piątek, 20 lipca 2012

O humanizmie z ostatniego kręgu

Przyznaję uczciwie, że z wszystkich filmów, jakimi miałem okazję się w życiu emocjonować, jedno z pierwszych miejsc zajmuje tak zwany „oryginalny” Batman, a więc z Jackiem Nicholsonem w roli Jokera. Wybór ten jest o tyle szczególny, że ani same komiksy, ani ich ekranizacje nigdy nie były moją pasją, a więc i historia człowieka-nietoperza w dowolnym momencie mojego życia obchodzić mnie mogła zaledwie tyle co nic. Jak idzie o Batmana z Nicholsonem – pozostaję zwyczajnie bezradny.
O co tu chodzi? Otóż kiedy myślę o tej szczególnej ekranizacji Batmana, w głowie mam tylko tego Nicholsona i tylko tę jedną jedyną scenę, kiedy to Joker – daję słowo, że nawet nie umiem opisać całego kontekstu tego ujęcia, a więc gdzie to się dokładnie dzieje i co z tego co widzimy ma wynikać – najpierw rozpyla jakiś gaz, który obezwładnia wszystkich, którzy mogliby mu próbować przeszkodzić, a następnie on i jego kumple idą przez to muzeum i niszczą wszystko co im się nawinie pod rękę, czy choćby wpadnie w oko. Jeden z nich niesie na ramieniu potężny kasetowy odtwarzacz, z którego ryczy jakaś funkowa muzyka, a oni wszyscy są tacy rozbawieni, tacy beztroscy, tacy wolni – i w rytm tej muzyki dokonują owego bezsensownego, kompletnie absurdalnego aktu zniszczenia.
Ile razy oglądam tę scenę, a w niej wielką rolę Jacka Nicholsona, myślę sobie, że nigdy w swoim życiu nie widziałem demonstracji tak głupiej beztroski, takiej bezmyślnej nonszalancji. W dodatku nonszalancji wypełnionej tak strasznie pustą zabawą. Kiedyś u Boba Greene’a czytałem tekst o tym, jak to słowo „party” w kulturze i języku angielskim przestało oznaczać szkolny bal, czy domową prywatkę, czy może pospolite urodzinowe przyjęcie, a zaczęło kojarzyć się wyłącznie z najbardziej intensywnym tak zwanym „imprezowaniem”. Bob Greene opisuje zabawę, która w języku amerykańskiej młodzieży nosi nazwę „quarters” i polega na tym, by najpierw trafić ćwierćdolarówką do szklanki z piwem, a potem to piwo wypić. Wygrywa ten, który się pierwszy wyrzyga. Czy jakoś tak.
A więc w owej scenie z Nicholsonem zdecydowanie chodzi o „party”. O to by zrobić coś kompletnie niepotrzebnego, niechby i nawet głupiego, a jednocześnie dowodzącego naszej nieskończonej wolności. Idzie Nicholson z bandą tych kretynów – bo tak to właśnie jest, oni wszyscy stanowią cudownie idealną bandę idiotów, których jedyna, ale i zupełnie wystarczająca siła polega na tym, że im dziś wolno wszystko – i wszyscy, podrygując w rytm tej muzyki, zarażają świat tym swoim idealnym chaosem. Patrzę więc na ten krótki przecież bardzo fragment popularnego filmu i myślę sobie, że niewykluczone, że kiedy Nicholson przygotowywał się do tej roli, może przez głowę przeleciała mu ta jedna myśl, że trzeba zagrać Szatana. Takiego jakiego znamy choćby z powieści Bułhakowa.
Właśnie tak. Tu chodzi o to „party”. To samo „party”, jak sądzę – i przepraszam moje dzieci, ale tak to właśnie widzę – z którym mamy do czynienia choćby w kultowym już, gdzieniegdzie uważanym za jeden z najlepszych rockowych teledysków w historii, klipie popowej grupy Verve, zatytułowanym „Bitter Sweet Symphony”. Jest zwykła ulica, jest oczywiście ta kamera, ulicą idzie niedbale ubrany młody, długowłosy człowiek i… maszeruje prosto przed siebie. Przez „prosto przed siebie” rozumiem to, że on idzie w taki sposób, jakby na tej ulicy był tylko on i nikt więcej. A zatem, z jednej strony gra ta muzyka, a z drugiej on sobie idzie jakby świat należał tylko do niego, no i rozprasza wszystko co spotka na swojej drodze. Tyle. To wszystko. To jest jedyny pomysł tego filmu. Że kiedy on idzie, wszyscy muszą mu zejść z drogi. O co tu chodzi? Czemu ten akurat parominutowy film zdobył takie uznanie? Myślę, że właśnie z tego samego powodu, dla którego słynna scena z Jokerem w muzeum była tak przerażająca. Przez ową afirmację bezkresnej wolności.
Myślę że większość z nas, którzy się tu codziennie spotykamy, domyśla się już, skąd się wzięła ta dzisiejsza refleksja. Tak. Poszło o to nieszczęście w Denver na filmowej premierze nowego Batmana. Ten człowiek najpierw rozpuścił gaz, a następnie postanowił pokazać całemu światu, na czym polega prawdziwa wolność. Ja oczywiście świetnie wiem, że już w tym momencie cale tabuny psychologów, socjologów, specjalistów od zachowań kryminalnych nie tylko u nas w Polsce korzystają z okazji, by opowiedzieć gdzie się tylko da, jak to oni świetnie wiedzą, czym jest nienawiść, złe wychowanie i szkodliwy wpływ mediów. Dziękuję bardzo. Jak idzie o mnie, nie skorzystam. Nie muszę mieć bowiem przeróżnych tytułów doktorskich i doświadczenia w całym szeregu fantastycznych szkoleń odnośnie tego, jak ciężko jest się młodym ludziom odnaleźć w dzisiejszym świecie. Bo ja wiem, czym jest „party”. I wiem jaką ono ma moc. No i wiem jeszcze coś. Wiem mianowicie, jaka jest zależność między imprezą, a wolnością.
A więc, przepraszam bardzo, ale nastrój mam w tej chwili taki, że jeśli spotkam kogoś, kto mnie zacznie uświadamiać odnośnie pożytków płynących z tak zwanego humanizmu, wezmę i zabiję. A potem będę się tłumaczył w sądzie, że mnie tak właśnie zdemoralizowała kultura popularna.

Pomijając bezpośrednią pomoc dla tego bloga, nie mam sposobu, by wiedzieć, jak jest ten blog czytany, przez kogo, i tym bardziej, na ile to co tu powstaje jest komukolwiek potrzebne. Oczywiście są komentarze, ale sami widzicie jak jest, więc ja już nie muszę nic dodawać. A więc nie wiem nic. Te 800 odsłon dziennie to możecie być równie dobrze Wy, jak i ktokolwiek inny. Ten tydzień minął niestety jako całkowita zagadka na obu poziomach. Powyższy tekst, który osobiście uważam za bardzo ważny na tle tego co bylo wcześniej, powisi tu aż do nowego tygodnia. Mam nadzieję, że zostanie doceniony. Proszę więc mnie nadal wspierać. Bardzo tego potrzebujemy.

6 komentarzy:

  1. Tekst ważny i dobry jak zawsze.
    Nic tylko czytać ze zrozumieniem i korzystać
    Wolność w każdym aspekcie...
    Wolność dana i zadana to wielkie wyzwanie nie zawsze prawidłowo zrozumiane.
    P.S. Jesteśmy i pamiętamy, tylko może ten sezon ogórkowy trochę psuje frekwencje. Nie wszędzie jest dostęp do internetu. WIFI ING nie opanował jeszcze wszystkich wagonów w każdym pociągu :)
    Serdecznie pozdrawiam z IC Expresu "Małopolska".

    OdpowiedzUsuń
  2. @Toyah
    Te wolnościowe sceny jak z Batmana powtarzają się w całej masie filmów amerykańskich. To wręcz wygląda na obsesję tych, co rządzą kinem. I zauważyłam, że w roli głównej bardzo często występuje mocno podstarzały facet, a młodzi robią tylko to co on. Ciekawe, czy chociaż jeden socjolog zwrócił na to uwagę. Że w ogóle cały ten nieszczęsny pop jest w rękach staruszków.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Ifa
    Jestem pod wrażeniem. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Marylka
    Wiesz, kłopot nie jest w samym Batmanie, bo to jest klasyczna walka dobrego ze złym, a więc klasyka. Problem zaczął się w momencie, gdy sama kultura popularna przechyliła się w stronę, gdzie zło zostało pokazane jako coś atrakcyjnego.
    Joker to w założeniu przecież Szatan. Po prostu. Ale wystarczyło na przykład by pojawiło się MTV, a z tą ofertą i tą estetyką argument, że w sumie to on jest tam prawdziwie pozytywnym bohaterem, a nie Batman. Batman w końcu nawet nie wie co to "party".

    OdpowiedzUsuń
  5. @Toyah
    Negatywni bohaterowie są dla bardzo wielu pociągający. Rzadko chodzę do kina, przede wszystkim z powodu kompletnie nieadekwatnych reakcji publiczności, które mi zepsuły niejeden film. MTV wyciągnęło wnioski z tych dziwnych reakcji i robi na tym biznes.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak. "MTV" karmi nas tym kolejną dekadę. Wystarczy spojrzeć na pierwsze z brzegu seriale z USA, tam bardzo popularne. Dexter, Californication, Gotowe na wszystko, Trawka itd. No i(w długim metrażu)bohaterowie od Mistrza Tarantino oczywiście! Wszyscy oni to nieźli motherfuckers.
    Producenci tego ścierwa na ew. absmak i krytykę beszczelnie odpowiadaja w stylu:"Pokazujemy społeczeństwo takie jakie jest. Może trochę przerysowując, ale tylko trochę. Wszystko mieści się w konwencji." Chociaż jak mnie pamięć nie myli ten zgred i komuch, Stone pokusił się na krytykę tego "MTV" w "Urodzonych mordercach". Na filmie byłem jakieś 17 lat temu, więc mogłem coś pokręcić, ale mam taki właśnie, mglisty obraz tego gniota.
    P.S. Zastanawiam się teraz czy czterej pancerni i ich pies przez te 21 odcinków uprawiali właśnie "quarters". I wracam do Toyahowego wpisu, bo chyba nie o filmowy przegląd tu chodziło.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...