Mamy piątek, a więc kolejny numer „Warszawskiej Gazety”. Szczerze zachęcam, nie tylko ze względu na mój felieton.
Mamy czas wakacji, upał nie opuszcza, zmiana lokatora na Krakowskim Przedmieściu jeszcze nieco przed nami, można więc chyba zająć się sprawami mniej poważnymi.
Jestem pewien, że część z nas pamięta jeszcze medialne doniesienia o tym, jak to były już minister zdrowia Bartosz Arłukowicz udawał się gdzieś samolotem i podczas lotu uratował życie jednemu z pasażerów, który z jakiegoś powodu zasłabł. Ton informacji był taki, że pasażer ów stracił przytomność i kiedy wydawało się, że sytuacja robi się bardzo niebezpieczna, akurat w pobliżu znalazł się dzielny pan minister, podjął akcję ratowniczą, zastosował wszelkie niezbędne czynności i szczęśliwie swojego współpasażera uratował. Komentujący sprawę dziennikarze jeszcze przez parę dni rozpisywali się z jednej strony o bohaterstwie Arłukowicza, z drugiej o jego wyjątkowo zimnej krwi, ale przede wszystkim o jego niezwykłym kunszcie zawodowym. W pewnym momencie, doszło do tego, że któraś z gazet zwróciła się do innego lekarza o ocenę umiejętności zawodowych ministra zdrowia i lekarz ów mógł tylko potwierdzić, że z opisu zdarzeń wynika, że wszystko co Arłukowicz zrobił – zrobił bez zarzutu.
Dni mijały, news o dzielnym ministrze został wyparty przez nowe doniesienia na temat przygód pani premier Kopacz w wagonach restauracyjnych na trasach Pendolino, i oto czytam dziś w jednym z zaprzyjaźnionych tygodników, że ów dramatyczny incydent w powietrzu, choć oczywiście jak najbardziej poruszający, zasługiwał na zdecydowanie więcej naszej uwagi, niż pierwsza z brzegu wakacyjna plotka. Oto, jak się dowiadujmy, uratowany przez Bartosza Arłukowicza pasażer, to nie zwykły obywatel, lecz sam senator Platformy Obywatelskiej Sławomir Preiss, który w towarzystwie partyjnych kumpli, z ministrem Arłukowiczem na czele, udawał się samolotem z Warszawy do Szczecina. I stało się tak, że ów Preiss w pewnym momencie się tak, że tak powiem, „nawalił”, że zaczął kolegom schodzić. No i to wtedy właśnie doktor Arłukowicz wkroczył do akcji i wyrwał Preissa z objęć śmierci.
Dokładnych szczegółów tygodnik nie podaje, a zatem nie wiadomo, czy oni wszyscy tam byli po wypiciu, tyle że Preiss gorzej zniósł pobyt w powietrzu, czy może ten Preiss już tak ma, że nigdzie się nie rusza bez flaszki, a reszta, włącznie z Arłukowiczem, leciała na trzeźwo. Nie wiemy też, co tak naprawdę Pressowi się stało, a więc, czy jemu trzeba było robić aż sztuczne oddychanie, czy tylko wystarczyło go przewrócić na brzuch, żeby się nie udławił. To jednak jest nie tak już ważne. Wbrew temu, co się nam może wydawać, nie jest nawet ważne, że oni tam najwyraźniej są już w takim stanie, że grzeją ostro i na okrągło. To co naprawdę zadziwia, to fakt, że reżimowe media wciąż potrafią człowieka zaskoczyć. Kiedy wydawało się, że oni nam już pokazali wszystko, numer z bohaterskim doktorem Arłukowiczem przebija wszystko. I dowodzi, że tak naprawdę wiele jeszcze przed nami.
Przypominam, że mam tu u siebie jeszcze kilka ostatnich egzemplarzy pierwszego zbioru felietonów z tego bloga „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Osobista dedykacja w cenie. Gorąco namawiam do zgłaszania się pod adresem toyah@toyah.pl.
Przypominam, że mam tu u siebie jeszcze kilka ostatnich egzemplarzy pierwszego zbioru felietonów z tego bloga „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Osobista dedykacja w cenie. Gorąco namawiam do zgłaszania się pod adresem toyah@toyah.pl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.