Przed nami mój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Pozornie wakacyjny, jednak, jak się łatwo przekonać, tylko pozornie. Zapraszam.
Wioska, z której pochodzą moi rodzice, nawet jeśli wziąć poprawkę na moje naturalne sentymenty, robi wrażenie nieba na ziemi. Z krótką bardzo przerwą, spędzam tam każdy wolny czas, zima czy lato, od 60 już niemal lat i czym jestem starszy, tym mocniejsze jest moje pragnienie, by tam właśnie ostatecznie spocząć.
W czasach PRL-u, moja wieś, jak zapewne większość polskich wsi, kipiała życiem, a jeśli uwzględnić fakt, że ja akurat spędzałem tam głównie miesiące letnie, a więc czas żniw, owo życie robiło wrażenie szczególne.
Dziś z tamtego dawnego charakteru pozostał oczywiście ogólny krajobraz, którego nie jest już w stanie zmienić całe zło tego świata, nawet jeśli okolice wzdłuż rzeki, włącznie z dawną plażą, zarosły i dostęp do rzeki wyznaczającej dziś już nie tylko granicę państwa, ale Europy, stał się niemal niemożliwy, a pola i lasy przesłonięte różnego rodzaju cywilizacyjnymi wynalazkami. Krajobrazu nie zmieni już nic. Natomiast z mojej wsi zniknął posterunek policji, poczta, ośrodek zdrowia, piekarnia, fryzjer, karczma, szewc, restauracja, sklep GS-u, natomiast najbogatszy człowiek w okolicy wybudował w rynku aptekę, swoją drogą, czynną do godziny 16. Oczywiście zniknęły też zwierzęta. Powstał natomiast duży sieciowy sklep, tak zwany market, który w parę dni zniszczył cały okoliczny handel.
Od wielu już lat nie przejeżdżają też przez moją wieś rybacy, sprzedający ze swoich łodzi wszelkiego rodzaju świeżo złowione ryby.
Kilka lat temu w opuszczonej po maleńkim punkcie spożywczym budzie ktoś z mieszkańców postanowił otworzyć sklep z używaną odzieżą, ponieważ jednak w międzyczasie wioska się mocno wyludniła, popyt na zagraniczną modę okazał się mniejszy niż można się było spodziewać, więc i ten interes wkrótce został zwinięty. W tym roku wejście do budy, włącznie z szybami, zostały przesłonięte, a na góre ktoś umieścił niewielki czerwony neon z napisem „24 h”. I to jest jedyny ślad tego, że tam w środku toczy się jakieś życie. Nawet jednego skromnego szyldu z napisem „Arizona”, czy „Las Vegas”. Tylko te czerwone 24 godziny.
Rozmawiałem dziś z przyjacielem, który nagle przypomniał mi jakimś dziwnym przypadkiem zapomniany przeze mnie fakt, że w słynnej powieści George’a Orwella „Rok 1984”, jedyną powszechnie dostępną dla tak zwanych „proli” rozrywką, a więc przy okazji podstawową emocją, nie była telewizja, która głównie nadawała propagandowe komunikaty, lecz loteria. Nie pamiętałem o owej loterii, a dziś nagle ona mi staje przed oczami, taka realna i tak przerażająca. Loteria.
Piszę ten tekst w autokarze, który wiezie mnie z Warszawy do Katowic, rozglądam się po okolicy i wszędzie widzę te robiące tak kosmiczne wrażenie wiatraki, zwiastujące nadejście nowych, znacznie już bardziej ekologicznych czasów i zastanawiam się, kiedy i u mnie, w moim mieście, punkty z używanymi zagranicznymi ciuchami oraz tureckie kebaby zostaną wyparte przez jeszcze więcej neonów z migającym na czerwono oznaczeniem 24 h.
Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl i korzystania z bardzo szerokiej oferty. Przypominam też, że nakład pierwszego zbioru felietonów z tego bloga zatytułowany „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” jest już wyczerpany, natomiast w domu mam jeszcze kilka egzemplarzy, więc jeśli ktoś sobie życzy, proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl.
Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl i korzystania z bardzo szerokiej oferty. Przypominam też, że nakład pierwszego zbioru felietonów z tego bloga zatytułowany „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” jest już wyczerpany, natomiast w domu mam jeszcze kilka egzemplarzy, więc jeśli ktoś sobie życzy, proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.