środa, 17 września 2014

Podwójny nokaut, czyli niech żyje doktor Wall

Dzisiejszy tekst, taki a nie inny, powstaje z trzech właściwie powodów. Przede wszystkim, ponieważ po wczorajszej awarii potrzebuję trochę odetchnąć, no i wolę na razie nie ryzykować kolejnej katastrofy, przyda nam się coś lekkiego, a przede wszystkim bardziej neutralnego; po drugie, prosił mnie o niego mój kumpel i szanowany przez nas wszystkich komentator tego bloga, Dr Wall, a ja dla kolegów jestem gotów na wiele; no i wreszcie jest też powód trzeci, ale on już będzie wymagał osobnego akapitu.
Otóż kiedy pisałem swoją książkę o muzyce, metodę przyjąłem jedną: ponieważ chciałem, by ona była grubsza od „biustonosza”, jednak nie tak gruba jak „liść”, nastawiałem się na jakieś 70 – 80 rozdziałów, no a żeby te rozdziały się kolejno pojawiały, pisałem dokładnie o wszystkim, co mi przychodziło do głowy. Tu trochę zadziałało coś, z czym się spotkałem, kompilując na swój prywatny użytek pełny zestaw swoich ulubionych piosenek. Najpierw sobie pomyślałem, że utworzę sobie folder pod tytułem: „99 Pop Songs to Enjoy” i będę tam wrzucał każdą kolejną piosenkę, którą lubię, a która mi przyjdzie do głowy, z nich z całą pewnością nie będzie więcej, niż sto, a potem, kiedy okazało się, że ich liczba już przekracza owe 99 i wciąż pojawiają się w mojej głowie następne, utworzyłem nowy folder, który zatytułowałem „Another Bunch of Jolly Nice Songs”, no i dalej tam wpuszczałem owe melodie. Ponieważ jednak, jak widać, nazwa folderu nie wymagała ode mnie żadnych ograniczeń, ich liczba w końcu przekroczyła 250, no i na razie chyba wystarczy. Mam już jednak dziś w pamięci komputera, a przy okazji telefonu, niemal 10 godzin moich absolutnie ulubionych piosenek i bardzo mnie to cieszy.
Podobnie też było ze wspomnianą książką. Powstawały kolejne rozdziały, a kiedy już osiągnąłem ową liczbę 70, przypomniałem sobie jeszcze tego Zappę, no i stanąłem. I dobrze. Tyle miało być i tyle jest.
I oto nie minął tydzień, czy dwa, jak nagle zaczęły mi się przypominać kolejne nazwiska i imiona, które kiedy pisałem tę książkę, gdzieś się w mojej pamięci pogubiły i których teraz naprawdę zrobiło mi się żal. No ale podczas gdy folder w komputerze zawsze jest otwarty i gotowy na nowe propozycje, tu wszystko jest już pozamykane i jedyne, co można zrobić, to czekać na ewentualne wznowienie tej książki w postaci drugiego, uzupełnionego już wydania. Jakie zgubione tematy mam na myśli? Pierwszy z nich to coś, co kiedyś istniało pod nazwą The Fugs, wymyślone jeszcze w roku 1963 przez dwóch cwanych Żydów, Sandersa i Kupferberga, co stanowiło niezwykle znaczącą zapowiedź tego, co później objawiło się w postaci Franka Zappy, co w owej szczególnej atmosferze Ameryki lat 60-tych natychmiast zostało otoczone najwyższym kultem, a co można by było z czystym sumieniem i z pełną dzikiej satysfakcji złośliwością umieścić w historii muzyki w dziale „Rzeczy Najgorsze”. Gdyby ktoś chciał wiedzieć, co to takiego owo The Fugs, najlepiej zrobi wpisując sobie w youtubie nazwę ich pierwszej, najważniejszej płyty The First Album i osobiste wysłuchanie choćby małego fragmentu tego czegoś. Jeśli jednak ktoś na tego typu ryzykowne eksperymenty nie ma ochoty, opowiem krótko. Otóż The Fugs to jest muzyczny projekt, który wyrasta z przekonania, że ponieważ tak naprawdę nie wiemy, co jest wartościowe, a co nie, bo w ostatecznym rozrachunku wszystko może się okazać czymś zupełnie innym, niż nam się wydawało na początku, dobrze będzie stworzyć coś na poziomie kompletnej amatorki i wynik ogłosić sztuką. Muzyka zespołu The Fugs zatem to jest coś, co istotnie przypomina projekt grupy kolegów, którzy się upili, wpadli w zabawowy nastrój, po raz pierwszy w życiu wzięli do ręki instrumenty i postanowili, że się powygłupiają tak, by rozśmieszyć i siebie i swoje dziewczyny. Różnica jest taka, że oni to wszystko robią nie dość że całkowicie na poważnie, to jeszcze tworzą wokół tego atmosferę tak wielkiego napięcia intelektualnego, że już na wejście każdy krytyk tego przedsięwzięcia traci wszelkie argumenty. „Przecież wy nie potraficie ani grać, ani śpiewać, ani nawet układać melodii, a to co robicie wygląda na prowokację”, mówimy. „Oczywiście. I to jest prowokacja. Ale o to właśnie chodzi. To się nazywa dekonstrukcja”, odpowiadają na to Sanders z Kupferbergiem i koniec tej gadki.
Ktoś mi powie, że skoro owo The Fugs było tak absurdalnie do niczego, po co się tym czymś zajmować? No przede wszystkim choćby po to, by pokazać, skąd się wziął Zappa i cały ów późniejszy nurt zwany psychodelią. Oni wprawdzie już nie pozwalali sobie na to, by grać na rozstrojonych gitarach, walić w nie bez opamiętania i beczeć do tych dźwięków jakieś skrajnie naiwne polityczne deklaracje, a więc zostawili sam tekst, natomiast do produkcji samej muzyki zatrudnili już jednak fachowców. Tyle że na przykład u nas, w Polsce, gdzie wszystko przychodzi z jakimś dwudziesto-, czy trzydziestoletnim opóźnieniem, jeszcze pod koniec lat 70-tych i w latach 80-tych, a w Krakowie zwłaszcza nawet pod sam koniec wieku, można było usłyszeć różnych artystów próbujących kontynuować pomysły dawnego The Fugs. Stąd też takie nieszczęścia, jak słynny w środowiskach uniwersyteckich zespół Zdrój Jana, kolejne projekty Jacka Kleyffa, czy wcześni Pudelsi. Wspominam więc dziś o tych dwóch Żydach przede wszystkim po to, byśmy wiedzieli, że nic się nie bierze z powietrza, no i że jeśli nam się zdarzy wpaść na coś naprawdę mocnego, jak choćby ta idiotka przetaczająca sobie krew konia, to na samym początku zawsze stoi Derrida i jego amerykańscy, niemieccy i francuscy uczniowie.
Drugi rozdział książki o zespołach, jaki przegapiłem, to osobny rozdział o zespole Blood Sweat & Tears, a tak naprawdę o ich wczesnej składance, zatytułowanej po prostu „Greatest Hits”. Każdy z nas, jak sądzę, ma coś, co określa jako ulubiona piosenka, ulubiony wykonawca, ulubiony film, ulubiony aktor, czy wreszcie ulubiona płyta. Otóż, gdy idzie o moją ulubioną płytę, ja obstawiam zawsze i wszędzie składankę zespołu Blood, Sweat & Tears „Greatest Hits” w oryginalnym wydaniu, a więc z jedenastoma piosenkami. Są inni artyści, których lubię bardziej, a już na pewno znacznie od BS&T równiejszych, jak Led Zeppelin, Dylan, Bjork, The Smiths, czy Placebo. Gdybym jednak miał naprzeciwko wszystkiego, co oni nagrali, postawić jedną pozycję, która to wszystko bije na głowę, to owa składanka jak najbardziej wystarczy. Te jedenaście piosenek, zaczynając na „You’ve Made Me So Very Happy”, a kończąc na „God Bless the Child”, to przykład muzycznego geniuszu nieporównywalnego z niczym innym. Jedenaście piosenek tak pięknych, tak bardzo pełnych, tak wreszcie doskonałych w formie, że każda dodana i odjęta sekunda by wszystko tylko zepsuła, tworzy kolekcję tak samo doskonałą, jak każda z tych melodii i tych wykonań. Stąd zresztą te dwie dodane tam po latach kompozycje wyłącznie ów efekt psują.
Mam oczywiście tę płytę na CD, niestety już w tej wersji z bonusami, ale gdyby przyszło mi policzyć, która to z nich z kolei, to nie dałbym rady. Pierwszy raz ją usłyszałem u pewnego wakacyjnego kolegi z Sosnowca w roku 1973 i już wtedy poczułem, że to jest coś, co ja też w końcu będę musiał mieć, a wtedy to zostanie ze mną na zawsze. No i ostatecznie zdobyłem ją dla siebie, a potem już podążając za różnymi kolejami losu kupowałem następne, najpierw w wersji analogowej, a potem już na CD. Za ostatnią dałem 15 złotych i daję słowo, że nawet gdybym palił, jak kiedyś, i miał do końca dnia tylko pięć fajek i te 15 złotych w kieszeni, to i tak bym je wydał na Blood, Sweat & Teras i te jedenaście piosenek, dokładnie te, w tej samej kolejności, tej samej długości… mogłoby nawet być bardzo cichutko.
No i wreszcie trzecia, ostatnia rzecz, jaka, kiedy kierowaliśmy tamtą książkę do druku, została za drzwiami: tak zwane „covery”. Otóż, jak większość z nas wie, są piosenki, które poza wersją oryginalną, zostały zaśpiewane i wydane przez całą kupę innych artystów i niekiedy nawet zdobyły pewną popularność. Nazywane są te piosenki „coverami”. Weźmy takie „Summertime” Gershwina i DuBose Heywarda, które było „coverowane”, często z bardzo dobrym skutkiem, setki razy. Najczęściej wersja oryginalna uważana jest wprawdzie za najlepszą, jednak parę razy w historii muzyki popularnej zdarzyło się, że „cover” okazał się lepszy, mniej więcej tak, jak „Godfather” Copolli, okazał się lepszy od książki Mario Puzo.
Powszechnie uważa się, że trzy „covery”, które jednoznacznie pobiły oryginał, to „With a Little Help from My Friends” Joe Cockera, „All Along the Watchtower” Hendrixa, no i oczywiście niemal wszystko, co Johnny Cash zaśpiewał na swoich „Americans”, i to niezależnie od tego, czy chodzi o Nine Inch Nails, Depeche Mode, czy tych bałwanów z U2. Ja mam jednak tu swoje typy i jestem pewien, że jeśli w końcu przyjdzie nam wydać drugą edycję „Rock’n’rolla”, poświęcę im osobny rozdział. Dziś tylko chciałem wspomnieć o piosence Beatlesów „I’m the Walrus”, swoją drogą jedynej tak naprawdę wielkiej kompozycji Johnna Lennona, w absolutnie mistrzowskim wykonaniu zapomnianego już dziś kompletnie zespołu Spooky Tooth, oraz „Just Like a Woman” Dylana, które Richie Havens zaśpiewał na – o ironio! – koncercie w Madison Square Garden poświęconym właśnie Dylanowi. Nie wiem, jak na to zareagował sam Dylan. Myślę jednak, że sobie jak zwykle poradził, dokładnie tak samo, jak wiele lat wcześniej z Donovanem. Na jego miejscu jednak bym się porzygał, jak podczas tego samego koncertu zrobiła to Sinead O’Connor, która została przez te 20 tysięcy ludzi dosłownie wyrzucona ze sceny za to, co miesiąc wcześniej zrobiła papieżowi Janowi Pawłowi II.
Jeśli chodzi zarówno o Spooky Tooth, jak i o Havensa, a kto wie, czy nie The Fugs, też, jeśli tylko dożyjemy, dostaną w tej książce osobne rozdziały, a dziś już tylko posłuchajmy: Richie Havens październik 1992 Madison Square Gardon, Nowy Jork:




A teraz wszystkich bardzo serdecznie zapraszam do odwiedzania księgarni prowadzonej przez Lucynę Maciejewskią pod adresem www.coryllus.pl i kupowanie moich książek. Ponieważ na wznowienie jednak bym na razie nie liczył, proponuję zacząć od rock’n’rolla. Bardzo wszystkich też proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. To póki co jest wciąż wszystkim, na czym się opieramy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...