wtorek, 9 grudnia 2008

Kilka słów wobec ustawki

Dziś w Rzeczpospolitej wpadłem na komentarz red. Dominika Zdorta, zatytułowany „Politycy za bardzo chcą przypodobać się związkowcom". Od razu muszę się przyznać, że nie jestem w stanie napisać jednego słowa na temat tego, co red. Zdort nam mówi, z tej prostej przyczyny, ze artykułu nie przeczytałem. Nawet nie zacząłem go czytać, a więc kompletnie nie mam pojęcia, co tam słychać. Przeżyję. Choćby z tego względu, że, jeśli już mamy mówić o przypodobywaniu się, bardziej byłbym ciekawy dowiedzieć się, komu (i po co) próbują przypodobać się dziennikarze?
Temat ten interesuje mnie, choćby z tego względu, że, rzeczywiście, w ostatnich dniach, akcja przypodobywania się, podejmowana przez całe grupy dziennikarzy, w stosunku do całych grup polityków (a czasem i w drugą stronę), osiągnęła poziom dość żenujący. Co ciekawsze, potrzebę przypodobywania się również można było zaobserwować wewnątrz samych środowisk. Dziennikarze przypodobują się dziennikarzom, a politycy - politykom. Jeśli idzie o przypodobywanie polityków (czy samych dziennikarzy) związkowcom - nie zauważyłem. Raczej odnoszę wrażenie, że i jedni i drudzy, pragną głównie związkowców wykiwać.
Więc zostawmy związkowców. Oni sobie - wierzę poradzą. Szczególnie, że konkurencja marna. Chciałbym się natomiast troszkę bliżej zająć tzw. środowiskami. Ostatnio, parę razy poniosło mnie w związku z zachowaniem moich dwóch - dotychczas szczerze ulubionych - dziennikarzy. Mam tu na myśli Semkę i Wildsteina. Kto czytał moje ostatnie wpisy, wie o co chodzi, więc nie będę się powtarzał. Natomiast tutaj, chciałbym przedstawić Wam garść refleksji, które spowodowały niektóre komentarze na moim blogu, a dotyczące właśnie problemu przypodobywania się, lub - jak pozwoliłem sobie to nazwać - kapitulacji.
Od paru dni, mam bardzo silne podejrzenie, że jesteśmy, w skali ogólnopolskiej, świadkami zjawiska, które jest głównym sprawcą tej fali zachowań kapitulanckich, mianowicie czegoś, co na własny użytek nazywam ‘polityczna ustawką'. Ogólnie rzecz biorąc, chodzi o coś takiego, że pewna grupa najbardziej zdecydowanych, najbardziej ideowo określonych i najbardziej wpływowych osób w kraju, postanowiła dokonać swoistej ‘ustawki', której reguły i wynik są od samego początku odgórnie ustalone. Ponieważ cała akcja została przeprowadzona bardzo perfidnie i niezwykle sprawnie, zwycięzcy i ofiary zostali również wyznaczeni jeszcze zanim się wszystko zaczęło.
W sumie, gdyby nie parę istotnych szczegółów, można by było nawet całą sprawę zlekceważyć. Jak świat światem było zawsze tak, ze jedni rządzili, a drudzy ich obsługiwali. Jedni - ci silni - ustalali plan dnia, a drudzy - ci słabi - ten cały porządek z zapałem realizowali. Niestety, w ostatnich dniach, z przykrością zauważyłem, że do ofiar, zaczęli dołączać również ci silni, a już z pewnością, paru bardzo istotnych ich przedstawicieli.
Przyjrzyjmy się tej reprezentacji. Z jednej strony, jeszcze ze starej gwardii, mamy Lecha Wałęsę, arcybiskupa Gocłowskiego, prof. Bartoszewskiego i jeszcze parę osób, którzy - gdyby tylko znaleźli w sobie wystarczającą siłę ducha - mogliby nosić z dumą głowę i pokazywać wszystkim, co znaczy wolność jednostki. Z drugiej, z kolei, strony, mamy, wspomnianych już Piotra Semkę i Bronisława Wildsteina, którzy przez naprawdę wiele lat, zachowywali niezłomność i wolę walki, a nagle, ostatnio, zdecydowali, ze może już czas odpocząć.
Jedni i drudzy - najpierw jedni, a potem drudzy - z sobie tylko znanych powodów, zgodzili się na udział w tej, wspomnianej przez mnie, ustawce i albo już dawno dostali w skórę, albo właśnie nadstawiają karku. Co tam Lech Wałęsa, co tam Bronisław Wildstein! Nawet przecież sam Dalajlama, człowiek podobno, bardzo święty, też zajął bardzo chętnie i bez najmniejszego słowa protestu wskazane miejsce na tej arenie. A ci prawdziwie mocni, patrzą tylko, czy wszystko idzie jak należy.
Jak to się dzieje, że ludzie, którzy przynajmniej teoretycznie powinni prezentować przywiązanie do zasad, do pewnych stałych wartości, do tej jednej wielkiej idei, z dnia na dzień zaczynają najpierw się niebezpiecznie wiercić, a chwilę potem już stoją pod drzwiami z biała flagą i pukają, że oni chcieli właśnie coś zakomunikować? Pisałem trochę na ten temat, ale wciąż przychodzą mi kolejne rzeczy do głowy. Z jakiegoś powodu, stało się powszechne przekonanie - szczególnie po stronie ludzi myślących i porządnych - że ta ich porządność i zdolność do refleksji jest drugiej stronie do czegoś tam potrzebna. Z jakiegoś powodu, wielu mądrych i szlachetnych ludzi, uwierzyło, ze jeśli oni tę swoja mądrość i szlachetność wyniosą na zewnątrz, to ludzie źli i jak najbardziej nie-szlachetni, pójdą po rozum do głowy i się opamiętają. Mam wrażenie, że wielu tych, dla których słowo ‘człowiek' coś w ogóle znaczy, autentycznie doszło do przekonania, że wokół nagromadziło się już tyle złych emocji, że wystarczy jeden gest, a będzie lepiej. I że to właśnie oni - ci mądrzejsi - powinni ten proces rozpocząć.
Niestety, zupełnie zapomnieli, że tu się odbywa ostra walka i, jeśli chce się brać w niej koniecznie udział, to z pewnością należy się przede wszystkim trzymać własnych zasad. A nie apelować do sumień organizatorów i ich wrażliwości.
Przypominam sobie bardzo dobrze los biskupa Życińskiego. Jeszcze wiele lat temu, kiedy był on jedynie pobożnym biskupem tarnowskim, przezwisko Filozof było znane tylko nielicznym, a on sam zaledwie aspirował do roli poważnej postaci medialnej, specjaliści od rekrutacji, już wtedy mieli na niego oko i robili wszystko, żeby go mieć zupełnie dla siebie. Biskup Życiński, korzystając ze stosunkowo spokojnych czasów, mówił co chciał, a baczni recenzenci albo go ganili, albo chwalili. Pamiętam, jak bardzo starannie oceniano każdą wypowiedź Biskupa choćby w Gazecie Wyborczej. Powiedział coś co się podobało - marchewka. Przedstawił ocenę, choć trochę oryginalną - kij. Czym bardziej był ‘po linii', tym marchewka była mniejsza, czym bardziej odstawał od standardów, kij spadał na niego z większą siłą. Ja nie mogłem w to uwierzyć, ale ten proces był wyjątkowo upokarzający. Widać było, jak biskup Życiński bardzo się stara zasłużyć na dobre słowo, a tu cisza. Jednak wystarczyło, ze coś pisnął w złą stronę, od razu w łeb. Bez litości i bez żadnych wyjaśnień. No i już. Dawne czasy.
Wczoraj znów, ten nieszczęsny Wildstein u Olejnik. Domyślam się, że, kiedy on pisał ten swój bezsensowny artykuł w Rzepie http://toyah.salon24.pl/105721,index.html , zapewne chciał dobrze. W najgorszym wypadku, chodziło mu o to, żeby może, jeśli już się brać za Niesiołowskiego, to za poważne rzeczy, takie jak obrażanie Wildsteina i jego kolegów, a nie za jakieś tam sypanie sprzed lat. No a przede wszystkim, z pewnością liczył, że jak już dojdzie co do czego, to on się zaprezentuje, jako ten rozważny, niezacietrzewiony, obiektywny. No i z tym przekonaniem, polazł do Olejnik, licząc dodatkowo na to, że tam mu dadzą powiedzieć, co mu leży na sercu.
A tu pełna klapa. Olejnik, z jednej strony wzięła sobie za psa, Tomasza Wołka, a z drugiej osobiście zaatakowałą Wildsteina z kozaczka. I nie pomogły zapewnienia, że on chce dobrze, że on chciał tylko podyskutować, że on nie chce występować w roli, która jest mu tak niesprawiedliwie przypisana. Wszystko na nic. Czy ktokolwiek jednak się spodziewał, że pani red. Olejnik naprawdę zależy na tym, żeby Wildstein się zreflektował? Ależ skąd! Dla niej, Wildstein to kanalia i jego losy jej w ogóle nie obchodzą. A może ona woli Wołka? Też nie. Ja myślę, że jeśli idzie o niego, to ona może go nawet mieć w jeszcze większej pogardzie, niż Wildsteina. Dla niej Wołek zupełnie spokojnie może być wyłącznie wspomnianym już psem. A Wildstein - owszem - nad nim można jeszcze pracować.
Po co więc ona go w ogóle zaprosiła do studia? Po co ona wynajęła na ten wieczór Wołka? Żeby pokazać, jak się kulturalnie rozmawia? Przecież nie. Tu chodziło o jedno. Wziąć Wildsteina za gardło i mu pokazać, że tak łatwo do łask się nie wraca? Szczególnie komuś takiemu, jak on. Czy ktoś może sądzi, że gdyby Jarosław Kaczyński zwariował i przyszedł do Kropki nad i (a nie ma najmniejszej wątpliwości, że Olejnik oszalałaby z radości, gdyby tak się stało) i na dodatek zaczął - być może pod wpływem nauk specjalistów od nie-agresji - się deklarować, jako gołąbek pokoju, ona by go powitała z otwartym sercem? Pierwsze, co by Kaczyńskiego spotkało, to pogardliwe spojrzenie, jakaś przykra uwaga, a następnie szlag z piąchy. W końcu, jak ustawka, to ustawka, prawda? Dlaczego tak by się stało? Dlatego mianowicie, że pierwszym efektem tej przemiany Jarosława Kaczyńskiego - do której go tak bardzo najlepsi przyjaciele namawiają - byłoby to, że Monika Olejnik straciłaby do niego szacunek, który aktualnie, jak najbardziej ma. Bo trzeba Panu, panie Bronisławie, wiedzieć, że właśnie to Pana spotkało. Ona wcześniej się Pana bała. Dziś już Panem gardzi. Dziś już się Pna nie boi.
A więc co my, te niedobitki walki o przetrwanie, mamy? Niewiele. Ale to jedno - owszem. Mamy nasza agresję i naszą wolę walki. Mamy nasze przekonania i naszą wiarę. A przede wszystkim mamy pełną świadomość, kto to taki stoi naprzeciwko nas i jak się nazywa ta zabawa. Jesteśmy nieustępliwi, nietolerancyjni dla zła i kłamstwa. I chamscy. Tak właśnie. Jesteśmy chamami. Jak trzeba, jesteśmy po prostu chamami. I ostatnia rzecz, na jakiej nam zależy, to to, żeby źli ludzie nabrali przekonania, ze my jesteśmy skłonni do kompromisu. I żeby nas polubili. Damy sobie radę bez ich sympatii. I to jest naszą siłą.
Są tu w Salonie osoby, które potrafią naprawdę walczyć. Osoby, których wielu nienawidzi. Ale którzy budzą i szacunek i lęk. Nie tylko ona, ale też moja koleżanka Maryla. Tyle już było głosów, że Maryla jest nieznośna, że się nie da z nią rozmawiać, ze jest niegrzeczna, że jest agresywna, że jest zafiksowana. Przyznaję, że ja osobiście mam inny temperament. Ja bardzo niechętnie przeganiam ze swojego bloga ludzi, którzy są po prostu źli i głupi. O wiele chętnie z nimi dyskutuję. W ogóle, mam wrażenie, ze jestem od Maryli dużo łagodniejszy i dużo bardziej otwarty. Ale jednocześnie uważam, że najgorsza rzeczą, jaka Maryla mogłaby zrobić, to uznać, ze właściwie fajnie by było, gdyby ci, co jej nienawidzą, zobaczyli, że ona jest w gruncie rzeczy miłą osobą. Oni tego nigdy nie zechcą zobaczyć. A w momencie jak jej zacznie zależeć, już jest po niej. Bo na zewnątrz czekają wilki.
Taka to już jest sytuacja. Pewnie, że bym wolał, żeby to wszystko inaczej wyglądało. Żeby się dało normalnie rozmawiać. Żeby nie było tego chamstwa i tej agresji. Ale jest jak jest. Zorganizowali nam ustawkę i albo się z niej w ogóle wyłączymy, albo staniemy do walki. Ale to jest właśnie walka, a nie zaloty. Ani konferencja z okazji 25 rocznicy Nobla.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...