Od czasu wielkiej awantury, jaką wywołał tu mój tekst, ironicznie zatytułowany „Dla mojego syna – raport z czasów terroru”, ani nie planowałem, ani nawet za bardzo sobie nie wyobrażałem, bym w jakikolwiek sposób miał wracać do tematu, jednak w zeszłym tygodniu pod bardzo skromną muzyczną notką, pojawił się komentarz mało znanego mi internauty, podpisującego się tad9, w którym wyraził on opinię, że normalnych ludzi, takich jak my, PRL praktycznie odciął od informacji na temat światowej muzyki popularnej. Zdaniem owego kolegi, poza Beatlesami, Rolling Stonesami, czy jeszcze paroma zespołami z najszerszego światowego mainstreamu, zdecydowana większość z nas o istnieniu większości z nich nie miała najmniejszych szans się dowiedzieć. Weźmy takich Kinks? Kto o ich istnieniu w ogóle w Polsce wie?
Mnie oczywiście ani w głowie sugerować, że lata 60-te, czy 70-te w Polsce to dla każdego miłośnika tak zwanego big beatu to było prawdziwe Eldorado. Ja byłem tam na miejscu i doskonale pamiętam, jak o wszystko trzeba było walczyć i jak wielka tęsknota nas wszystkich ogarniała, kiedy tylko zdarzyło nam się coś usłyszeć, czy tym bardziej zobaczyć, choćby zaledwie na zdjęciu. Jednak ja zwyczajnie nie życzę sobie słychać jakichś bajek na temat tego, jak to trzeba było być dzieckiem lub wnukiem ubowca, lub sekretarza PZPR, by wiedzieć, co to takiego Kinks, czy nawet Fugs. Ja muzyką popularną – a mam tu na myśli i zwykły big beat i bardziej zaangażowany rock, czy nawet jazz – interesowałem się bardzo, kiedy miałem 14 czy 15 lat i już wtedy świetnie wiedziałem o istnieniu takich wykonawców, jak The Animals, Herman’s Hermits, The Mamas and the Papas, Lovin’ Spoonful, Donovan, Jefferson Airplane, i oczywiście jak najbardziej Kinks. Słyszałem o zespole Traffic, Them, The Troggs, a w domu miałem całą kupę tak zwanych pocztówek dźwiękowych, na których zarejestrowane były takie piosenki, jak „Set Me Free”, „Sunny Afternoon”, „California Dreaming”, „Dandy”, że już nie wspomnę o Beatlesach, Rolling Stonesach, Blood, Sweat & Teras i Dylanie. I oczywiście raz na miesiąc kupowałem sobie w budce „Ruchu” magazyn „Jazz”, gdzie cały dział był poświęcony muzyce rockowej i o tych wszystkich plus szeregu innych zespołach sobie czytałem i – co niektórych miłośników wspomnianych wcześniej bajek może bardzo zdziwić – nawet oglądałem ich sobie na zdjęciach.
W Katowicach na ulicach Wieczorka (dziś Staromiejskiej) w bramie był punkt prowadzony pewnie przez jakiegoś żyda-ubowca, który handlował ołowianymi żołnierzykami, srebrnymi coltami-zabawkami i cała kupą jakichś gadżetów, których dziś nie umiem sobie odtworzyć w pamięci, ale które wówczas robiły na mnie niezwykłe wrażenie. To tam też można było kupować też te pocztówki i tam też można było za jakieś grosze kupić wycięte z zagranicznych gazet kolorowe zdjęcia wspomnianych Rolling Stonesów, Beatlesów, czy Doorsów. Myślę, że to też tam u niego mój brat kupił sobie któregoś dnia buty rolingstonki na obcasie, przez co nasza mama cały dzień płakała.
I muzyki się oczywiście słuchało. Albo z Radia Luxemburg, albo ze wspomnianych pocztówek, albo nawet z prawdziwych płyt, które nasi koledzy skądś zawsze mieli. Ja do dziś pamiętam, jak mój brat przynosił do domu płyty, które pożyczał od swoich znajomych. Skąd oni je mieli? Nie wiem. Może mieli jakąś ciocię lub wujka za granicą, a może ich rodzice byli partyjnymi urzędnikami, którzy jeździli w biznesy granicę. Ja sam miałem bliskiego kolegę, którego ojciec był inżynierem zatrudnionym na budowie w Nigerii i on mu przywiózł dwie płyty Beatlesów i jedną Jamesa Browna. A więc to wszystko było bardzo duże środowisko, wszyscy się znali ze wszystkimi i wszystko krążyło to tu to tam. Do dziś pamiętam, jak pewien mój kolega zwyczajnie mi podarował singiel Beatlesów z „Penny Lane” i „Strawberry Fields Forever”. Skąd go miał? Nie wiem.
Niedawno moja córka kupiła sobie książkę o Beatlesach zatytułowaną „Szał” i tam, pod sam już koniec, diabli wiedzą na jakiej zasadzie, dodanych jest parę stron wspomnień najbardziej w Polsce uznanego speca od Beatlesów Piotra Metza, który pisze tam takie dyrdymały, że nie mogę nie zaprotestować. Oto w pewnym momencie wspomina on, jak to w niektórych księgarniach w Polsce pojawiło się czeskie wydawnictwo „Beatles v pisneh a obrazeh” i że on, by to kupić musiał wydać wszystkie swoje oszczędności i jeszcze dodatkowo się zapożyczyć u rodziców. Daje słowo, że on tak właśnie pisze. Wszystkie oszczędności i jeszcze musiał się zapożyczyć u rodziców. Otóż proszę sobie wyobrazić, że ja to też wtedy sobie kupiłem i mam nawet w jakichś strzępach do dziś. Tyle że nie musiałem wydawać wszystkich swoich oszczędności, ani tym bardziej pożyczać u rodziców, ani oczywiście też na to jakoś szczególnie polować, bo ta książka była do kupienia w muzycznej księgarni na ulicy Młyńskiej, i o ile dobrze pamiętam kosztowała odpowiednik dzisiejszych 10, czy może 20 złotych. Po co więc tworzyć jakieś idiotyczne legendy?
Pisze w innym miejscu Metz, że oni mieli wówczas telewizor tylko przez Święta, bo ojciec, który pracował w telewizji, mógł sobie taki jeden na parę dni wypożyczyć. Podobnie, u Metzów w domu pojawiło się radio z UKF-em, tylko dlatego, że ten sam ojciec pojechał na delegacje do Moskwy i stamtąd to radyjko rodzinie przywiózł. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że również dzięki działalności blogerki Eski, jest powszechnie wiadome, że mój ojciec był peerelowskim kapusiem i to stąd właśnie ja w latach 60-tych opływałem we wszelkie dostatki, a więc też nikt się już nie zdziwi, że nasz telewizor „Szmaragd” nie tylko nie był pożyczony, ale w dodatku mieliśmy go dłużej, niż tylko przez Święta. No ale to może dlatego, że ojciec kapował normalnie na ulicy, gdzie tych telewizorów było pod dostatkiem, a nie był pracownikiem TVP, który jeździł w delegację do Związku Sowieckiego.
Ja tu napisałem już niemal dwa tysiące tekstów i kto chce, doskonale zna moją opinię na temat owej nędzy, jaką nam załatwił PRL. Ja bym jednak bardzo wszystkich prosił, by skoro już mamy mieć swoje zdanie na różne tematy, byłoby dobrze, gdyby ona była budowana na faktach, a nie na plotkach, zwłaszcza plotkach rozpuszczanych przez tych, którzy wtedy byli po tamtej stronie, a dziś im głupio, więc się potrzebują odchamić. Bo inaczej, z tej naszej opinii nie zostanie nic ponad to, co nam przychodzą opowiadać jacyś zakompleksieni bajkopisarze. I tym razem, wbrew nadziejom niektórych, mam na myśli bajkopisarzy prawdziwych, tak jak prawdziwych kabli, a nie tych, którzy nimi zostali wyłącznie na potrzeby bieżącej propagandy.
Wszystkich zainteresowanych zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie między innymi wciąż jeszcze jest do kupienia moja książka „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, gdzie można sobie poczytać, jak było naprawdę. I z nimi i z nami. Będę też wdzięczny za każdy gest z myślą o wsparciu tego bloga.
Wszystkich zainteresowanych zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie między innymi wciąż jeszcze jest do kupienia moja książka „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, gdzie można sobie poczytać, jak było naprawdę. I z nimi i z nami. Będę też wdzięczny za każdy gest z myślą o wsparciu tego bloga.
Bardzo lubię kiedy pisze Pan o muzyce - nawet kiedy jest to tylko jakieś luźne nawiązanie. To wszystko jest podejściem normalnego człowieka, a nie jakiegoś koncesjonowanego prawicowca który wszystko podporządkowuje jakiejś dziwnie pojętej światopoglądowej "ortodoksji".
OdpowiedzUsuńDoceniam to tym bardziej dlatego że piszę z pozycji dwudziestokilkuletniego fana Kinks i The Who, który uparcie wbrew lwiej części generacji nie ma tego kraju gdzieś.
Bardzo potrzeba takich "normalsów" jak Pan - jak mam ochotę to wszystko rzucić w cholerę i przechrzcić się na obojętność, zaglądam do Pana archiwalnych wpisów - np. tych z kwietnia 2010, albo z tego o p. Walentynowicz... I zawsze stwierdzam że jakiś sens w tym musi być.
Dziękuję i pozdrawiam!
@Jakub G
OdpowiedzUsuńJuz chciałem Panu polecić swoją książkę o muzyce, ale zobaczyłem to The Who i sobie pomyślałem, że się Pan tylko zezłości. Więc może lepiej nie.