W ostatnich dniach, tak się niefortunnie złożyło, że znacznie więcej czasu spędzałem w Salonie24, niż tutaj i, powiem szczerze, że refleksje jakie mnie naszły są niewesołe bardzo. Otóż mam wrażenie, że znaczna część tej przestrzeni, jaka jest wyznaczana przez tak zwaną blogosferę, to – pomijając osoby na służbie – to głupcy i wariaci. Głównie chyba jednak wariaci. W dodatku, oni się wszyscy świetnie znają i w ten sposób tworzą swego rodzaju klub.
Ktoś się mnie spyta, co mnie to w ogóle obchodzi. Mam przecież swoje zadania, swoje problemy, więc szlag ich z ich szaleństwem trafił. No więc, tak by się to pozornie mogło wydawać, jednak rzecz w tym, że ja – jak by nie patrzeć, również jestem częścią tego środowiska, więc ich obłęd siłą rzeczy wpływa na moją reputację. Proszę mi więc pozwolić na pewną refleksję, która, mam nadzieję, pozwoli mi zrzucić z siebie choćby część tego brudu.
Otóż kiedy jeszcze pracowałem w szkole na zwykłych, tradycyjnych zasadach, gdzie ja jestem nauczycielem i wychowawcą z dziennikiem i całą kupą obowiązków w żaden sposób nie związanych z samym uczeniem, obowiązywała jeszcze tak zwana stara matura. Polegała ona głównie na tym, że ci, których nauczyciele z jakiegoś powodu nienawidzili, oblewali ją, albo dostawali złe oceny, natomiast cala reszta była albo wyciągana z kłopotów za uszy, albo na siłę awansowana do pozycji prymusów. Wszystko oczywiście odbywało się na terenie szkoły, o wszystkim decydowali dyrekcja i nauczyciele, i nie było takiego sposobu, by ktoś do kogoś miał o cokolwiek pretensje.
Ponieważ egzaminy ustne były w całości przygotowywane i przeprowadzane przez lokalnych nauczycieli, pewnego dnia dostałem zlecenie od dyrektora na przygotowanie 35 zestawów maturalnych z języka angielskiego. Zabrałem się do tej roboty z autentyczną pasją i po pewnym czasie zestawy były gotowe. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu dla tego co zrobiłem. Otóż najpierw przygotowałem 35 fantastycznych zupełnie tekstów, albo wziętych z fragmentów jakichś książek, czy z gazet, albo napisanych osobiście, napisałem do każdego z nich po pięć pytań sprawdzających rozumienie tekstu pisanego, umieściłem to na stronie pierwszej, a następnie, na drugiej stronie powymyślałem po trzy zadania do każdego z podstawowych zagadnień gramatycznych, no i na koniec po pięć tematów do dyskusji, z możliwością wyboru jednego.
Bez fałszywej skromności, nawet po latach muszę stwierdzić, że to były najlepsze zestawy maturalne jakie znam. System jednak był taki, że nie można było wykorzystywać na maturze zestawów szkolnych, o ile nie zostały one wcześniej zatwierdzone przez specjalnego doradcę metodycznego z tak zwanego Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego. Wziąłem więc swoje zestawy i poszedłem z nimi do tego WOM-u, a tam zostałem skierowany do człowieka, który się zajmował językiem angielskim. Człowiek rzucił na te papiery okiem, powiedział, że je musi przejrzeć, i kazał wrócić za tydzień. Wróciłem za tydzień, on mi oświadczył, że wszystko jest okay i dał odpowiedni papier z podpisem i pieczątką. Poprosiłem go, by mi jeszcze oddał moje zestawy, na co on zrobił fałszywą jak jasna cholera minę i poinformował mnie że sądząc, że ja mam swoją kopie, te moje kartki normalnie… wyrzucił.
Ja oczywiście już wtedy świetnie widziałem, że on ich wcale nie wyrzucił, ale bardzo starannie zachował dla siebie, by je wykorzystywać przez najbliższe lata na prowadzonych niewątpliwie przez siebie korkach, albo ewentualnie je komuś sprzedał. Wiem to, bo, jak już powiedziałem, to były naprawdę fantastycznie dobre zestawy i nawet ktoś taki jak on nie mógł tego nie widzieć.
Dosyć marna jest ta historia, jednak w tym całym swoim smutku, ma ona coś bardzo pocieszającego. Okrutnego, ale pocieszającego. Mianowicie epilog. Otóż proszę sobie wyobrazić, że ja tego metodyka niekiedy spotykam. On już jest – podobnie zresztą jak ja – odpowiednio starszy, ale nie ma możliwości, bym go pomylił. To jest oczywiście on. Chodzi po mieście, podobnie jak ja, tyle że zawsze z takim małym plecaczkiem na ramieniu, i przede wszystkim robi wrażenie, jakby przemieszczał się z lekcji na lekcję, a z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że on jest psychicznie chory. Nie wiem, jak to jest u innych, ale ja mam bardzo mocne przekonanie, że człowieka psychicznie chorego, można bardzo szybko rozpoznać. I ja wcale nie mówię tu o tych, którzy coś wrzeszczą, machając rekami i robiąc dziwne miny. Ja mówię o ludziach, którzy to mają w oczach. Tę straszną chorobę, która tak naprawdę w pełni ujawnia się wtedy, gdy oni wracają do domu. I są tam już zupełnie sami. Otóż, jak idzie o „mojego” metodyka – on ma to zdecydowanie w oczach. Ten obłęd.
Mam bardzo bliską koleżankę, która kiedyś, skutkiem całej serii bardzo niefortunnych zdarzeń, na pewien czas wpadła w bardzo poważną psychiczną chorobę. Choroba ta była tak okropna, że sam czuje lęk, by o niej opowiadać. Powiem więc tylko, że to była choroba wyjątkowo ponura, a ona sama opowiedziała mi kiedyś – już po wielu latach – że nie ma nic straszniejszego, niż zachorować psychicznie. Że to jest coś absolutnie najgorszego. I że ona nikomu doświadczenia czegoś podobnego nie życzy.
A więc jakoś mi głupio. Spotykam tego człowieka stosunkowo często – częściej niż miałbym na to ochotę – widzę ów obłęd zarówno w jego spojrzeniu, jak i nawet w sposobie, w jaki chodzi, i myślę sobie, że ja już wiem, o co chodzi w tych ulotkach, które wyprodukowała ostatnio jedna ze szkół języka angielskiego w Katowicach. Że oto u nich mianowicie „nie uczą kosmici”. Trochę zastanawiałem się, o co może chodzić z tymi kosmitami. Jak może wyglądać nauczyciel-kosmita? Co oni, w tym swoim żartobliwie-młodzieńczym żargonie mogli mieć na myśli, przechwalając się tym, że u nich kosmici nie pracują? I od razu myślę o tym metodyku, który ukradł mi moje zestawy maturalne. To on musi być owym nauczycielem-kosmitą.
Z drugiej jednak strony, nie wiem, czy mam tak zupełnie do końca rację. Bo kto wie? Może to nie chodzi o wariatów? Może autorom tego grepsu chodziło o zwykłych, starych nauczycieli, takich jak ja, którzy są już za starzy by grać rock’n’rolla, ale zbyt młodzi by umrzeć. Może to my jesteśmy tymi kosmitami, dla których w tym zawodzie pracy już raczej nie ma. Może to tak faktycznie poszło tylko o mnie, a on jest tu wyłącznie pewnym bonusem. Żebyśmy się do końca nie zanudzili.
Tak czy inaczej, żal mi go jak cholera. Gdybym wiedział, co go czeka, dał bym mu te zestawy, i dołączył do nich osobistą dedykację, z równie osobistym upoważnieniem do tego, by je wykorzystał w dowolny sposób. Byle nie musiał oszaleć. A – mam co do tego bardzo mocne przekonanie – również dziś nie wrzucać swoich komentarzy, a kto wie czy też nie dłuższych notek, w takim choćby Salonie24.
Gabriel Maciejewski, kolega mój, a przy okazji wydawca obu moich książek, prosił mnie, żebym tu u siebie publikował listę miejsc, gdzie można kupować nasze książki. A więc proszę uprzejmie, i wszystkich zachęcam do tego, by tam się zgłaszać. Również, informuję, że i tu można kupić obie moje książki. Z dedykacją w bonusie i bez kosztów wysyłki. Ponieważ jednak życie idzie swoją ścieżką i zmienia się niechętnie, bardzo też namawiam do finansowego wspierania tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.
Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.
I oczywiście na stronie www.coryllus.pl.
Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.
I oczywiście na stronie www.coryllus.pl.
to jak go ponownie spotkasz, to zagadaj: "Moje zestawiki się nadal przydają? Ale nic to, nie bój się nigdzie nie doniosłem i nie mam takiego zamiaru na przyszłość"
OdpowiedzUsuńMoże go trząchnie i znormalnieje. Albo dostanie zawału na miejscu. Różnie może być.
@Andrzej.A
OdpowiedzUsuńJego nie ma co ruszać.Jestem pewien, ze on by tylko spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem i zapytał: "Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć pytanie?"
To szaleństwo nie bierze się znikąd. Ja mam takiego pecha, że mi całkiem sporo ludzi coś w życiu kradło, dokładnie na takiej zasadzie, jak ten typ te zestawy. Ktoś zamawiał jakąś robotę, a potem nie płacił, a jak się upominałem, to udawał wariata, albo dwadzieścia razy pod rząd umawiał się i nic. Ci wszyscy ludzie zazwyczaj udawali przede mną wariata. A jak się udaje wariata, to można się chyba w tym zatracić. Niedawno opisywałem, jak mi jeden filozof krakowski ukradł tekst. Ja go w tej sprawie kiedyś zaczepiłem i on mi odpowiedział, że nic nie pamięta, a bloguje wyłącznie dla zabawy. I mnie jest go wyłącznie żal. Przed takim obłędem mam respekt taki, jak przed śmiercią.
OdpowiedzUsuńPo Twojej notce udałem się na Salon by przeczytać wszystkie komentarze pod notką o ponurym szwindlu red. Gadowskiego.
OdpowiedzUsuńJa nie wiem ile w tym jest już szaleństwa czy może to zwyczajnie to, co napisał w komentarzu Unukalhai:
To jest jak rozmowa z daltonistami o kolorach.
Problem w tym, ze daltonisci maja przewage i ta przewaga ciągle rośnie. I juz wcale nie uważa sie uza normę umiejetnosci odrózniania palety kolorów.
Co mam myśleć o tych "naszych" dla których to co robicie z Coryllusem to jedynie kalanie własnego gniazda?
Co mam myśleć o Ufce i 1Maud po lekturze ich komentarzy pod w/w wpisem? Naprawdę nie zrozumiały tekstu czy oportunistyczna obrona kolegi?
Ale tak w ogóle, komentarze pod tekstem czasami fajnie się układają w całość: świetna pointa w postaci linku do tekstu TLMaxwella.
Salonu, poza małymi wyjątkami już dawno nie lubię. Ale nie wiem czego tam najwięcej: szaleństwa, błazenady, agentury czy też mozolnej aspiracji do salonu (bo po "naszej" stronie też jest salon, prawda?).
Czy czegoś jeszcze innego.