Jakoś tak w tych dniach pewien czytelnik tekstów, które zamieszczam to tu to tam zaproponował mi, żebym może się trochę uspokoił, poczytał jaką książkę, i napisał coś na przykład o tej książce. Prośba ta, wbrew pozorom, nie miała w sobie cienia złośliwości, lecz wręcz przeciwnie, była wyrazem dbałości o moje samopoczucie i komfort tej części mojego życia. Ponieważ do owego czytelnika mam poważny i szacunek i zobowiązania, przy pierwszej nadarzającej się okazji, powtórzyłem na swoim blogu w Salonie24 pewien dość już stary tekst, który napisałem wyłącznie dzięki temu, że jakimś cudem wciąż czasem zdarza mi się coś przeczytać. Mam na myśli tekst o Mdisho z Muanumuezi – afrykańskim wojowniku, który kierował się jedną zasadą: Wroga należy zabić zanim on zabije nas.
O Mdisho przeczytałem u Roalda Dahla, jednego z moich ulubionych autorów, i choć wydaje mi się, że owe teksty – i Dahla i mój – były bardzo dobre, mam wciąż poczucie, że nie o to chodziło mojemu czytelnikowi. Że kiedy on mnie zachęcał do zanurzenia się w lekturze, jemu chodziło o to, żebym przestał się denerwować, a z Dahlem akurat sytuacja jest taka, że z pewnego punktu widzenia, zamiast niego lepiej już jest czytać Psalmy. No ale co ja mam zrobić? Poszukać gdzieś Harasymowicza? No, nie bardzo.
Myślę i myślę, a tu mi ciągle chodzi po głowie Dahl. Niedawno na lekcjach czytaliśmy po raz nie wiem już który jego opowiadanie zatytułowane „Way Up to Heaven”, czyli „Droga do nieba”. Opowiem może, i mam nadzieję chociaż w ten sposób wyjaśnić, w czym rzecz. Otóż jest sobie pewne starsze już małżeństwo państwa Fosterów. Mieszkają oni w Nowym Jorku, a ponieważ pan Foster to bardzo bogaty człowiek, w przeszłości prowadzący wiele bardzo fantastycznych interesów, mieszkają oni sami w wielkim pięciopiętrowym domu na Manhattanie. Jak idzie o pana Fostera, to jest typowy stary skurwysyn z pieniędzmi, natomiast pani Foster jest miłą starszą panią, której jedyną ambicją jest służyć wiernie swojemu mężowi, a kiedy on nie daj Boże kiedyś umrze, przeprowadzić się do Paryża do swojej córki i trojga wnucząt.
Z tego co wiemy, podczas gdy pan Foster, jak już wspomniałem, jest klasycznym skurwysynem, pani Foster właściwie wad nie ma… z wyjątkiem jednej. Otóż ona ma chorobliwą obsesję na punkcie takim oto, że któregoś dnia się gdzieś spóźni. A zatem, ile razy oni mają gdzieś wyjść, czy tym bardziej wyjechać, ona już na pół godziny wcześniej czeka na dole w płaszczu i kapeluszu i umiera ze strachu. Ona umiera, a pan Foster wręcz przeciwnie, robi wszystko, żeby ją maksymalnie długo przetrzymać. Jest jeszcze tak, że pani Foster, w związku z tą swoją obsesją ma nerwowy tik. Kiedy pan Foster wciąż nie pojawia się na dole, i sytuacja zaczyna się robić niebezpieczna, jej zaczyna nerwowo drgać kącik lewego oka. I, jak się już można sprytnie domyślić, kiedy on się wreszcie pojawia, pierwsze co robi, to demonstracyjnie patrzy jej prosto w to oko i mówi: „Może byśmy się już tak zaczęli zbierać?” A ona płacze.
I oto pewnego dnia on wyraża zgodę na to, by ona poleciała na sześć miesięcy sama do Paryża odwiedzić córkę i te dzieci, które zna jedynie z fotografii i kocha nad życie. Pan Foster w tym czasie – myślę, że jest jakimś masonem – ma mieszkać w jakimś klubie z kumplami, a dom ma stać pusty. Ponad połowa tego opowiadania to wręcz apokaliptyczny obraz pani Foster wybierającej się na to lotnisko i pana Fostera stającego na głowie, by ona się jednak spóźniła, albo żeby przynajmniej zanim tam dotrze, on odebrał swoją porcje uciechy. Najpierw więc on się spóźnia, potem jadą w jakiejś koszmarnej mgle na to lotnisko, potem okazuje się, że lot jest odwołany, więc ona znów wraca do domu, potem mamy kolejny poranek i kolejne próby pana Fostera, by tę biedną kobietę rozbić na strzępy i wreszcie dochodzi do tej sceny.
Siedzą już w samochodzie, czasu jest naprawdę bardzo mało, kiedy on nagle sobie przypomina, że zostawił u siebie w pokoju na górze prezent dla córki – grzebień. Każe więc swojej żonie czekać w samochodzie, a sam wraca do domu. Ona czeka i czeka, oko jej drży jak należy, i w pewnym momencie widzi, że ten grzebień jest w samochodzie, wciśnięty w przerwę między siedzeniami. Najpierw każe szoferowi pędzić po pana Fostera, ale ostatecznie decyduje się iść sama. Wbiega na schody… ale zamiast otworzyć drzwi zaczyna nasłuchiwać. Słucha, słucha, słucha… i wreszcie krzyczy do szofera: „Nie mamy czasu. Jedźmy już. Poradzi sobie bez nas”. I leci do Paryża.
Po powrocie wraca do domu. Pana Fostera nigdzie nie widać, natomiast ona już od samego wejścia czuje zapach, jakiego nigdy wcześniej nie czuła. Jednak ów zapach jej w żaden sposób ani nie martwi, ani nawet nie zastanawia. Swoje pierwsze kroki kieruje bowiem do gabinetu pana Fostera, odnajduje notatnik z numerami telefonów i dzwoni na tak zwane pogotowie dźwigowe, aby poprosić, by ktoś może przyjechał, bo ona właśnie wróciła z Paryża, a tu winda stoi między piętrami. A jej, staruszce naprawdę trudno jest chodzić tak wysoko po schodach.
Taka to historia. No i co ja mam sobie myśleć? Co ja mam myśleć, i jaki mam mieć nastrój, jeśli wszędzie gdzie spojrzę widzę walkę dobrego ze złem, i to nieposkromione pragnienie, by kara była szybka i bardzo konkretna. A tu jest jeszcze coś. Mam na myśli kwestię owej miarki, która się w końcu przebrała. O tak! Bywa tak, że muszą upłynąć długie lata, zanim ludzka bezczelność osiągnie takie rozmiary i takie poczucie bezkarności, że nie pozostaje już nic innego, jak ją zmusić do tego, by zdychała w męczarniach.
No i masz ci los. Miałem wyluzować, a tu wciąż ten sam stary psalm:
„Sprawiedliwy się cieszy, kiedy widzi karę,
myje swoje nogi we krwi niegodziwca”.
Przepraszam, ale wygląda na to, że jeszcze przez jakiś czas ten nastrój mnie potrzyma.
Przypominam, że wciąż są do kupienia obie moje książki. Mam ich w domu pewną dość znaczną ilość. Jeśli ktoś ma ochotę, polecam. Wystarczy przesłać na konto umieszczone obok odpowiedni – 40, albo 30 złotych, a ja natychmiast wszystko ładnie zadedykuje, i wyślę na wskazany adres. No i oczywiście, zawsze liczę na dodatkową pomoc. Dziękuję
Toyahu,
OdpowiedzUsuńJestem w podobnym nastroju.Dopada mnie od czasu do czasu.
Jest w starym kraju osoba,ktora napsula mi wiele krwi i zycze jej jak najgorzej.
Jestem cierpliwy i wierze,ze nadejdzie taki moment kiedy bede mogl umyc moje nogi w jego krwi.
@tobiasz11
OdpowiedzUsuńJak już wreszcie tam do Ciebie się zwalimy, to mi opowiesz. Już nie mogę się doczekać.
@Toyah
OdpowiedzUsuńByłoby nieźle dożyć takiej słodkiej, z nieba spuszczonej pomsty. W roli tego złego dziada widzę bohatera poprzedniej notki. Dziękuję!
Myślę, że oddajesz uczucia/odczucia bliskie wielu osobom....
OdpowiedzUsuńA tu przed chwilą moje całkiem niemałe dziecko przyszło, by mu podpowiedzieć jak i co on ma napisać w wypracowaniu n.t Antygony i jej myśli "Współkochać przyszłam, a nie współnienawidzieć". No i co ja mu moge doradzić?
Odczuwam tylko pogardę.
OdpowiedzUsuńNad retorsjami się zastanawiam.
@Marylko
OdpowiedzUsuńOczywiście że to on.
@Eliza
OdpowiedzUsuńPowiedz mu, że jak dorośnie, to zrozumie, że to wszystko jest kłamstwo.
Albo nie. Nic mu nie mów. Po co go dołować?
@Andzrej A
OdpowiedzUsuńA mi już pogarda minęła.