Nie było mnie w Salonie parę dni. Ten długi majowy weekend spędziłem ze swoją najmłodszą córką u kolegi w Warszawie. Ona upajała się towarzystwem swojej koleżanki, Moniki, a ja, z kolei nurzałem się w przyjacielskich relacjach ze swoim wieloletnim druhem, Michałem, i tak nam mijał ten błogi czas z dala od świata, na mokrych polach podwarszawskich Jeziorek.
Wracałem wczoraj pociągiem do domu, zaopatrzony w podstawowy zestaw podróżny, czyli w prasę codzienną w postaci Rzeczpospolitej, Polski, no i Dziennika.
To trzy grube, weekendowe wydania gazet, mnóstwo papieru, mnóstwo materiału. Dzisiejszy przegląd będzie jednak znacznie monotematyczny, bo ograniczający się właściwie tylko do Dziennika. Dlaczego? No bo tak: Rzepa daje wywiad z Dornem – nic absolutnie ciekawego, poza krótką refleksją, że wielki Ludwik Dorn jest na równej drodze, by już wkrótce ostatecznie osiągnąć polityczny i intelektualny poziom Jana Marii Rokity i tym samym wypaść ze zbiorowej pamięci.
W Polsce, owszem, zabawna rozmowa z Jackiem Kurskim, no, ale to akurat też nie jest nic szczególnie szarpiącego wyobraźnią. Kurski to Kurski i, jak ktoś tylko chce, to wie już od dawna wszystko, co wiedzieć chce.
Każdy jednak kolejowy podróżnik doskonale się orientuje, że o jakości i klasie wyprawy nie stanowią zwykli, spokojni, mili, czasem drzemiący ludzie, lecz tych dwóch byczków z łysymi pałami, prowadzący rozmowę na temat ostatniej bitwy z policją, albo zbliżającej się ustawki.
W mojej podróży, podobnie zresztą, jak przy okazji innych ostatnich przygód społeczno-politycznych, rolę tępych chamów rzygających żubrem na swoje błyszczące kurteczki, przyjął na siebie Dziennik i jego jaśnie oświecona redakcja.
Oczywiście, nie myślę tu wcale zajmować się wywiadem Mazurka z moją salonową koleżanką, bo nudny, jak nie wiem co, a to, że Kataryna rozmawia z Mazurkiem, mnie nie oburza ani trochę. Wręcz przeciwnie, czuję zazdrość – też bym tak chciał.
Chciałem się natomiast zająć dwoma wielkimi materiałami, które, jak się okazało, zagospodarowały społeczną wyobraźnię minionego weekendu. Chodzi mi o artykuł Luizy Zalewskiej o Bondaryku , no i oczywiście o dalszy ciąg gangsterskich popisów najnowszej reinkarnacji Ubermana i Szykuły o prezydencie Kaczyńskim.
Tu jednak też nie chcę wchodzić w szczegóły, ani też w merytoryczną ocenę jednego i drugiego materiału. Uważam, że zajmowanie się Bondarykiem, Tomaszewskim, Brochwiczem i całą pozostałą bandą “szarych panów”, że się odniosę do przepięknej powieści Michaela Endego, na zasadzie bezsensownego bicia piany, jest kompletnie pozbawione celu, szczególnie jeśli biciem tej piany zajmuje się ktoś taki, jak Axel Springer wraz ze swym lokalnym, szemranym towarzystwem.
Również nie za bardzo widzę sens tłumaczenia komukolwiek, że to, że prezydent Kaczyński, rozmawiając przez telefon, zasłania usta, świadczy tylko o tym, że jest dobrze wychowany i dyskretny, i nie zachowuje się, jak ta nadęta para śledczych Dziennika, którzy prawdopodobnie, gdy rozmawiają przez swoje komórki, to drą mordy, tak by każdy w okolicy mógł zobaczyć, jakie to do nas zawitały ruskie ważniachy.
Też nie muszę nikomu tłumaczyć, być może tylko poza tymi nieszczęsnymi niedobitkami czytelników Dziennika, a te refleksje akurat nie są do nich, że znam dziesiątki osób, włącznie ze swoją skromną osobą, które, gdy rozmawiają przez telefon, to lubią sobie chodzić po mieszkaniu, albo iść do łazienki, albo postać sobie na balkonie – i to wcale nie dlatego, że tam nie ma podsłuchu.
I znów – jeśli Majewski z Reszką, kiedy dzwoni telefon, natychmiast pędzą w jak największy tłum, to jest to ich, i tylko ich, nędzny problem.
Więc nie o to chodzi.
Chodzi mi bowiem o rzecz daleko poważniejszą i o daleko cięższych konsekwencjach.
Redaktorzy Dziennika, czy to ratując się przed upadkiem tytułu, czy utratą pracy, czy może tylko realizujący swoje, albo czyjeś, ciemne interesy, prowadzą wyjątkowo brudną grę. Z jednej strony, trąbią na lewo i prawo, że walczą z mafią i tropią złych i nieuczciwych polityków na najwyższych szczeblach władzy, a z drugiej strony, bez najmniejszych, najbardziej śladowych podstaw, niszczą osobę i urząd Prezydenta R.P.
Dlaczego zarzucam redakcji Dziennika wyrachowanie i nieuczciwość? Proszę uprzejmie porównać społeczną i medialną reakcję, z jaką się spotkały oba artykuły. Pies z kulawą nogą nie wspomina o Bondaryku i jego szarych interesach. Cały naród natomiast głowi się, co to się dzieje w głowie Marcinkiewicza, co to się wyprawia w pałacu Prezydenta i jakie to związki łączą dwóch braci. Czy ta reakcja jest niezrozumiała? Czy zaskakuje? Skąd! Wszystko jasne, oczywiste i, co najgorsze, zaplanowane.
Czytamy potężną relację pani redaktor Zalewskiej i wiemy, że Bondaryk, że Solorz, że spółdzielnia Tomaszewskiego. Dowiadujemy się, że Elektrim i Era; że Turkowski coś tam, a Nurowski coś innego, że Pątnów, Adamów i Konin. Poznajemy najbardziej pikantne szczegóły o tym, jak Bondaryk się spotyka z Nurowskim, a Nurowski się do tego nie chce przyznać. Czytamy o jakiś rozmowach telefonicznych między Brochwiczem, a Niemczykiem o Bondaryku i przez bite cztery strony usiłujemy połapać się w gąszczu jakiś nic nam nie mówiących nazw, nazwisk i relacji. A jak już mniej więcej sobie wszystko poukładamy, to i tak efekt tego wszystkiego jest taki, że – i co z tego?
Z dziennikarskiego śledztwa Reszki i Majewskiego, oczywiście też nic sensownego, ani tym bardziej prawdziwego, nie wynika, jednak przynajmniej ta tłuszczowata masa, do której panowie R i M kierują swoje słowa, to co ma wiedzieć i zapamiętać, będzie wiedziała i zapamięta. I to bez względu na to, czy Kazimierz Marcinkiewicza okazał się koniem, czy tylko osłem trojańskim.
Bo dla przeciętnego idioty, w którym najbardziej niestrudzeni bojownicy o ostateczne wyeliminowanie z życia politycznego Kaczorów, pokładają całą ufność i nadzieję, informacja najbardziej wartościowa, to nie, że “Metalexport należał już wtedy do jednego z najbogatszych Polaków Piotra Buchnera”, czy że “Zdzisław Skorża nabywał umiejętności w Radomiu w latach 80. jako pracownik kontrwywiadu SB”.
To, co specjaliści od czarnej roboty z Dziennika pragną przekazać, i przekazują, to to, że: “Od tamtej pory bliźniacy mieli znacznie mniej czasu na osobiste kontakty”, że telefoniczne rozmowy między braćmi dotyczą tego, który z nich zajmie się wizytą matki u lekarza”, że “Prezydent bywa nieufny”, że “pani Maria dba, by Jurata była azylem”, że “w Prezydencie czasami budzi się mały chłopiec”, czy że “Lech Kaczyński jest antytalentem językowym”.
A wszystko po to, żeby ten kto ma wiedzieć, wiedział, że to są dwa szurnięte bliźniaki i że podobno jeden z drugim kazali podsłuchiwać premiera Marcinkewicza.
Chyba. Podobno chyba.
Oto jak się tworzy historię. Oto metody, o których wiele mogliby powiedzieć zarówno Jerzy Urban, jak i Cezary Michalski. Ale nie powiedzą. Bo są bardzo zajęci. Jeden tym, inny czymś innym, ale oboje, pod kierownictwem swoich promotorów wiedzą bardzo dobrze, co jest na końcu tego tunelu.
A tak było miło w Jeziorkach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.