadać głównie o tych jego szufladach. Więc czytam opowieść o Alanie Petersie, stolarzu, który niedawno zmarł w wieku 76 lat, a który całe swoje pracowite życie składał meble i składał je najlepiej jak potrafił. O tym jak to miał zwyczaj, podczas rozmowy, głaskać stół przy którym siedział. I takie tam. I wreszcie dochodzę do końca artykułu: „To co się dla niego liczyło najbardziej to to, by mebel był prosty i uczciwy, żeby funkcjonował. I żeby był na tyle porządny, by można go było podpisać swoim nazwiskiem. Jeśli ludzie chcą to nazywać sztuką, proszę bardzo. Lecz w jego wypadku wszystko sprowadzało się do etyki rzemiosła. Jak to kiedyś sformułował Barnsley, jego nauczyciel, wiejski rzemieślnik miał po prostu się starać. ‘Jeśli oś koła u wozu skrzypiała, jeśli belka była przeżarta żywicą, jeśli stóg siana stał krzywo’ wszyscy we wsi wiedzieli, czyja to robota. No i, oczywiście, tak samo było z zacinającą się szufladą”.

      Ktoś się spyta, co mi strzeliło do głowy, żeby nagle pisać o tym stolarzu. Czy ja może próbuję przemycić jakąś złośliwość. Nic z tych rzeczy. Nie dziś. W końcu dziś piszemy o śmierci i o bohaterach. I o cywilizacji. Wielka Brytania to kraj, który ma wiele na sumieniu i za wiele będzie musiał odpowiedzieć. Ale tu akurat nie usłyszy ode mnie marnego słowa. Oni potrafią odnajdywać bohaterów i ich czcić. Choćby w tak skromny sposób, jak przez notkę w ilustrowanym magazynie. W tym widzę normalność, za którą tęsknię. Normalność, o której wspomniałem pod koniec wczorajszego wpisu. To jest właśnie ta moja normalność.

      My póki co, produkujemy dziady.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...