Ktoś mi powie, że moje obietnice są funta kłaków warte, skoro ja nie jestem w stanie rozpocząć dnia bez nazwiska Wałęsy na ustach, no i niech będzie, że faktycznie tak jest. Niech będzie, że ja w istocie rzeczy swoje obietnice mogę co najwyżej przehandlować za ów funt kłaków. Mam jednak wrażenie, że ostatnio obok nazwiska Wałęsy pojawiają się też inne, takie jak Mieczysław Wachowski, Andrzej Drzycimski, czy ksiądz Cybula, które niewykluczone, że znacznie jeszcze bardziej, niż on sam determinują zarówno kształt jego prezydentury, jak i naszą dzisiejszą debatę na temat piętna, jakie ten szczególny bardzo człowiek odcisnął na naszej świadomości. I nie mam przy tym najmniejszych wątpliwości, że dla wielu z nas ów niezwykły zespół jest niczym więcej, jak cieniem bez większego znaczenia. A do tego, by tak zostało, bardzo bym nie chciał dopuścić. Przynajmniej na tym blogu. W związku z tym, pragnę przypomnieć swój tekst sprzed czterech już lat o pewnym bardzo istotnym elemencie wspomnianego cienia, a mianowicie księdzu Cybuli. Posłuchajmy.
Gdyby ktoś mnie poprosił, bym jak najkrócej opisał swoje najbardziej istotne wspomnienie jak idzie o prezydenturę Lecha Wałęsy, prawdopodobnie powiedziałbym, że wciąż mi chodzi po głowie ów obraz, kiedy to widzę prezydencką kaplicę, za ołtarzem stoi ksiądz Franciszek Cybula, w pierwszym rzędzie siedzą Wałęsa i Wachowski, gdzieś trochę dalej Drzycimski, a obok Drzycimskiego któryś z wezwanych na poranne przesłuchanie ministrów.
Ktoś kto jest zbyt młody, by te czasy pamiętać – dziś pytałem o to Coryllusa, i on przyznał, że nie bardzo wie, o czym ja w ogóle mówię – prawdopodobnie czyta te słowa jak jakąś abstrakcję, natomiast dla mnie jest to wciąż bardzo żywe wspomnienie. Spróbuję bardzo krotko opowiedzieć, o co chodziło. Otóż prezydent Wałęsa miał tego swojego kapelana – księdza Franciszka Cybulę, swojego najważniejszego ministra – Mieczysława Wachowskiego i rzecznika prasowego – Andrzeja Drzycimskiego. O ile sytuacja nie wymagała tego, by Wałęsie towarzyszył tylko Wachowski, cała ta czwórka wszędzie poruszała się razem. Wałęsa, tych dwóch, no i ksiądz. Skąd ja wiem, jak wyglądało w tej kaplicy? Otóż zwyczaj był taki, że każdego dnia, z samego rana, Wałęsa wzywał do siebie któregoś z ministrów, czy szefów którejś z państwowych instytucji, opieprzał go za to, że źle pracuje, a wszystko to nagrywała specjalna ekipa, zatrudniona przez Wałęsę po to, by rejestrować każdy jego krok. Następnie materiał był puszczany w wieczornych wiadomościach.
Zanim jednak dochodziło do bezpośredniego spotkania z ministrem, wszyscy schodzili na dół do kaplicy, i uczestniczyli w porannej Mszy Świętej. To o tych właśnie nabożeństwach swego czasu wspominał Mieczyslaw Wachowski, opowiadając, jak to on je bardzo lubi, bo może wtedy sobie „pojeść komunię”. Wspomniane Msze również były filmowane, a następnie, choćby w drobnym fragmencie, pokazywane w telewizji. Żeby każdy wiedział, że Lech Wałęsa, to człowiek bardzo religijny.
Powiem szczerze, że dla mnie zawsze największą zagadką z tej grupy był ksiądz Cybula – oficjalny kapelan Lecha Wałęsy. Przede wszystkim dlatego, że ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak to się stało, że on był przy Wałęsie zawsze. Wałęsa spotykał się w jakiejś bardzo oficjalnej sytuacji z kimś równie oficjalnym, a obok Wałęsy już był ksiądz Cybula, i go nie opuszczał nawet na krok. Ale było coś jeszcze. Ksiądz Cybula nigdy chyba się nie odezwał. Z nim nigdy nie ukazał się żaden wywiad, żadna choćby króciutka rozmowa. Ja przez te wszystkie lata, chyba nawet nie zdążyłem się zorientować, jaki ten ksiądz ma w ogóle głos. To jedno. Druga rzecz była taka, że on robił wrażenie osoby wręcz karykaturalnie niesympatycznej. Nigdy się nie uśmiechał, nigdy nie spojrzał z jakimś weselszym błyskiem w oku. Był wiecznie ponury i zimny jak skała. A przez to, że siłą rzeczy kojarzył się bardziej z urzędem niż z kościołem, robił wrażenie przebranego za księdza urzędnika. I ja, powiem szczerze, zawsze się go bałem.
Oczywiście, była jeszcze cała ta polityczna część prezydentury Wałęsy, a więc prześladowanie opozycji, kwestie związków Wałęsy ze służbami, ten nieszczęsny Wachowski, o którym powstawały wręcz legendy. A na tym tle postać księdza Cybuli robiła wrażenie jeszcze bardziej złowieszcze.
Ponieważ właśnie jestem w trakcie pisanie tej nowej książki, potrzebowałem w pewnym momencie poszukać czegoś na temat dzisiejszych losów księdza Franciszka Cybuli, byłego kapelana prezydenta Wałęsy. Niestety tu akurat panuje dość jednoznaczna nędza. Co dziś robi ksiądz Cybula – nie wiadomo. Najbliżej jak udało mi się sięgnąć, to wywiad, jakiego on udzielił portalowi Opoka jeszcze w roku 2009, zatytułowany „Jestem zwykłym księdzem”, w którym opowiada on, że pracuje gdzieś na jakiejś parafii w Sopocie no i że dla niego wzorem księdza jest ksiądz Wojtyła. Ale są też i wspomnienia. I oto, ksiądz Cybula poproszony o wyjaśnienie, czemu on stał się w praktyce kolejnym prezydenckim urzędnikiem, odpowiada w ten oto sposób:
„Prezydent chciał, abym był z nim wszędzie, nawet na konferencjach prasowych. Buntowałem się, nie chciałem w nich uczestniczyć. – Szefie, to jest źle odbierane – przekonywałem. A on: chcę mieć zawsze duchowe wsparcie.
Przed jednym z prestiżowych spotkań powiedział mi: nie mam dziś weny. Ja na to: włączam więc turbodoładowanie niebieskie. Zacząłem się modlić. Przerwałem modlitwę, gdy otrzymywał owacje na stojąco. Połączenie sił duchowych z jego intuicją, oryginalnym podejściem do wielu spaw, dawało efekty zaskakujące. Gdy rozmawiałem o tym z prof. Franciszkiem Gruczą, językoznawcą, germanistą, mówił o nim, on i jego koledzy po fachu: Das ist eine politische Tier – to jest polityczne zwierzę”.
Trochę przydługi ten cytat i wcale nie wiem, czy w całości potrzebny. Bo tak naprawdę chodzi mi tylko o jeden fragment. Mianowicie o tego „Szefa”. Dla mnie świadomość, że kapelan prezydenta Wałęsy zwracał się do niego per „Szefie” jest autentycznie porażająca. Proszę zrozumieć, o co mi chodzi. Ksiądz Cybula zwraca się do Wałęsy, by go ze sobą wszędzie nie ciągał, bo to jest publicznie źle odbierane, na co Wałęsa mu tłumaczy, że mowy nie ma, bez dyskusji, ksiądz ma być i kropka! Na co Cybula – jakoś tym razem, słowo „ksiądz” mi nie przeszło przez gardło – prosi, „Ale, Szefie!”, na co Wałęsa: „A co z niebieskim tubodoładowaniem?” No i sprawa załatwiona.
Franciszek Cybula w wywiadzie dla Opoki nie wspomina, jak się do niego zwracał Wałęsa. W ogóle, mało już mówi. Tym bardziej też nie opowiada, jak wyglądała na przykład taka spowiedź, i czy, kiedy on karmił Wachowskiego opłatkami, to Wachowski był wyspowiadany, czy mówił Księdzu, żeby dawał tę komunię i nie robił cyrku. No i, może nie mniej ważne – czy on do Wachowskiego też się zwracał per „Szefie”?
Franciszek Cybula w wywiadzie dla Opoki nie wspomina, jak się do niego zwracał Wałęsa. W ogóle, mało już mówi. Tym bardziej też nie opowiada, jak wyglądała na przykład taka spowiedź, i czy, kiedy on karmił Wachowskiego opłatkami, to Wachowski był wyspowiadany, czy mówił Księdzu, żeby dawał tę komunię i nie robił cyrku. No i, może nie mniej ważne – czy on do Wachowskiego też się zwracał per „Szefie”?
Myślę o tej całej przedziwnej sytuacji, i nie mogę przestać myśleć, że oto mamy za sobą 2000 lat Kościoła, a ksiądz Franciszek Cybula jest jednym z tego Kościoła kapłanów. Że być może, teraz, kiedy ja pisze ten tekst, on tam siedzi na tej swojej sopockiej parafii i wspomina, jak to miał kiedyś swego szefa. Nie jakiegoś proboszcza, biskupa, czy papieża, a może nawet i bezpośrednio Jezusa Zmartwychwstałego, ale samego Lecha Wałęsę.
I nagle przychodzi mi do głowy myśl taka oto, że, jak nam wiadomo, minister Wachowski to był z pewnością wesoły człowiek. I czy w tej sytuacji nie jest przypadkiem możliwe, że ta spowiedź, nad którą przez chwilę się tak zadumałem, nie wyglądała tak, że to Cybula przychodził do Wachowskiego, który – już najedzony tymi komuniami – siedział sobie w konfesjonale, a Cybula klękał i mówił „Ostatni raz spowiadałem się wczoraj rano”?
Na co Wałęsa odwracał się od telewizora i krzyczał do swojego duchowego przewodnika: „Ciszej tam, bo za cholerę nic nie słychać!”
Mój drugi zbiór felietonów, zatytułowany „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji”, z którego pochodzi powyższy tekst, jest do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Zapraszam.
Panie Krzysztofie, ją pamiętam księdza Cybulę z czasów gdy studiowałam w Gdańsku a on był duszpasterzem akademickim. Było to gdzieś w latach 81-85. Chodziło się do kościoła NSPJ na ul. Czarnej w Gdańsku Wrzeszczu, ksiądz Cybula był tam chyba proboszczem, ale nie jestem tego pewna. Nie należałam do duszpasterstwa ale pamiętam go ze mszy i rekolekcji. Chyba bywał też w akademiku. Był to taki zwyczajny, trochę jowialny ksiądz. Wszyscy się dziwili, że został kapelanem Wałęsy.
OdpowiedzUsuń@Joanna
OdpowiedzUsuńJa sobie umiem go wyobrazić, jako "zwykłego, trochę jowialnego księdza". Nawet jesli po roku 1990 to wszystko go opuściło.