wtorek, 28 lipca 2015

On jest moim pasterzem, czyli witamy w studio tatuażu

Notka dziesiejsza chodzi mi po głowie od wielu już miesięcy, by nie powiedzieć lat i jeśli dotychczas nie udało mi się nawet jej zacząć, to przede wszystkim dlatego, że do dziś praktycznie nie umiałem znaleźć tego jednego obrazu, który zawsze jest potrzebny, kiedy chce się powiedzieć coś w formie wiersza, opowiadania, piosenki, czy choćby zwykłej refleksji. I oto od paru mam przed oczyma coś, co chyba doprowadzi mnie do tego, że wyrzucę to z siebie raz na zawsze. Ale zacznijmy od początku.
Parę dni temu szedłem sobie ulicą, kiedy minęła mnie dziewczyna, wedle wszelkich znanych mi standardów, bez śladu czegoś, co moglibyśmy nazwać postawą wyzywającą, z jednym maleńkim wyjątkiem: otóż wysoko na piersi, nieco z boku od miejsca, gdzie się zwykle nosi medalik, miała wytatuowany skromny krzyżyk. Choć widok ów zrobił na mnie pewne wrażenie, muszę przyznać, że nie stało się to po raz pierwszy. Oto parę lat temu jechaliśmy sobie pociągiem z Bletchley do Londynu i obok nas stała bardzo ładna kobieta w średnim wieku, niezwykle elegancka, i też w najmniejszym stopniu nie wyglądająca ekscentrycznie, z tym jednym wyjątkiem, że na nadgarstku miała niewielki tatuaż, jakiś napis, o ile pamiętam. Ale i to nie było moje pierwsze doświadczenie tego typu zjawiska, gdzie ludzie, pozornie niczym nie różniący się od nas, nagle odnajdują w sobie potrzebę, by przy pomocy tatuażu opieczętować choćby jeden fragment swojego ciała.
Oczywiście wszyscy wiemy, co mam na myśli. Mówię o owej szczególnej ogólnoświatowej modzie, rozlewającej się po piłkarskich boiskach, muzycznych estradach, ale też ulicach naszych miast, i to niekiedy do tego stopnia, że nagle z przerażeniem zauważamy, że na tym tle wyglądamy jakoś… dziwnie, a polegającej na ozdabianiu ciała różnego rodzaju obrazami, w takim zamiarze, by one pozostały tam na zawsze. Mówię o owej szczególnej intencji, która niektórym z nas każe złożyć tę szczególną, czasem bardzo osobistą, ale często też pozornie nic nie znacząca, deklarację – niekiedy tak doskonale ukrytą i nieprzeniknioną – w tak sposób, by ona już do końca naszego życia świadczyła o nas, tak jak świadczy o nas nasza twarz, nasza sylwetka, czy nasz charakter. Tyle że o ile tam często liczymy na to, że może z biegiem lat będziemy mądrzejsi, piękniejsi, czy zwyczajnie zgrabniejsi, tu zdajemy się walczyć o to, by to, jacy byliśmy w wieku 18, 25, czy 35 lat, zostało z nami już na zawsze. To jest trochę tak, jakbym ja, mając te swoje 15 lat i poczucie, że moim całym życiem jest piosenka zespołu Led Zeppelin „Since I’ve Been Loving You”, kazał sobie ową frazę wytatuować na plecach w pięknym łuku od ramienia do ramienia i nosił ja tam do dziś, kiedy zbliżam się do 60-tki. I przyznaję, że tego typu gestów nie rozumiem.
Ale, jak wiemy, kiedy pojawia się temat tatuaży, nie chodzi przecież wcale ani o ten krzyżyk na piersi, ani o ów łańcuszek na nadgarstku, ani nawet o herb miasta Katowic na plecach, ale o powszechne traktowanie ludzkiego ciała, jako płótna, które będziemy tak długo zamalowywać, aż nie zostanie tam choćby centymetr kwadratowy wolnego miejsca. A wówczas zaczniemy kaleczyć to ciało już bardziej bezpośrednio, przebijając je, rozcinając, wbijając w nie różnego rodzaju większe, lub mniejsze ozdoby. No a dalej już pozostanie nam tylko stawiać kolejne kroki, czy to przez wszczepianie sobie kocich wąsów, tygrysich zębów, czy diabelskich rogów.
Czemu to robimy? Nie wiem. Najbardziej prawdopodobną odpowiedzią wydaje mi się przyjęcie, że w tym akurat wypadku mamy do czynienia z psychiczną chorobą, taką jak anoreksja, bieganie, seks, hazard, czy inne natręctwa, a skoro tak, to też nie mamy za bardzo o czym rozmawiać. Ja jednak nie chcę się zajmować ani artystami, ani piłkarzami, ani wariatami. Mnie nie chodzi też o tej tak zwanej „białej nędzy”, która wierzy, że jak sobie wytatuuje tego węża albo smoka na łydce, to w ten sposób będzie awansowana do establishmentu. Ja dziś zastanawiam się zaledwie nad tymi z nas, którzy pewnego dnia tak bardzo pragną się gdzieś na którymś fragmencie swojego ciała podpisać, że się przełamują i idą sobie zrobić ten obrazek na kostce, czy na nadgarstku, tak by sobie móc od czasu do czasu na niego popatrzeć i poczuć tę satysfakcję. I proszę nie myśleć, że nie próbowałem tej zagadki badać osobiście. Owszem, miałem okazję pytać paru znajomych, czemu to robią, jednak nigdy nie uzyskałem jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi, poza ta jedną, że tak będzie ładnie. A i to w najlepszym wypadku, bo i tak przeważnie odpowiedzią było tylko owo uparte spojrzenie typu: „A czemu nie?”
A zatem, nie pozostaje mi nic innego, jak samemu drążyć tę zagadkę: czemu tak wielu z nas tak bardzo potrzebuje złożyć na choćby drobnym fragmencie ciała ów podpis? Niechby to był ten wspomniany na początku krzyżyk. I muszę z prawdziwym bólem serca przyznać, że moje myśli niezmiennie idą w stronę tych młodych kobiet z Gdyni, o których ostatnio dość dużo pisały internetowe portale, a które zatrudnione były u jakichś lokalnych alfonsów w charakterze dziewcząt do towarzystwa. Jestem pewien, że większość z nas miała okazję oglądać policyjne zdjęcia przedstawiające tatuaże, jakie owi sutenerzy kazali wykaligrafować tym dziewczynom na nogach, ramionach, czy plecach, tak by one zaświadczały o tym, że każda z nich jest własnością któregoś z nich: „Made by B.”, „Własność Olka””, „Wierna suka Leszka”, „Kocham mojego pana i władcę”…
Z informacji, jakie do nas dochodzą wynika, że one wszystkie tak naprawdę chciały mieć te tatuaże i dziś nie ma sposobu, by je skłonić do tego, by zeznawały przeciwko swoim oprawcom. Otóż uważam, że właśnie tam, w tej Gdyni, dostaliśmy odpowiedź na tę zagadkę. Bo jeśli się tak naprawdę zastanowić, to różnica między tamtymi obrazkami, a… powiedzmy, wydrapanym na ramieniu chińskim znakiem, jest wyłącznie techniczna. To znaczy, że podczas gdy my każemy sobie przybijać te pieczątki na naszych łydkach, ramionach i plecach, to Leszek i Olek zdobią nogi, ramiona i plecy tamtych dziewcząt, w głębokim przekonaniu, że to jest ich ciało. Intencja więc, jednak, i cel pozostają te same: chodzi o to, by potwierdzić przed sobą, że nasze ciało należy do nas i do naszego pana i władcy. Że jesteśmy tak naprawdę niewolnikami. Czyimi? Aaaa… to jest już temat na dłuższą rozmowę.

Jak zawsze, zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do nabycia moje książki. Szczerze polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...