środa, 10 czerwca 2015

O pięciu latach na pełnym znieczuleniu

Dotarł do mnie właśnie najnowszy numer fantastycznego kwartalnika Diecezji Kaliskiej „Okno Wiary”, z moim tekstem poświęconym piątej rocznicy Smoleńskiej Katastrofy. Czytelnicy tego bloga mogą odnieść wrażenie, że to wszystko już kiedyś czytali, jednak myślę, że warto sobie to wszystko powtórzyć. Zwłaszcza dziś, kiedy nagle za sprawą jakiegoś Stonogi wojna na szczytach władzy weszła w fazę decydującą, sprawy zaczynają gęstnieć tak, że nam już naprawdę nic do tego, a to co wieczne, jak zawsze pozostaje wieczne. Zapraszam.

Od tamtej soboty mija już piąty rok, ale wiemy przecież świetnie, że czas płata różne figle i wcale nie tak rzadko dochodzi do sytuacji, że człowiek kładzie się spać wieczorem, rano wstaje i z przerażeniem widzi, że mijają kolejne tygodnie, a za chwilę miną kolejne miesiące, a ten dzień, kiedy to w smoleńskiej mgle rozbił się samolot z polską szachownicą, a 96 osób znajdujących się w środku, wśród nich Lech i Maria Kaczyńscy, zostali rozszarpani na strzępy, będzie nam stał przed oczami jakby to było wczoraj.
Ktoś mnie zapyta, czemu ja z zawziętością godną lepszej sprawy powtarzam słowa o tej masakrze? Czemu nie mogę normalnie powiedzieć, że oto mijają cztery lata i 11 miesięcy od katastrofy pod Smoleńskiem, albo – skoro już muszę gadać o Prezydencie – nie powiem normalnie, że za miesiąc będziemy obchodzić piątą rocznicę jego śmierci? Czemu ja wciąż mam w głowie te ciała, te porozkradane spinki, skrawki ubrań, zegarki, karty kredytowe? Czemu wciąż, z obłąkanym zawzięciem, wspominam to biedne, zdeformowane do granic wyobraźni szczątki Przemysława Gosiewskiego? Czemu ja wciąż gadam o tej krwi?
Powiem że sam się nad tym zastanawiam i nie do końca wiem, co odpowiedzieć. Najprościej byłoby powiedzieć, że ja wciąż o nich myślę i że każdy kolejny dzień mijający od tego udręczenia, wypełniam głosami, obrazami i wspomnieniami związanymi z tamtymi ludźmi, z tym co się z nimi stało, a nawet i z tymi, którzy po nich zostali. Być może najprościej byłoby powiedzieć, że za tym moim zaplątaniem stoją tamte tak już wydawałoby się stare zdjęcia Ewy Kaczyńskiej w dniu pogrzebu, które wciąż mam zachowane i na komputerze i w telefonie, i wciąż je sobie odświeżam w pamięci. A może to chodzi o to, że ja zwyczajnie o tym dniu i o tych ludziach nie potrafię zapomnieć, ale też zapomnieć nie chcę. Co więcej, ja chcę o nich pamiętać w wymiarze, który uważam akurat tu za podstawowy. A więc w wymiarze który mam ochotę nazywać męczeństwem.
Pamiętam publiczne reakcje jakie wywołała publikacja książki Jarosława Marka Rymkiewicza o warszawskiej masakrze roku 1944, zatytułowanej ‘Kinderszenen’. Pamiętam, że to właśnie w stosunku do niej formułowano tego typu zarzuty, które sprowadzały się do jednego – że Rymkiewicz nurza się w krwi i że to jest chore. Pamiętam, że kiedy czytałem tę książkę, byłem wypełniony niczym więcej jak tylko pełnym wzruszenia uniesieniem, jednak ani nie wiedziałem, skąd ono się bierze, ani też tego wiedzieć nie potrzebuję. Dziś, kiedy myślę o tym wciąż gnijącym w rosyjskim błocie polskim samolocie, wiem, że to jest dokładnie to samo, a ja jestem emocjonalnie zanurzony w tym samym wymiarze, który opisywał w swojej książce o Powstaniu Warszawskim Rymkiewicz. Ale wiem też coś więcej – że wściekłość jaką u niektórych wzbudzały tamte emocje i wściekłość, jaką budzą emocje – przecież nie tylko moje – dzisiejsze, to jest dokładnie ta sama wściekłość. Jest to wściekłość skierowana przeciwko wydawałoby się kompletnie obcej kulturze, czy może wręcz obcej cywilizacji, która nagle przestaje być czymś, co oglądamy przez szybę samochodu, lub przez turystyczną lornetkę, ale która nagle agresywnie wkracza w nasze życie i pokazuje się, jako jak najbardziej alternatywna oferta.
Kiedy dziś słuchamy pełnych oburzenia komentarzy dotyczących politycznych rzekomo źródeł tej tak fatalnie przedłużającej się żałoby, kiedy słyszymy najróżniejszych komentatorów serdecznie ubolewających nad tym, jak to źli, podli i zakłamani ludzie bezwzględnie wykorzystują ból rodzin osób pogrzebanych w podsmoleńskim błocie, kiedy słuchamy apeli o to, żeby wreszcie już skończyć z rozgrzebywaniem tej tragedii, żeby wreszcie zdmuchnąć świeczki, żeby zabrać te zdjęcia, żeby wrócić do normalnego życia, a sprawy zostawić doświadczonym rosyjskim i polskim prokuratorom, mamy naturalną skłonność do tego, żeby sądzić, że za tym wszystkim kryje się polityka. Zwyczajna polityka. Jak zawsze od tylu już lat. I nie tylko za tym, ale za wszystkim. Że nawet jeśli jedni wciąż apelują o to, by wysprzątać tę krew i wydrapać ten wosk, bo boją się, że i ta krew i ten wosk ich w końcu pochłonie, to drudzy wciąż gadają o kwietniowej tragedii, bo w ten sposób chcą zdobyć kilka dodatkowych punktów w sondażach, a ten sposób – bo to jest tylko sposób – wydaje się do tego celu zwyczajnie i po prostu najlepszy.
Otóż nie mam pewności jak jest u innych, ale jeśli idzie o mnie i ludzi mi bliskich, jestem absolutnie pewien, że tu polityka nie ma nic do rzeczy. Gdy idzie o nas, ja po prostu wiem, że ta katastrofa to znak, symbol i doświadczenie, znacznie przekraczające wszystko to, co może nam dać doraźna polityka. To jest właśnie coś na miarę tego opisanego przez Rymkiewicza wybuchu z okupowanej Warszawy roku 1944. Napisałem kiedyś tekst o inwazji protestanckiej pobożności i przy tej okazji znów przypomniał mi się film Mela Gibsona o męce Jezusa i cała ówczesna histeria skierowana pod adresem tego, co Gibson pokazał i w jaki sposób to pokazał. A więc ten jeden stały argument: Po co w ogóle o tym gadać? I to jeszcze gadać w sposób tak nieprzyjemny? To jest właśnie ten sam wymiar. Wcale nie polityczny, ale kulturowy.
Mija pięć lat od katastrofy rządowego tupolewa i od śmierci prezydenta Kaczyńskiego. Wszystko co się stało przez ten czas, każe mi mieć pewność, że ta śmierć i to męczeństwo nie było wynikiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, ale że za nimi stała czyjaś podła, najpodlejsza myśl. Ale też wszystko, co się przez te lata dzieje, każe mi się obawiać, że jest całkiem możliwe, że nigdy już się nie dowiem, czy moje podejrzenia są słuszne, czy nie, i że już do końca moich dni, będę skazany na kłamstwa i bezczelne pomówienia. I jest mi oczywiście z tego powodu bardzo źle. Natomiast jest coś znacznie ważniejszego niż to, czy przyczyny tej katastrofy zostaną wyjaśnione, a nawet czy źli ludzie zostaną ukarani, a ofiary tego zła otrzymają swoją sprawiedliwość. Myślę sobie, że z pewnego punktu widzenia, dla mnie i dla wielu ludzi, których znam, najważniejsze pozostaną i tak już tylko te ostatnie sekundy przed ostatecznym końcem tego lotu, myśli i słowa ludzi zgromadzonych w tym jednym, tragicznym miejscu, ten strach, ten ból, ta bezradność i wreszcie ta krew i to cierpienie. Ta – znów muszę wrócić do tego nieszczęsnego ciała Przemysława Gosiewskiego – niewyobrażalna rzeź. Ten znak, ten symbol, ten głos umęczonej Ojczyzny.
Tak więc, to cośmy otrzymali, widzę jako karę i jako dar. I, przepraszam bardzo, ale jeśli dziś się nagle zaczyna coś po tamtej stronie ruszać i ci, co dotychczas patrzyli na mnie z wykrzywionymi w pogardzie wargami, zaczynają coś przebąkiwać o tym, że są wciąż między nami niewyrównane rachunki i przykre zaszłości, to ja ani drgnę, bo pamiętam choćby, jak wtedy, gdy te szczątki wołały o sprawiedliwość, oni sami, albo przepraszali po rosyjsku rosyjskie państwo, albo organizowali wesołe koncerty, podczas których polscy artyści przebrani za sowieckich żołnierzy z czerwonymi gwiazdami, śpiewali również po rosyjsku rosyjskie piosenki, a zapełniony do ostatniego miejsca amfiteatr na te pląsy reagował żywo i z sympatią, i tego już nigdy nie zmieni nic.
„Bo coś się tu dzieje, a pan nie wie, co. Czyż nie, panie Jones?”

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować wszystkie moje książki, a przecież nie tylko. Szczerze polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...