czwartek, 11 września 2014

Czy Serena Williams to też android?

Gdy zakończył się finał turnieju kobiet US Open, a Serena Williams widząc, jak rozgromiła Karolinę Woźniacką, wpadła w histerię, której można by się było spodziewać raczej po jakiejś debiutantce, która wbrew wszelkim przewidywaniom, wygrała swój pierwszy wielki turniej, a nie po tenisistce numer 1 na świecie, już po chwili kort zamienił się w trybunę honorową, na której pojawili się organizatorzy turnieju, zaproszeni przez nich wybitni goście, oraz główny sponsor, który wręczył Williams najpierw czek na trzy miliony dolarów za zwycięstwo, a do tego jeszcze jeden na milion z racji jakiejś premii.
Odebrała Serena Williams te pieniądze, a ja na nią spojrzałem raz jeszcze, jak ona strasznie się cieszy, obejrzałem ją sobie od stóp do głowy i pomyślałem, że odeszliśmy naprawdę bardzo daleko od owych tak bardzo starych już zwyczajów, kiedy to nawet w sporcie jak najbardziej zawodowym i podporządkowanym najbardziej wyszukanym interesom, pewne granice były jednak uznawane. Ale nie tylko to. Popatrzyłem na nią, przypomniałem sobie kilka najbardziej spektakularnych momentów meczu, w którym biedna Woźniacki równie dobrze mogła tylko stać i się ślicznie uśmiechać, i nagle zrozumiałem, że tu nie ma miejsca na choćby cień zdziwień. No bo jeśli uwzględnimy te kolejne cztery miliony dolarów, które Williams właśnie otrzymała i je dodamy je do tych wcześniej przez nią zarobionych 50 milionów, musimy zrozumieć, że nie ma takiego sposobu, by ktoś się nagle zjawił i powiedział, że on bardzo przeprasza, ale to wszystko to była tylko taka prowokacja i żart, i od dziś kobiety już wyłącznie będą walczyć z kobietami, a mężczyźni z mężczyznami.
Ja nagle sobie uświadomiłem, że nie ma takiej możliwości, by nagle doszło do jakiejkolwiek dyskusji na temat tego, że Serena Williams, przy stanie, w jakim od niemal początków swojej kariery sportowej się znajduje, jest tak naprawdę tenisistką przeciętną, tak jakby przeciętnym tenisistą byłby, powiedzmy drugi w tym roku zwycięzca nowojorskiego turnieju, Cilic, gdyby on z jakiś powodów walczył wyłącznie z kobietami i, owszem, najczęściej wygrywał, ale od czasu do czasu dostawał też od nich łupnia. Bo nie oszukujmy się: Serena Williams to jest ktoś, kto przy swoich warunkach fizycznych i sile, którą prezentuje, przy tych blisko 200 kilometrowych serwisach, powinna wszystkie te swoje koleżanki regularnie lać do zera. Tymczasem ona, wyglądając jak wygląda, owszem, wygrywa z Karoliną Woźniacki, która też wygląda jak wygląda, tyle że w odróżnieniu od Williams jest bardzo dobrą tenisistką, jednak przy tym oddaje Polce aż sześć gemów, a mimo to cieszy się jak dziecko z tego sukcesu, a świat nawet nie piśnie ze wstydu.
No trudno. Jest jak jest i widocznie tak ma być. Jednak mnie dziś nie tyle chodzi o to, by się znęcać nad Sereną Williams, ale zastanowić właśnie nad owym brakiem choćby najcichszego piśnięcia. Ja naprawdę dość uważnie wsłuchiwałem się w ton komentarzy podczas i już po tym pojedynku, zarówno w wykonaniu polskich sprawozdawców, sprawozdawców brytyjskich, ale też Wilandera z Schett i nie mogłem nie zauważyć, jak oni wszyscy walczyli sami ze sobą, by nie powiedzieć w pewnym momencie słowa za dużo, by nie zwrócić uwagi na to, że to co widzimy to jakaś ponura komedia i jeśli to ma dalej tak trwać, tak naprawdę wyłącznie ze względu na jednego zawodnika, to ten sport to nie jest sport, ale jakaś ciężka kpina. Proszę zwrócić uwagę, jak dziś komentowany jest każdy niemal sport, gdy chodzi o ewentualny doping, czy w ogóle jakieś przewały na poziomie nielegalnego wspomagania. Wszyscy są podejrzani: kolarze, sprinterzy, ciężarowcy, nawet biedna Justyna Kowalczyk. Ktoś z nich pobiegnie, wyskoczy, coś podniesie, od razu wszyscy komentatorzy kręcą nosem, ze trzeba by było ich sprawdzić, czy przypadkiem coś się tam złego nie dzieje. Tymczasem my od kilku już lat musimy oglądać tego androida, każdy z nas widzi to, czego nie widzieć się nie da, i nikt nawet nie westchnie ze zdziwienia.
To co mnie uderzyło w komentarzach odnośnie gry Sereny Williams, to to, że żaden z nich choćby półgębkiem nie wspomniał o tym, że Williams jest wybitną tenisistką, ale wyłącznie się łapał za głowę ze zdziwienia, jak to jest, że ona znów zrobiła coś, czego żadna tenisistka na jej miejscu by nie zrobiła. Tam nie było słychać śladu zachwytu nad jej tenisowymi umiejętnościami, sprytem, czy inteligencją, ale wyłącznie nad tą niezwykłą siłą. I ani słowa o tym, że tak się nie da.
Czemu? Otóż ja wiem świetnie, czemu. Niechby tylko którykolwiek z nich spróbował zasugerować, że tenisistka, która wygląda jak wielki czarny smok, albo – może bardziej adekwatnie – jak czterech Schwarzeneggerów, i która uderza piłkę z siłą tak potężną, że wielu mężczyzn nie byłoby w stanie z nią konkurować, nie powinna być dopuszczona do gry z normalnymi kobietami. Niechby tylko któryś z nich choćby się na ten temat zająknął, do dziś byśmy słyszeli hałas, z jakim on by wylatywał z tej telewizji. To już nawet przed laty można było przynajmniej mówić o Navratilovej, że to jest kobieta w sensie wyłącznie umownym. Dziś na kort wychodzi Williams, a wszyscy tylko zasłaniają głowy, jakby ona miała zaraz rzucać granatami i czekają aż ona sobie wreszcie pójdzie. Raz na zawsze.
Pamiętam, niedawno, podczas turnieju w Wimbledonie, media sportowe obiegła na krótko wiadomość, że Serena Williams musiała przerwać spotkanie, bo nagle zaczęła się zachowywać, jakby była pijana. Takie zresztą były tytuły doniesień: „Serena pijana?” Poszło o to, że ona nie umiała utrzymać w ręku piłki, bo ta jej wciąż wypadała, a kiedy wreszcie udawało się jej w nią trafić, to zamiast lecieć za siatkę, spadała jej niemal pod nogi. No i w związku z tym owo podejrzenie, że ona wypiła za dużo. Oczywiście dla każdego, kto oglądał ten film, a choć raz widział człowieka pijanego, było jasne, że ona pijana w żaden sposób nie jest, ale za to jest ciężko chora, a z tej choroby wręcz półprzytomna. A ja jestem ciekaw, co ją tak załatwiło? No ale tego to już się z pewnością nigdy nie dowiemy. To już prędzej, kiedy ona wykona kolejne podanie o prędkości 250 km/godz i dostanie szału z radości, któryś z tych komentatorów nie wytrzyma i powie, że to się już powoli robi nieprzyzwoite, niż zada normalne przecież pytanie, jak to możliwe, że ona przy tej pozycji, przy tych pieniądzach i tej sławie, nie może sobie pozwolić na lekarza, który będzie miał na nią odpowiednie oko. No, może dopiero, gdy ją spotka los Michaela Jacksona. Może wtedy.



Skończyłem składać kolejny zbiór felietonów – tym razem poważny tak, że przy nich książka o liściu to wesoły kabaret – poprzedni tekst też był raczej ponury, niż do śmiechu, powyższy jest mimo wszystko dość lekki (w końcu to tylko pop). No ale myślę, że chwila oddechu nigdy nie zaszkodzi. Jak zwykle zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do zamawiania książki o angielskim listonoszu. Zaczął się rok szkolny, nasze dzieci poszły do szkoły, a po co mają dostawać z angielskiego pały? No po co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...