Pisałem
tu niedawno o tym, że dzięki wsparciu jakiego polskim rodzinom udziela rząd
premiera Morawieckiego, przejechaliśmy się ja i moja żona pociągiem typu pendolino,
do Kuźnicy na Półwyspie Helskim, tam i z powrotem, za jedyne 320 zł. Jutro natomiast
wybieram się, tym razem już sam, do siebie na wieś, i za tę przyjemność,
również z wykorzystaniem wspomnianego pendolino, na trasie Katowice-Warszawa-Biała
Podlaska płacę niecałe złotych 60. A zatem, gdyby ktoś mnie pytał,to odpowiem,
że jako ktoś, kto w życiu nie posiadał samochodu, działalność polskiego rzadu
odczuwam, jako coś nadzwyczaj pozytywnego.
Działalność
rządu jednak, jako coś zdecydowanie pozytywnego odbieram z wielu innych
powodów. Nie wiem, czy ktoś tu to jeszcze pamięta, ale swego czasu w jednym z
zaprezentowanych tu tekstów zwróciłem uwagę na to, że w najbiższej mi okolicy
znajduje się kilkanaście banków, niemal jeden obok drugiego, a owo
spostrzeżenie wywarło na mnie takie wrażenie, że poświęciłem mu cały tekst,
pełen bardzo głębokich refleksji natury ogólnej. I oto, proszę sobie wyobrazić,
w tych dniach zamknięto nagle funkcjonujący tuż obok od lat Bank ING, a ja zdałem
sobie nagle sprawę z tego, że od tamtego czasu z kilkunastu placówek pozostały zaledwie
cztery, podczas gdy cała reszta została zwyczajnie zlikwidowana, jako, jak
rozumiem, nikomu niepotrzebna.
I to, z mojego punktu widzenia, jest wiadomość
jak najbardziej dobra i dobrze rokująca na przyszłość. Dziś więc, ponieważ, jak
już wspomniałem, jutro wyjeżdżam a z powrotem będę dopiero w środę, pomyślałem
sobie, że dla przypomnienia zostawię Państwa z pewnym starym tekstem, z czasów,
kiedy to było jeszcze tak, jak niektórzy bardzo by chcieli, by było znowu. Do
usłyszenia, kto wie, czy jeszcze nie przed środą.
Mój problem z bankami jest tak stary, jak
moje z nimi kontakty. Otóż pamiętam, że kiedyś – przynajmniej pozornie – bank
to była taka firma, do której kiedy człowiekowi brakowało na coś pieniędzy, ten
się zwracał o pożyczkę, ona dawała mu powiedzmy 5 tys. złotych, w ciągu
najbliższych dwóch powiedzmy lat odbierała od niego 6 tys., wszyscy się do
siebie uśmiechali, mówili sobie do widzenia, i tyle wszystkiego. Te czasy jednak
należą już do zamierzchłej przeszłości. Dziś jest tak, że bank nie czeka aż
ktoś komu brakuje pieniędzy zwróci się do niego po pomoc, tylko sam zasadza się
na bezbronnych obywateli na ulicach, w zakładach pracy, a nawet tych, niczego
się nie spodziewających sprzed telewizorów, i bez względu na to, czy ich
potrzebują, czy nie, wciska im każde możliwe pieniądze. I – jeśli człowiekowi
się uda – w ciągu najbliższych kilku lat, odbiera od niego dwa lub trzy razy
tyle, co mu pożyczył, i interes zamyka. To, jak mówię, jeśli człowiek ma
szczęście. Najczęściej jednak jest tak, że bank nie odbiera od niego niczego,
tylko wciska mu jeszcze więcej i jeszcze więcej, i kiedy już doprowadzi do
tego, że człowiek musi co miesiąc, przez kolejne 5, czy 10 lat, spłacać na przykład
trzy tysiące złotych miesięcznie, przestaje go traktować jako swojego klienta,
lecz już tylko jako swojego dłużnika… a, tak naprawdę, niewolnika.
Co bardzo ciekawe, wśród banków nie ma
konkurencji. One współpracują ze sobą bardzo zgodnie, a zatem, nie tak jak w
przypadku telefonii komórkowej, jeśli dany obywatel korzysta z usług na
przykład Banku PKO i BZWBK, nic nie stoi na przeszkodzie, by w dowolnym
momencie zaprzyjaźnił się z bankiem, dajmy na to, BPH, lub wspomnianym już
Eurobankiem. Owa demokracja wygląda następująco: Niczego nie spodziewający się
człowiek zachodzi do Eurobanku, żeby coś tam załatwić, na co, ta, też już
wspomniana, biedna, stercząca przed komputerem dziewczyna, mówi mu coś takiego:
„Panie Wojtku, widzę tu właśnie u siebie na ekranie, że mamy dla pana bardzo
fajną ofertę. Za chwilkę możemy panu udzielić bardzo korzystnego,
oprocentowanego na 7,5%, kredytu, w wysokości 12 tysięcy złotych. Przy okazji –
bo widzę tu, że ma pan też kredyty w PKO i w BPH – spłacimy za pana tamte zobowiązania,
a w ramach naszej oferty, ustalimy panu nas tyle fajny układ spłat, że o ile
dziś płaci pan miesięcznie aż 735 zł., to w tym nowym układzie będzie pan miał
do płacenia tylko 690 zł. A więc, jak pan widzi, nie dość, że zaoszczędza pan
45 zł., to jeszcze dostaje pan dziś od nas 12 tysięcy. Plus oczywiście fajny
firmowy kubeczek. No i co pan powie na kartę z kredytem 3600?”
I, oczywiście, jeśli spojrzymy, z jednej
strony, na kondycję dotychczas działających na rynku banków, a z drugiej tempo
w jakim powstają wokół nas coraz nowsze, możemy się domyślić, że najczęściej
pan Wojtek przynętę łyka – albo, w wersji optymistycznej, ze względu na te 12
tysięcy, albo w gorszej sytuacji, z powodu tych 45 złotych – pani Jola, czy
Żaneta uzupełnia swoją najbliższą nędzną wypłatę o jednorazowe 10, czy 20
złotych, a Eurobank jest już na prostej drodze, by zdobyć kolejnego niewolnika,
złapać go za gardło i przydusić do ziemi.
Znam ludzi, którzy na to wszystko
niezmiennie powtarzają jedną i tę samą mądrość: „Jak kto głupi, jego problem”,
i oczywiście nie mam innego wyjścia, jak im wszystkim przyznać rację. Jest tak,
jak oni mówią. Jak kto głupi, ma za swoje. Zastanawia mnie jednak przy tym
jednak kwestia. Wiemy wszyscy bardzo dobrze, że papierosy, alkohol i lekarstwa
szkodzą. W związku z tym, jakiś czas temu został wprowadzony powszechny zakaz
reklamowania papierosów i mocnych alkoholi. Przy okazji, na poszczególne
biznesy nałożono obowiązek, by na każdej paczce papierosów stała jak byk
informacja, że palenie zabija, a reklamy piwa zostały uzupełnione ostrzeżeniem,
że alkohol szkodzi zdrowiu. Jak idzie o lekarstwa, nawet głupi Rutinoskorbin
nie może być reklamowany, jeśli na koniec nie pojawi się standardowy tekst o
obowiązku konsultacji z lekarzem, bo inaczej taka tabletka może człowieka
zatruć. Ciekawy teraz jestem, czy ci sami liberalni miłośnicy banków, którzy
dziś opiewają ludzką wolność i odpowiedzialność za swój los, uważają, że te
lekarstwa i te papierosy należy sprzedawać bez tych głupich dodatków dla
idiotów. A jeśli uznamy, że w tym akurat nie ma nic złego, to dlaczego na
każdym banku nie umieścić następującej na przykład informacji: „Drogi Kliencie!
Ostrzegamy: Przekraczając próg naszego banku i zostając naszym klientem, robisz
to na własną odpowiedzialność, i jeśli w następstwie tego kroku za kilka lat
popełnisz samobójstwo, Twoja rodzina przejmuje wszystkie Twoje zobowiązania, a
pretensję kieruje wyłącznie do Ciebie”?
Ostatnio w telewizji możemy oglądać
najróżniejsze tak zwane reklamy społeczne. Czy to dotyczące tego, by nie
jeżdzić po pijaku samochodem, czy też, żeby nie sprzedawać dzieciom alkoholu,
czy ich zwyczajnie nie bić, czy wreszcie, by się nie obżerać i w ogóle dbać o
siebie. Jaki zatem jest dobry argument przeciwko temu, by wśród owych
społecznych kampanii nie pojawiły się filmy pokazujące drżących ze strachu
przed dzwoniącymi do drzwi windykatorami ludzi, z zablokowanymi przez banki
kontami? Że człowiek jest kowalem własnego losu? Przepraszam bardzo, ale to już
jest skrajna bezczelność, bo tu widać jak na dłoni, że ten los jest wykuwany
przez znacznie szybszych rewolwerowców niż ja, czy ten pan siedzący przed
telewizorem i bojący się zasnąć.
Ja wiem, że myśl, by wziąć banki za mordę
jest zwyczajnie śmieszna. No bo jak? Wedle jakiego prawa mielibyśmy pisać
ustawy, które ten dotychczasowy przekręt zwyczajnie zresetują? No więc dobrze.
Już milczę. Opowiem jednak jeszcze o pewnej mojej przygodzie i zwrócę uwagę na
pewien bardzo interesujący aspekt relacji, jakie się utworzyły ostatnio między
bankiem, a obywatelem. Otóż pamiętam, jak ponad jeszcze dziesięć lat temu do
szkoły, w której pracowałem, przyszło troje pracowników Citi Banku, i podczas
długiej przerwy zaproponowali nam – nauczycielom specjalną kartę ze zdjęciem i
czterema tysiącami do dowolnego wykorzystania. Wzięliśmy ją wszyscy. Nie wiem,
jak inni moi koledzy-nauczyciele, ale ja dziś już tej karty szczęśliwie nie
mam. Trwało to niemal dziesięć lat, a walka o to, by ją skutecznie im zwrócić,
zasługuje wręcz na osobną relację. Natomiast jakiś czas temu spotkałem pewnego
mojego byłego ucznia, ubranego elegancko w garnitur i próbującego sprzedawać te
same karty Citi Banku. Ponieważ we mnie akurat klienta miał marnego,
zaproponowałem mu, by zaczął chodzić po szkołach i przedszkolach, bo tam ma
ludzi z jednej strony odpowiednio biednych, a z drugiej – na bezpiecznych
etatach z regularnie płaconym ZUS-em. I na to on mi odpowiedział, że nic z tego,
bo wszystkie państwowe placówki tego typu oni już mają dawno obstawione. Dziś
muszą szukać gdzie indziej.
Otóż jest tak, że ja już chyba wiem, co
to jest to „gdzie indziej”. Dziś, owo „gdzie indziej” oznacza „wszędzie”.
Wystarczy popatrzeć na aktualne reklamy banków, by widzieć, że oni się już
wzięli za ludzi bez jakichkolwiek zabezpieczeń, a być może już, nawet bez
stałych dochodów. Możesz być biedny, bez pracy i bez przyszłości. Bylebyś
jeszcze nie był na liście niewolników. A to już można sprawdzić bez jakichkolwiek
papierów, w Internecie w ciągu 5 minut. Inna sprawa, że ostatnio, jak widzę to
tu to tam, nawet i ten BIK niedługo przestanie być potrzebny. Bo cóż mogą
oznaczać te zachęcające potencjalnych klientów zapewnienia, że kredyt się
otrzymuje w ciągu 15 minut i bez żadnych zaświadczeń? Proszę zwrócić uwagę. Kto
bierze kredyt, na który nie są wymagane jakiekolwiek zaświadczenia? Kto zgadza
się na warunki kredytowe które nie są obwarowane jakimiś dłuższymi, niż
piętnastominutowymi terminami? Przecież jest rzeczą oczywistą, że dzisiejsza
oferta większości banków kierowana jest przede wszystkim do ludzi, którzy, z
jednej strony, są bez pieniędzy, ale za to z odpowiednim poziomem desperacji, a
z drugiej, tych, którzy nie mają bladego pojęcia, czy kiedykolwiek będą mieli w
ogóle szanse, by ten kredyt spłacać. To do nich właśnie przychodzą dziś
właściciele banków i mówią: „No dobra. Chodź. Dostaniesz zaraz, dajmy na to,
sześć tysięcy, tylko zostaw nam numer konta, na które przychodzi twoja pensja,
numer telefonu i adres. Ach! I jeszcze jeden telefon na wypadek, gdyby ci się
coś przytrafiło”.
Ja wiem, ze ton tego tekstu jest bardzo
dramatyczny. Ale, przepraszam bardzo, jaki on ma być, skoro w sposób
najbardziej oczywisty mamy do czynienia z najzwyklejszym rabunkiem, i to
rabunkiem dokonywanym nie na tych, którzy mają, ale na tych, którzy nie mają i
prawdopodobnie już nigdy mieć nie będą. Mamy do czynienia z najbardziej
bezczelnym atakiem skierowanym pod adresem tych, którzy praktycznie stoją nad
grobem, i sens jest taki, by przede wszystkim ten grób im maksymalnie
przybliżyć, a kiedy już zdechną, zabrać im wszystko, co po nich zostanie.
Czemu banki i ci, którzy ten ich
proceder od strony prawnej wspierają, tak postępują? Nie wiem. Nie znam się.
Natomiast mam nadzieję, że wolno mi sobie poteoretyzować. Otóż ja mam bardzo
mocne przekonanie, że zarówno właściciele banków, jak i legislatorzy, wiedzą
świetnie, że przed nami jest kryzys, którego wielu nie przeżyje. W tej
sytuacji, i jedni i drudzy, w obliczu tego tsunami, chcą zająć pozycje jak
najbezpieczniejsze. Właściciele banków wiedzą, że kiedy ten kryzys się skończy,
na tym cmentarzu, wszędzie dookoła będzie wystarczająco dużo pozostawionych
kosztowności. I wszystko to oni będą mogli sobie pozbierać. Ci natomiast, którzy
pozwalają im się bezpiecznie do tych łowów przygotowywać, zbierają odpowiednie
środki na przyszłe przeżycie. I tak to działa.
Więc co na to możemy powiedzieć my,
którzy ani w tym wszystkim bardzo aktywnego udziału nie bierzemy, ani też się
na tych wszystkich sztuczkach nie znamy? Jak już powiedziałem, kandyduję do
Sejmu, by spróbować wejść w to towarzystwo, rozejrzeć się i ewentualnie coś
spróbować w tym kierunku zrobić. Jeśli natomiast okaże się, że zrobić nic się
nie da, to pozostanie mi zacząć wrzeszczeć to jedno hasło: „Spalić banki, a
ludziom oddać ich pieniądze”. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.