niedziela, 26 lipca 2015

Like A Rolling Stone, czyli złote gody

Miniony tydzień tak nas wciągnął w różnego rodzaju bieżące wydarzenia, że przegapiliśmy absolutnie niezwykłą rocznicę. Oto w dniach 15 i 16 czerwca 1965 roku Bob Dylan nagrał, a 20 lipca tego samego roku wydał na płycie „Highway 61 Revisited”, jedną z najwspanialszych swoich piosenek „Like A Rolling Stone”. A zatem parę dni temu minęło okrągłe 50 lat od zdarzenia podwójnie znaczącego: publikacji tego niezwykłego przeboju, oraz wydania owego albumu – zdaniem niektórych najwybitniejszego albumu Boba Dylana. Z tej okazji chciałbym przedstawić jeden z rozdziałów mojej książki o muzyce, którego pozornym bohaterem jest akurat Al Kooper, ale o którym chyba jednak nie mielibyśmy wiele do powiedzenia, gdyby nie geniusz Boba Dylana.

W filmie Scorsesego o Dylanie, Al Kooper przedstawia niezwykle interesującą historię związaną z nagrywaniem być może najwybitniejszego, obok „Blonde On Blonde” i „Blood On The Tracks”, albumu Dylana, „Highway 61 Revisited”. Otóż kiedy miały rozpocząć się sesje, producent nagrania, Tom Wilson poprosił swojego kumpla, Koopera właśnie, żeby wpadł do studia i im potowarzyszył. Kooper nie miał grać na płycie – Dylan miał już odpowiedniego gitarzystę – Mike’a Bloomfielda. Chodziło tylko o to, żeby sobie tam z nimi pobył. Jednak Kooper, już wtedy niezwykle zdolny, a przede wszystkim bardzo ambitny, gitarzysta, wziął ze sobą gitarę i tylko czekał na okazję, żeby się podłączyć. Tak się jednak zdarzyło, że w pewnym momencie usłyszał Bloomfielda w akcji, i tak się okropnie zawstydził, że szybko ze swoją gitarą uciekł gdzieś w kąt.
Jednak myśl, żeby nie zaprzepaścić tej szansy i jakoś na tej płycie zaistnieć, była w nim tak silna, że korzystając z okazji, że oryginalny organista na chwilę przesiadł się do fortepianu, podszedł do Wilsona i zaczął go zapewniać, że właśnie wpadł mu do głowy fantastyczny pomysł na partię organ, i że on jest im gotów to zagrać. „Al, przecież ty nie grasz na organach” – zaprotestował Wilson. „Ależ oczywiście, że gram” – odpowiedział Kooper. I właśnie wtedy, kiedy Wilson miał już go ostatecznie pogonić, zadzwonił telefon, Wilson na jakiś czas odszedł, a Kooper, znów korzystając z okazji, szybciutko usiadł przy klawiszach, i kiedy zespół zaczął się przymierzać do kolejnej wersji piosenki, zaczął z nimi grać… No i w tym momencie okazało się, że to jest jakiś dramat, bo oto Dylan krzyczy: „You used to laugh about, everybody that was hangin’ out!”, a Kooper – będąc gitarzystą oczywiście, a nie organistą – gra kompletnie obok, wyprzedzając zespół o ten ułamek chwili, jakby się bał, że Wilson zaraz wróci i go wyrzuci.
No i stało się. Podczas odsłuchiwania kolejnych wersji numeru, Dylan nagle usłyszał grającego na organach Koopera, no i zdecydował: „Dajcie te organy głośniej”. I tak właśnie powstała ostateczna wersja piosenki Dylana „Like A Rolling Stone”, no a na kolejnej płycie Dylana „Blonde On Blonde”, Bloomfielda już nie ma, natomiast Kooper jak najbardziej. I gra oczywiście… na organach.
Czemu uważam tę historię za aż tak znaczącą i aż tak wartą ponownego opowiedzenia? Otóż przede wszystkim dlatego, że mi ogromnie zaimponowała reakcja Koopera na grę Bloomfielda. Przecież to nie było tak, że Kooper był słaby, lub że jeszcze wtedy był muzykiem zaledwie aspirującym. Skoro on tam się wówczas znalazł, to on nie mógł być byle kim. A jednak usłyszał Bloomfielda i się zawstydził. Usłyszał Bloomfielda – wcale nie jakiegoś starego mistrza, ale chłopaka ledwo parę lat starszego – i schował tę swoją gitarę do futerału.
Ale jest jeszcze coś. I wcale nie mam tu na myśli reakcji Dylana. Kto go zna, nie takie rzeczy widział. Chodzi mi mianowicie o to, że na następnych wiele lat Bloomfield i Kooper zostali bliskimi przyjaciółmi i jeszcze bliższymi współpracownikami. I chodzi mi też o to, że dwa lata po tamtej tak ważnej dla nas wszystkich sesji, to Al Kooper właśnie założył zespół Blood Sweat & Tears, dał im ten swój nieprawdopodobny wręcz głos, napisał dla niech szereg znakomitych kompozycji, w tym nieśmiertelne, dedykowane Otisowi Reddingowi, „I Love You More Than You Will Ever Know”, i mimo że wprawdzie już po roku dostał na nich cholery i zostawił ich samych na pastwę losu, oni sobie fantastycznie poradzili i – nie obchodzi mnie, co mówią specjaliści – ale dla mnie jest rzeczą bezdyskusyjną, że to dopiero oni tak naprawdę rozpoczęli coś, co można z czystym sumieniem nazwać jazz rockiem. Nie Graham Bond, nie Soft Machine, oczywiście też nie Paul Butterfield, ale właśnie oni. I – mimo że ich drugi album był jeszcze lepszy od pierwszego – wierzę, że to on za tym wszystkim od samego początku stał. I wcale nie jestem pewien, czy gdyby nie on i nie Blood Sweat & Tears, mielibyśmy choćby Colosseum, If, Chicago, czy Chase, nie mówiąc już o tych mniejszych. A skoro tak, zawsze jest miło zobaczyć, jak tak wielki talent rozkwitał od samego początku. I ile najwspanialszej muzyki by nas ominęło, gdyby nie on właśnie. A zatem, dla Ala Koopera: Trzykrotne hip hip hurra! Za wszystko.

I taka to historia. Na koniec bardzo chciałbym prosić wszystkich zainteresowanych, by zechcieli otworzyć sobie poniższy link. Oczywiście wolałbym, żeby zamiast niego pojawił się tu gotowy klip, ale ze względów o których łatwo się jest już za chwilę przekonać, jest to niemożliwe. A zatem, bardzo serdecznie zachęcam, również do korzystania z kursorów. Czegoś takiego chyba jednak dotychczas nie było:
http://video.bobdylan.com/desktop.html

Jeśli ktoś ma ochotę na więcej, zapraszam do księgarni Coryllusa pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...