Jak tu akurat wiadomo, z zawodu i z tak zwanego powołania, od zawsze jestem nauczycielem języka angielskiego. Pamiętam jak kiedyś uczyłem grupę psychologów – jeden z nich, mam wrazenie, dziś nawet czyta ten tekst – pracujących w ośrodku pomocy osobom uzależnionym od alkoholu. Otóż mieszkał tam – bo ten ośrodek zorganizowany był na zasadzie domu – pewien człowiek imieniem Jurek, z zawodu malarz pokojowy. Tak się złożyło, że mieliśmy do pomalowania mieszkanie, więc poprosiliśmy tego Jurka, no i on nam wszystko idealnie odmalował. Pracował u nas przez wiele dni i dużo nam opowiadał nam o tym, jak to jest być alkoholikiem i jak wygląda walka z nałogiem. Z tych jego opowieści zapamiętałem właściwie tylko jedną informację: wystarczy jeden kieliszek. Jeden raz. Ten jeden pieprzony raz. Dalej już jest droga w dół.
To jakże dramatyczne wspomnienie pojawiło się w mojej głowie przy okazji prawdę powiedziawszy gówno wartej, jednak ponieważ wszystko tak czy inaczej jest gówno warte, a głupio też wpaść w nastrój owego buddyjskiego skretynienia, gdzie chodzi tylko o to by się uśmiechać i mruczeć, będę pisał tak jak piszę dotychczas. Ktoś zatem kto przez ostatnie dni czy tygodnie nie stracił swojego zwykłego kontaktu z telewizją, może uznać te moje dzisiejsze refleksje za całkowicie trywialne i niewarte uwagi, niemniej wydaje mi się, że nadmierny kontakt z rzeczywistością – podobnie zresztą jak tego kontaktu brak – w niektórych kontekstach może się okazać zabójczy. Zwłaszcza w sytuacji, gdy owa rzeczywistość jest w sposób jak najbardziej oczywisty patologiczna.
No bo spójrzmy na wspomnianą telewizję. Przyznaję bez zbędnej dyskusji, że od wielu już lat – a te lata sięgają niekiedy głęboko w lata PRL-u – starałem się dość dokładnie obserwować wszystko, co się działo na poziomie bezpośredniej medialnej propagandy. A zatem ani nie uszło mojej uwagi żadne bardziej znaczące nazwisko z tego sztabu, przez co, kiedy na przykład Kisiel publikował listę swoich tak zwanych „typów”, świetnie wiedziałem, o kim i o czym mowa, ani też nigdy nie miałem żadnego powodu, by kiedykolwiek czuć się bardzo zaskoczonym rozwojem wydarzeń. I to oczywiście bardzo sobie chwalę. Podobnie też było przez wszystkie kolejne lata III RP, i dziś tak samo, stojąc tu gdzie stoję, mam poczucie pewnej siły, którą daje wiedza.
Tak się jednak stało, że na dobrą sprawę, od początku Euro 2012, a w rzeczywistości już jakiś czas wcześniej, z nie do końca przeze mnie zdefiniowanego powodu, telewizję przestałem oglądać. Ostatnie trzy tygodnie to praktycznie już były tylko mecze, które, przyznaję, oglądałem z dużą przyjemnością. I, proszę sobie wyobrazić, że wszystko wskazuje na to, że byłem bardzo blisko od tego, by coś autentycznie stracić. Mianowicie, wspomniany wcześniej, kontakt z rzeczywistością. W miniony czwartek jednak poszedłem z moimi dziećmi na połączoną z oglądaniem meczu Niemcy-Włochy wizytę do pewnych bliskich nam państwa, których na wyraźnie sformułowane żądanie mam wieczny zakaz tu identyfikować, i tam przez jakieś półtorej godziny oglądałem telewizję TVN24. Otóż owe półtorej godziny, nie dość że w całości było wypełnione tematem mistrzostw, to w dodatku tematem ujętym w taki sposób, by przekaz formułowany był w jednym kierunku – Polska odniosła wielki, cywilizacyjny sukces, a to wyłącznie dzięki fantastycznemu wysiłkowi Platformy Obywatelskiej. No i stało się. Wystarczyło wziąć raz. Wystarczył ten jeden cholerny kieliszek. A dalej poszło już jak z płatka.
Jak mówię, z reżimową propagandą jestem od wielu wielu lat za pan brat i widziałem naprawdę wiele, poczynając od najwcześniejszego Gierka i jego służb, po Jerzego Urbana i Wiesława Górnickiego, kończąc na słynnych duetach Uberman – Szykuła, oraz Reszka – Majewski. Czegoś takiego jak w ówczesny czwartek, następnie w upalny sobotni wieczór, i wreszcie wczoraj, po zakończeniu meczu Włochy-Hiszpania, obserwować nigdy nie miałem okazji. Szlag jednak trafił czwartek z Marcinkiewiczem, Olejnik, Fibakiem i aktorem Malajkatem. Szlag trafił nawet ową sobotę, kiedy to na ułamek chwili – daje słowo, że to był ułamek chwili – włączyłem TVN24, a tam jeden z tych szczególnych dziennikarzy, których nazwiska Dobry Bóg mi zwyczajnie nie pozwala zapamiętać, rozmawiał ze znanym powszechnie Tomaszem Wołkiem, jakimś senatorem Platformy Obywatelskiej i człowiekiem nazwiskiem Waldemar Dąbrowski, dziś dyrektorem teatru, a wcześniej – jak to czasem bywa – wszystkim i nikim, kiedy to Tomasz Wołek zasugerował, że ponieważ ten sukces polśni nam jeszcze tylko przez jakiś czas, należy skorzystać z okazji i ostatecznie zlikwidować kibolstwo. Popatrzmy na dzień ostatni, a więc występ człowieka imieniem Agaton.
Zanim jednak zajmiemy się tym czymś, znów chciałbym sobie pozwolić na pewne wspomnienie. Swego czasu, jak może niektórzy pamiętają, gazeta codzienna „Dziennik” zorganizowała ankietę wśród najbardziej wpływowych osób polskiej kultury pod tytułem „Czy Polska jest sexy?”. Projekt polegał na tym, że ci właśnie wybitnie Polacy mieli przesyłać do Redakcji teksty o Polsce, w których oni będą pisać, co o tej Polsce sądzą. Wynik tego sprawdzianu był taki, że Polska to żałosne gówno i każdy porządny obywatel powinien się wstydzić, że przyszło mu być tego czegoś częścią. Dziś po latach, mogę nie najlepiej to wszystko odtwarzać, ale wydaje mi się, że najbardziej wdzięcznym przedstawicielem tamtej opinii był pisarz Stefan Chwin. Otóż napisał on dla „Dziennika” bardzo, bardzo dużo, ale dziś, na potrzeby tej refleksji, przytoczę tylko jeden fragment tamtej wypowiedzi:
„Chodniki i jezdnie, przechodnie i latarnie, drzwi i okna, gesty, fason mówienia, naród kurtkowców, szalikowców, bereciarek, kłębiący się w przejściach podziemnych dresowaty lud z lumpeksu, który siebie samego nie cierpi, bo wie, że jest pogardzany i sam sobą pogardza, przekonany przy tym głęboko, że winę za wszystko ponoszą podli inteligenci, agenci i aferzyści”.
I oto, jak się okazuje, wystarczyły jedne mistrzostwa Europy w piłce nożnej, by tamten nastrój nagle się diametralnie zmienił. By się okazało, że nie, nie jesteśmy już „kłębiącym się w przejściach podziemnych dresowatym ludem z lumpeksu, który siebie samego nie cierpi, bo wie, że jest pogardzany i sam sobą pogardza”. Nie możemy nim być, choćby przez to, że, jak się okazało, poznańską strefę kibica przez te trzy tygodnie odwiedziło 700 mln ludzi, a wszyscy byli piękni i radośni. I wreszcie cały świat zobaczył, jaka Polska jest sexy. Ale to wszystko mało. Atmosfera zrobiła się tak podniosła, że oni o wygłoszenie słowa poprosili dziennikarza „Polska The Times”, wspomnianego już człowieka imieniem Agaton, który wspólnie z towarzyszącym mu dziennikarzem TVN24 zwrócili się do mnie, bym przestał już wreszcie karmić te swoje kompleksy i zrozumiał w końcu, że Polska to wielki, wspaniały, europejski kraj, ze wspaniałymi, wykształconymi, znającymi języki obce ludźmi. Że Hiszpania wygrała ten finał i że cały świat wie, że z jednej strony do tego zwycięstwa by nie doszło, gdyby nie te nasze drogi, stadiony i cudowna atmosfera, a z drugiej gdybyśmy te mistrzostwa organizowali sami, bez Ukrainy, byłoby jeszcze lepiej i jeszcze bardziej sexy.
W pewnym momencie Agaton powiedział coś takiego (cytuję z pamięci): „Fantastycznie się stało, że do organizacji tych mistrzostw wybrano cztery najważniejsze miasta w tym kraju”. A dla mnie to zdanie, razem z „tym krajem” i tymi czterema „najważniejszymi” miastami, to jest już prawdziwy wyczyn. Bo o co chodzi? Staje przed nami człowiek o imieniu Agaton i oznajmia, że Wrocław, Poznań, Warszawa i Gdańsk to są „najważniejsze” polskie miasta, że Polska to jest „ten kraj” i że jeśli ten „dresowaty lud z lumpeksu” nie pojmie, że oto dostał od świata złoty róg, to jak zwykle wszystko zaprzepaści. A ja sobie myślę, co można na ten rodzaj impertynencji powiedzieć. Jakich swoich retorycznych talentów mogę użyć, by tego człowieka zwyczajnie wdeptać w ziemię? Jego, a może przede wszystkim tych, co go opłacają. I dochodzę do wniosku, że znaleźliśmy się w miejscu, gdzie o retoryce mowy już być nie może. Tu jedyne co można zrobić to zmusić Agatona, by się położył, i się przez chwilę nie ruszał. A następnie mu nasrać na głowę.
Na swoim blogu dotychczas zamieściłem grubo ponad tysiąc tekstów. Jeśli prześledzić tak zwane „tagi”, ponad setka z nich w ten czy inny sposób dotyczy Polski. A ja tu mogę dodać, że w każdym z nich, ilokrotnie pojawiało się słowo „Polska”, było ono wypowiadane z najwyższą miłością szacunkiem, i dumą. Właśnie – z dumą. Każdy mój tekst, ile razy przyszło mi deklarować swoją polskość, był tu całkowicie jednoznaczny. I teraz, tylko dlatego, że ta banda zepsutych darmozjadów nagle dostrzegła szansę na dalsze bezkarne pasożytnictwo w roznieceniu dumy narodowej, mają oni czelność stawać przede mną i mi tłumaczyć, że bycie Polakiem to jednak piękna rzecz? Bo w strefie kibica pojawiło się aż 700 mln. ludzi? I że ja nie powinienem się już dłużej wstydzić? O nie! Tu żadnej litości być nie może.
To jest zresztą nieważne. Skończyły się mistrzostwa, polska drużyna, wylosowawszy jakimś niezwykłym cudem najsłabszą grupę, zakończyła swój start w eliminacjach na ostatnim miejscu, w dodatku w atmosferze wzajemnych oskarżeń i pretensji, natomiast jeśli rozejrzymy się wokół siebie, widzimy niemal wyłącznie udekorowany biało-czerwonymi flagami entuzjazm. Wczoraj na zmianę pokazywano ujęcia z Madrytu i Poznania i naprawdę nie było sposobu ustalić, gdzie panowała większa radość. W związku z czym? Hiszpanów oczywiście zrozumieć jest łatwo, natomiast jak idzie o tę bandę idiotów w wielkich biało-czerwonych cylindrach – wyjaśnienia nie ma. Przepraszam bardzo, ale nie widzę żadnego innego powodu dla tej histerii jak to, że Irlandczycy okazali się tak fantastycznymi kibicami, a to podobno dzięki temu, że ich tak nastroił sukces Platformy Obywatelskiej w skutecznym dołączaniu nas do Europy.
W tej chwili mam telewizor wyłączony, meczu żadnego nie ma, mistrzostwa się skończyły, a jutro kolejny zwykły dzień. Ale postanawiam zaryzykować i włączam swój TVN24, by sprawdzić stan przekazu. Otóż okazuje się, że Sąd Najwyższy wydał wyrok w swego czasu znanej dość sprawie pewnych państwa z Zabierzowa, których oszukała udzielająca tak zwanych „pożyczek niebankowych” firma i skutkiem tego nieudanego interesu oni są dziś bez domu. Od początku tej historii minęły już trzy lata, i we wrześniu sprawa wraca do ponownego rozpatrzenia. Dziennikarze TVN24 chwalą się, że to dzięki temu, że oni nagłośnili sprawę. „w tunelu zapaliło się światełko”. A więc dobrze. Wracamy do codzienności. Może jeszcze tylko jeden dzień, czy dwa.
Czy ktoś może nie wie, o czym ja mówię? Przepraszam, ale jaśniej już nie potrafię.
Jeśli komuś powyższy tekst sal choć odrobinę satysfakcji, proszę łaskawie wspomóc ten blog pod podanym obok numerem konta. Przypominam niezmiennie, że w księgarni u Coryllusa jest do kupienia książka o liściu i Elementarz. Bardzo serdecznie polecam. Dziękuję.
Pare dni temu czytałem blog znajomego na temat końca rozgrywek w Polsce i mimo, że nie osądzam go o te same motywacje i płytkosci rozumu, wyobraź sobie, że odniosłem podobne wrażenie.
OdpowiedzUsuńPrzykry zbieg okoliczności prawdopodobnie.
Pozdrawiam,A.