niedziela, 26 lipca 2020

Cały ten jazz, czyli o dawnych warszawskich domówkach


Dzisiejszy tekst miał tu się właściwie oryginalnie pojawić kilka dni temu, jednak ostatecznie uznałem, że jemu należy się miejsce w „Warszawskiej Gazecie”, więc najpierw trafił tam. Dziś jednak nadszedł ten moment, by go zaprezentować i na tym blogu, co czynię z największą przyjemnością. Przed nami dżeeeeezzzz...

       Wydaje mi się, że o muzyce nie pisałem tu nigdy. Stało się jednak tak, że Wirtualnej Polsce wywiadu poświęconego Rafałowi Trzaskowskiemu i jego ojcu Andrzejowi, udzielił – jak zdecydowała się to określić redakcja, „legendarny” – muzyk Michał Urbaniak, który stwierdził co następuje:
Żeby dostać dotację z ministerstwa wystarczy napisać projekt pod tytułem ‘Kocham Polskę’ albo ‘Mazowsze moich marzeń’. Ja nawet mam taki projekt folkowy z polską muzyką ludową, nagrany z muzykami nowojorskimi – Herbie Hancockiem i Marcusem Millerem. Ale z przekory na razie go nie wydaję, bo nie będę robił patriotycznych projektów pod rządy PiS”.
       Ponieważ tak się składa, że ja uważam się za eksperta w dziedzinie jazzu, również jazzu polskiego, przede wszystkim pragnę poinformować, że „legendarność” Urbaniaka wynika wyłącznie z tego co on i jedna z jego żon, Urszula Dudziak, ogłaszali w mediach. Pomijając tę część, Urbaniak dla polskiej sceny jazzowej pozostaje postacią bez znaczenia. Był Stańko, był Namysłowski, był Muniak, był oczywiście Komeda, tyle że oni akurat jakieś zasługi dla polskiej sceny jazzowej mieli. Jedynym osiągnięciem Urbaniaka natomiast był wyjazd do Nowego Jorku i pewne wrażenie jakie tam zrobił jako dość sprawny skrzypek sprawiło, że był on angażowany do niektórych sesji jako sideman. Przy tej okazji od razu należy się wyjaśnienie: słynny „udział” Urbaniaka w nagraniu przez Milesa Davisa płyty „Tutu” sprowadzał się do tego, że on, na życzenie producentów nagrania, wysłał Milesowi krótki skrzypcowy fragment, który ten wkleił do jednego nagrania, i do tego się sprowadzały ich relacje.
       Kiedy więc dziś Urbaniak opowiada o jakiejś mitycznej sesji z polską muzyką ludową, z udziałem Herbiego Hancocka, którą on mógłby w jednej chwili wydać na płycie, moim zdaniem kłamie jak bura suka. A o pozycji jaką dziś Urbaniak zajmuje na scenie, świadczy choćby ogłoszenie na Facebooku, w którym on zachęca do kupowania którejś ze swoich płyt z jego osobistym autografem.
      Ale, jak mówię, to jest zaledwie nędzny, politycznie motywowany wybryk, większość rozmowy natomiast dotyczy Rafała Trzaskowskiego i jego ojca, który realnie stanowił jeszcze większą jazzową porażkę od Urbaniaka. I tam też pytany czy zna osobiście Rafała Trzaskowskiego wspomina Urbaniak:
Była taka domówka w domu u państwa Trzaskowskich. Muzycy, filmowcy, pisarze. No, warszawka. Ja – młody – miałem dwa zadania: biegać po alkohol i inne delicje na dół do delikatesów oraz zająć się dzieckiem Andrzeja. Więc go niańczyłem”.
      A ja sobie myślę, że szkoda, że ten wywiad ukazał się dopiero po wyborach, bo to byłoby naprawdę coś. Obraz Rafała Trzaskowskiego, czterotygodniowego dzidziusia, w domu pełnym nawalonej warszawskiej żulerii, nad którym opiekę wobec niemożności Trzaskowskiej i Trzaskowskiego, by się zająć własnym dzieckiem, sprawował, między jedynym a drugim skokiem po wódę, jeszcze jeden ledwie aspirujący żul.
      W tym stanie rzeczy, mnie akurat, gdy chodzi o Rafała Trzaskowskiego, nic już nie dziwi.





sobota, 25 lipca 2020

Co prawicowy dziennikarz Feusette widzi w lewicowych mediach?


       Co ja sądzę o prawicowym dziennikarzu Krzysztofie Feusette, stali czytelnicy tego bloga wiedzą doskonale, bo choć wprawdzie od paru lat jego nazwisko się tu nie pojawia, to kiedyś owszem zdarzało mu się tu być jakoś tam wyróżnianym. Jeśli jednak ktoś by potrzebował przypomnienia, to wystarczy że opowiem pewną historię z moich lat szkolnych. Otóż kiedy chodziłem do liceum, przez jakiś czas pracował tam mój starszy brat i akurat zdarzyło mu się być na akademii zamykającej moją czteroletnią naukę. Kiedy doszło do ostatecznego rozdania świadectw, z niezrozumiałego dla mnie do dziś powodu, otrzymałem rzęsiste, bodajże najbardziej gorące brawa. Brat mój zaciekawiony ową reakcją zapytał któregoś z moich kolegów, skąd takie uznanie, ten mu odpowiedział, że ja zawsze byłem „bardzo śmieszny”. Ja akurat tego komplementu nie rozumiem, bo z tego co pamiętam, nauka w liceum była dla mnie pasmem nieustannych porażek i przebywając w ciągłym stresie, ja zwyczajnie nie miałem czasu, by być śmieszny. Mój brat natomiast w to uwierzył i ogromnie się przejął. Powiedział mi, że to jest straszne, że jedyne co moi koledzy o mnie mogą powiedzieć, to to, że ja jestem „śmieszny”. Gdybym ja się okazał mądry, sprytny, silny, czy choćby nadzwyczaj miły i uczynny, to on by mógł być ze mnie dumny. Ale śmieszny? To jest prawdziwy dramat.
      Pamiętam to zdarzenie do dziś, nawet może nie ze względu na ów dość mało sympatyczny epitet, ale ze względu na te brawa, których się nawet nie mogłem spodziewać, a które mogę porównać tylko do tego, jak przez swoich kolegów z drużyny został kilka dni temu podczas dekoracji podjęty Jordan Henderson. Ale też przypomina mi się owo „śmieszny”, kiedy słucham lub czytam Krzysztofa Feusette. Otóż, gdyby ktoś nie wiedział, to jest ktoś komu ci co go zatrudniają i mu płacą powiedzieli: „Słuchaj no Fezet. Z ciebie, jak widzimy, jest taki bardziej śmieszek, więc będziemy cię tu trzymać pod warunkiem, że będziesz ludzi nieustannie zabawiał. Żadnych poważnych wystąpień, żadnych głębokich refleksji. Z ciebie solidny pajac, więc masz robić kabaret”. No i rzeczywiście, od samego niemal początku swojej kariery Feusette odstawia nieustanny kabaret i to bez względu na okoliczności. Feusette to człowiek, który nawet gdyby miał skomentować coś bardzo smutnego, zawsze znajdzie sposób, żeby wymyślić jakiś kawał. O tym jaki to jest rodzaj kabaretu, może świadczyć jego wczorajsze wystąpienie, kiedy to w programie „W tyle wizji” współprowadzący redaktor, komentując jakieś paskudne niemieckie występki, powiedział, że on by był za tym, by Niemców jednak z Polski nie wyganiać, ale wręcz przeciwnie, żeby ich jak najwięcej tu przyjeżdżało i tu też otrzymywało odpowiednią wiedzę na temat naszej wspólnej historii, na co Feusette oczywiście odpowiedział, że niech przyjeżdżają i zbierają szparagi. Jak śpiewał mistrz Młynarski: „Taki żart miał być, no”.
        Ale proszę sobie wyobrazić, że w tym samym wydaniu audycji, realizatorzy połączyli się za pomoca Skype’a z jakąś mieszkającą w Brazylii Polką i Feusette z miejsca spytał ją, czy to prawda, że w Brazylii, z powodu koronawirusa, ludzie masowo umierają na ulicach, na co owa kobieta odpowiedziała, że to jest nieprawda, rozpowszechniana przez wrogie prezydentowi Bolsonaro lewicowe media. Że w Brazylii toczy się wielka polityczna wojna między prawicowym prezydentem, a oskarżającym go wręcz o faszyzm lewactwem, i ono w tej wojnie nie zawaha się by jako argumentu użyć nawet takiego globalnego nieszczęścia jak koronawirus. I w tym momencie, proszę sobie wyobrazić – jak mi się zdaje, po raz pierwszy w swojej dziennikarskiej karierze – Feusette wyszedł z roli klasowego śmieszka i zamiast opowiedzieć jakiś kawał o zaśmieconych ulicach na przykład, z bardzo poważną miną powiedział: „Przykro mi, ale pani się myli”, a następnie zaczął nam wyjaśniać, jaki to idiota z tego Bolsonaro, bo pewnego dnia, gdy sam zachorował na koronawirusa poinformował o tym ściągnąwszy wcześniej maseczkę. Co jeszcze? Koniec. Tylko to. Nie przeszkodziło to jednak Feusette’owi, by go nazwać „głupkiem”.
      Tłumaczy nam więc owa kobieta, swoją drogą bardzo niezgrabnie ze względu na to, że nie umie zbyt dobrze mówić po polsku, a i połączenie internetowe wciąż się zrywa, że w Brazylii żyje 220 milionów ludzi („Z czego 2 miliony już zakażonych”, z satysfakcją dogaduje Feusette), z czego zmarło 75 tysięcy („85 tysięcy”, cieszy się Feusette), w końcu stwierdza, że w porównaniu z Europą, to jest raczej średnia, a Feusette wciąż się trzyma swojego idiotyzmu i mówi, że Bolsonaro to jednak głupek, który doprowadził do prawdziwej tragedii. W tym momencie rozmówczyni Feusette’a próbuje po raz, jak się okazuje ostatni, wyjaśnić mu, że to co tam się dzieje to wyłącznie brutalna polityczna walka i opowiada, jak to na początku pandemii Bolsonaro chciał, by wszystkie brazylijskie stany w tym samym czasie ogłosiły lockdown, jednak Sąd Najwyższy, politycznie wrogi obecnemu prezydentowi, wydał decyzję, że każdy może robić co chce, no i na to wreszcie Feusette pozwala sobie na pierwszy żart. „W tym prezydent oczywiście”. I chwilę potem pani z Brazylii zostaje wyłączona.
       Otóż są dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że oczywiście Feusette ani nie ma pojęcia o sytuacji w Brazylli, ani nawet nie ma ochoty uwag na ten temat w skupieniu wysłuchać. Z tego co mówi owa pani, ale też z naszego własnego doświadczenia, możemy wnioskować, że prawdopodobnie rzeczywiście tak wysoka liczba zakażeń wystąpiła ze względu na decyzję wrogiego prezydentowi Sądu Najwyższego. Ale ma też ona bezwzględną rację – podczas gdy Feusette zdecydowanie nie –  gdy mówi, że jeśli chodzi o liczbę zgonów, Brazylia, jako kraj niemal 220 milionowy znajduje się na poziomie średniej europejskiej. I to można bardzo łatwo sprawdzić. Otóż gdy chodzi o liczbę zgonów na milion mieszkańców, Brazylię wyprzedzają takie kraje jak Belgia, Wielka Brytania, Hiszpania, Włochy, Szwecja, Francja, a Holandia i Irlandia są tuż obok. Natomiast gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że w liczbie zarażonych sytuacja w Brazylii rzeczywiście jest o wiele gorsza, to można też przyjąć, że oni naprawdę potrafią ludzi ratować, a to jednak jest coś.
        Do czego zmierzam? Otóż niedawno pan Piotr Bachurski poprosił mnie bym dla jednego z jego magazynów przetłumaczył rozmowę, jakiej były ambasador Polski w Brazylii przeprowadził z obecnym ambasadorem Brazylii w Polsce. Rozmowa trwa 47 minut i powiem szczerze, że nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć tylu dobrych słów na temat Polski, Polaków i naszego obecnego rządu. Pan Hadil Fontes da Rocha Vianna, bo tak brzmi nazwisko Ambasadora, nie traci niemal jednej chwili, by nie wspomnieć, jak bardzo on liczy na to, że nasz wspólny polityczny los doprowadzi do zintensyfikowania współpracy do poziomu, jakiego między naszymi krajami jeszcze nie było. I przez całą długość tej rozmowy wraca do problemu tej cholernej pandemii oraz nadziei na to, że zostanie ona wreszcie pokonana i prezydent Bolsonaro będzie mógł odbyć wizytę w Warszawie, pierwszą od wielu, wielu lat na tak wysokim szczeblu, która w kwietniu tego roku była już dopięta na ostatni guzik i została w tak brutalny sposób odwołana.
        I oto w tym momencie wchodzi na scenę Krzysztof Feusette, dziennikarz prawicowy jak jasny koronawirus, i nie dość że nazywa prezydenta Bolsonaro głupkiem, to jeszcze podpiera się w tym zwykłym, bezczelnym kłamstwem, które oczywiście zaczerpnął z lewicowych mediów. Przeżywam wciąż tę rozmowę, żal mi jak cholera tej biednej brazylijskiej Polki, i zastanawiam się, czemu Feusette zrobił jej to co zrobił. Czyżby próbował wyrwać jakąś Brazylijkę, ona go spławiła i on uznał że Brazylia to dzicz? Ale jednocześnie myślę sobie, że ja na jej miejscu, zapytałbym się Feusette’a, jak on sądzi, dlaczego jego zdaniem,  w największych dziś koronawirusowach tarapatach są Stany Zjednoczone; czy to może dlatego, że prezydent Trump to głupek? No a potem bym już tylko patrzył jak ten bałwan zaczyna ze strachu robić pod siebie.



piątek, 24 lipca 2020

Jesus Blood Never Failed Me Yet


Pomyślałem sobie, że oto nadarzyła się okazja równie dobra jak każda inna, by poiwiedzieć, że z dziewięiu tytułów jakie wydałem w Klinice Języka pozostałoy zaledwie cztery, a więc „Podwójny nokaut”, „Marki, dolary”, oraz ostatni, o Brytyjskim Imperium. Kiedy wydawało się, że na kolejną szans juz nie ma, pojawiła się dość duża szansa, że przed Świętami uda mi się wydać – tym razem już gdzie indziej – swoje  refleksje na temat piątego przykazania. Cieszy mnie to bardzo, jednocześnie chciałbym wspomnieć, że tu u siebie mam wciąż jeszcze paręnaście egzemplarzy swoich refleksji okołomuzycznych, niefortunnie – bo kto mógł wiedzieć, że nazwa „rock’n’roll” została tu użyta w sensie wyłącznie umownym – zatytułowanych „Rock’n’Roll czyli podwójny nokaut”. A w tej sytuacji pomyślałem sobie, że może przedstawię tu jeden z rozdziałów owej książki i w ten sposób zachęcę do jej kupowania. Zamówienia można składać pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Powinno się udać, bo to jest naprawdę książka wyjątkowa.


      Kiedy byłem jeszcze dzieckiem – ale przecież i teraz, kiedy sam mam już dzieci –  wciąż pojawiała się pokusa zabawy, polegającej na typowaniu najlepszej piosenki, najlepszej płyty, czy też najlepszego zespołu, jak to dziś lubią mówić młodzi, „ever”. Pamiętam, że wówczas, nawet nie przez to, że jakoś szczególnie lubiłem słuchać Pink Floyd, ale z czystego, nieopanowanego zachwytu, ile razy ktoś mnie pytał, jaki „numer” uważam za swój ulubiony, niezmiennie odpowiadałem, że „Atom Heart Mother”. Ani „Fat Man” Jethro Tull, ani „I Want You” Dylana, ani nawet „Baby, I’m Gonna Leave You” Led Zeppelin, “Elegy” Colosseum, ani “Take A Pebble” ELP, ani “Cadence and Cascade” King Crimson, ale właśnie „Atom Heart Mother”.
      Dziś oczywiście, ten utwór, bo trudno powiedzieć, że piosenka, nie robi na mnie już tak wielkiego wrażenia, choć oczywiście marnego słowa na niego nie dam powiedzieć. No ale wciąż, tak jak wtedy, pojawia się ten sam dylemat, tyle że formułowany w ów szczególny sposób: „Tatusiu, jaka jest najlepsza piosenka na świecie?” I powiem uczciwie, że dziś mi jest bez porównania trudniej wytypować tę jedną, jedyną piosenkę, która jest po prostu najlepsza. Myślę, że powodem tego nie jest to, że ich jest znacznie więcej – w końcu od lat 70, tak wiele się nie zmieniło – ale zwykły sentyment. Człowiek robi się coraz starszy, wspomnienia stają się coraz intensywniejsze, a przy okazji też o wiele bardziej związane są z wciąż zmieniającymi się nastrojami, no i wtedy o wiele łatwiej jest jednego dnia powiedzieć, że nigdy nie wydarzyło się nic wspanialszego, niż „Riders on the Storm”, by już następnego uznać, że to jednak będzie wciąż dylanowskie „I Want You”, lub któraś z piosenek The Smiths, czy choćby i „Without You I’m Nothing” Placebo, albo zwyczajnie – „Sittin’ on the Dock of the Bay” Otisa.  No i w tej sytuacji, moje biedne dziecko musi pozostać w tym swoim pragnieniu uporządkowania świata kompletnie samotne.
        Myślę jednak, że jest coś, co, z pewnym oczywiście ryzykiem, można określić jako piosenkę – tym razem, w odróżnieniu od niegdysiejszego „Atom Heart Mother”, jako piosenkę właśnie, a nie utwór – pod każdym względem najwspanialszą, największą, najgłębszą, najradośniejszą, najsmutniejszą, łączącą w sobie wszystko to, co sprawia, że od czegoś nie jesteśmy w stanie już do końca naszego świata uciec. Mam tu na myśli ponad 70 minutową kompozycję Gavina Bryarsa zatytułowaną „Jesus Blood Never Failed Me Yet”.
      Króciótko opowiem, co to jest takiego. Otóż sama kompozycja, jak wspomniałem, trwa ponad 70 minut, jednak wszystko opiera się na bardzo krótkiej frazie, wyśpiewanej przez anonimowego menela, znalezionego i zarejestrowanego przez Bryersa, i stanowiącej podstawę tego dzieła, o następującej treści: „Jesus blood never failed me yet. This one thing I know that He loves me so”.  I tak w kółko, przez ponad 70 minut, albo a capella, albo z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, a w końcu całej orkiestry. Nagrany śpiew jednego „dziada”, i do tego śpiewu stworzona cała potężna kompozycja. Powtarzam – jedna prosta fraza melodyczna przez ponad 70 minut na okrągło.
      Oczywiście, dla każdego kto wie na czym polega urok tradycyjnych indyjskich mantr, czy – bardziej już lokalnie wyśpiewywanych po polskich wsiach „Godzinek” –  jest też oczywiste, w jaki sposób można spędzić znacznie ponad godzinę w czystym zachwycie, który przelatuje jak krótka chwila, my jednak mówimy o piosence, a więc o tym, co dał nam – zresztą zmarły chyba jeszcze nawet zanim zdołał to co stworzył usłyszeć – ten pijaczek. Otóż ja nie wiem, czy on ów tekst i melodię wymyślił on sam – podejrzewam, że jest to bardzo prawdopodobne – ale już zupełnie niezależnie od tego, co pozwolił stworzyć geniusz samego Bryarsa, czy choćby i nawet Toma Waitsa, który przejmuje od naszego dziada ostatnią partię tego utworu, to jest fantastyczna piosenka. To jest coś tak pięknego, że ja, choć niekiedy z prawdziwym bólem serca, muszę powiedzieć, że zwyczajnie wznosi się ponad wszystko, co się zdarzyło zarówno wcześniej, jak i później. I że wszystkie tak ukochane przez mnie piosenki zwyczajnie nie stanowią dla tego czegoś jakiejkolwiek konkurencji.
      O co chodzi? Jak już wcześniej napisałem, było przez te wszystkie lata dziesiątki piosenek, które nam towarzyszyć będą do już do końca. Piosenek naprawdę pięknych, cudownych, najlepszych. Jest jednak coś takiego w tej jednej frazie „Krew Jezusa jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. To jest to, co wiem. Że On mnie bardzo kocha”, i jej melodia, jej słowa, sposób, w jaki została zaśpiewana, ten biedniusieńki głos, co sprawia, że tak chętnie się tego słucha w nieskończoność. Jestem pewien, że nawet Bob Dylan ze swoim „I Want You” nie dałby rady. Nawet Doorsi ze swoim jeźdźcami po trzecim, niech będzie, że czwartym, piątym razie, musieliby przestać. Co ja mówię Doorsi? Nawet Aretha Franklin, kiedy skończyłaby śpiewać „Say a Little Prayer” po raz dziesiąty, też by w końcu musiała przerwać, i zaczęła słuchać tego samotnego człowieka.
      Gavin Bryars w pewnym momencie swojego życia usłyszał tego biedaka, i zrozumiał, co mu się zdarzyło odnaleźć. Reszta, to już wyłącznie kwestia jego wrażliwości. Nie mam nawet pewności, czy umiejętności kompozytorskie mogły tu mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu, nie sądzę, by technicznie, stanowiło to jakieś bardzo ciężkie zadanie. On po prostu do tej piosenki dopisał odpowiednią instrumentację. No a wszystko zamknął już Tom Waits. Jeszcze jeden geniusz.
     Jeśli udało mi się kogoś tutaj zachęcić, muszę od razu go zmartwić. Ta płyta, o ile mi wiadomo, jest już nie do kupienia. Na youtubie można znaleźć kilka krótszych wersji, również w formie tak zwanych coverów. No ale, przynajmniej wciąż jest szansa, zorientować się, co miałem na myśli, mówiąc, że mamy do czynienia z najpiękniejszą piosenką w historii, jak najbardziej, muzyki popularnej. W końcu, w ostatecznym rachunku, i tak wszystko sprowadza się do tej melodii i tego tekstu. I do popu, w jego najpiękniejszym wydaniu.
      Czasem sobie myślę, że kiedy Jezus przyjdzie do nas po raz drugi i otworzy wszystkie groby, jest duża szansa, że spotkamy nie tylko naszych najbliższych, ale również i Billie Holiday, i Johnnego Casha, i Johna Coltrane’a, ale też i jego – tego szczególnego człowieka bez nazwiska.

Kiedy to pisałem, płyta z tym nagraniem nie była dostępna, jednak dziś, jak widzę, można zbierać pełnymi garściami, do czego zachęcam. A jak komuś szkoda pieniędzy, to zapraszam na YouTube’a. Tu też już jest całość.






~przemsa~ Cały ten majdan

Nie za bardzo lubię pisać o sprawach, których komentowaniem zajmują się wszyscy, ale po pierwsze robiłem to już wielokrotnie, po drugie zaledwie kilka dni temu w sprawie Jacka Kurskiego, a po trzecie - w sumie najważniejsze - zwyczajnie nie mogę się powstrzymać. Autentycznie bowiem wstrząsnęła mną deklaracja Radosława Majdana i Małgorzaty Rozenek, że nie ochrzczą jednak swojego poczętego in vitro synka Henryka. Na mój nastrój miało zapewne wpływ również to, że przeczytałem o tym na portalu ludzi tak bardzo nienawidzących mowy nienawiści, że aż mimowolnie wypluwających najgorsze obelgi pod adresem każdego, kto śmie wyrazić pogląd, że PiS nie jest jednak najgorszym, co mogło się Polsce przytrafić, czyli w natemat.pl. Tam oczywiście zdarzenie to opisano w tonie pełnego zrozumienia dla decyzji dwójki ulubionych celebrysiów intelektualnych elit by PO.

Zacznę może jednak od wyjaśnienia, że Radosław Majdan znany był mi dotąd głównie z cudownych, będących dla mnie synonimem najgorszego obciachu, kreacji modowych. Z kumplami wysyłamy sobie czasem na grupie na WhatsApp jego zdjęcia w nowym ciuchu bez słowa komentarza. I wiemy, że każdy z nas w tym samym momencie szczerze rży do telefonu. Poza jednak tą niewinną w gruncie rzeczy zabawą jakoś głębiej w przekaz werbalny Małgoni i Radzia się nie zagłębiałem. W sumie to nawet nie wiedziałem, że poza byciem przyłapywanymi przez paparazzi prostytuują się medialnie w jakiś głębszy sposób. Okazuje się jednak, że w tym wszystkim jest też i "mesydż" i chyba właśnie to spotęgowało efekt zaskoczenia. Bo informacja ta poraża.

Otóż w związku z napełniającą Majdanów niepokojem sytuacją w kraju oraz tym, że Kościół nie akceptuje metody in vitro oni swojego niedawno poczętego syna Henia nie ochrzczą. "– Jesteśmy osobami wierzącymi, więc to nie była łatwa decyzja – podsumował Radosław Majdan."
Wiadomo, że w tym wszystkim chodzi wyłącznie o dowalenie za jednym zamachem rządowi i Kościołowi, jednak tak całkiem realnie ofiarą tego jest przecież Bogu ducha winne dziecko. To sprawa oczywista dla każdego katolika nieokazjonalnego. Jeżeli więc Majdanowie mówią całkiem serio, że są wierzący, ale nie ochrzczą, to z wierzącymi mają tyle wspólnego, co ja z na przykład z dziennikarzami niepokornymi.

Wniosek, że oni są zbyt zepsuci i pewnie też ograniczeni, by to zrozumieć nasuwa się niejako sam. Tym niemniej przyszło mi do głowy coś innego.

Może oni po prostu nie mogą inaczej? Może są w potrzasku i w zamian za ten cały tandetny blichtr, płytką atencję i pieniądze muszą składać suflowane im przez Głównego Sponsora tego rodzaju deklaracje? Sami jednak, po cichu, w ukryciu, ochrzczą swojego Henryka, bo przecież doskonale wiedzą, że dla wierzących rodziców kwestią niesamowicie ważną jest to, by ich dziecko przyjęło ten sakrament?

No tak, to praktycznie niemożliwe.

Ale fajnie jest przecież wyobrazić sobie, że mimo wszystko oni do końca nie zwariowali od sławy i pieniędzy i jest dla nich jakiś ratunek. Dawałoby to jakieś pocieszenie.



przemsa

czwartek, 23 lipca 2020

Czy jurne dzięcioły mogą dostać raka trzustki?


      Parę już tu razy wspominałem o telewizyjnych reklamach, gdzie zupełnie bezkarnie zapewnia się Bogu ducha winnych ludzi, że jeśli tylko kupią zestaw odpowiednich tabletek – sprzedawanych oczywiście bez recepty – to w jednej chwili wyleczą się z raka prostaty, raka trzustki, czy wreszcie uchronią się przed skromnym bardzo zawałem serca. Pisałem o tym, niezmiennie głosząc prawdę, że gdy chodzi o proste zwykłe zło, o wiele bardziej uczciwym byłoby, gdyby różne telewizje emitowały reklamy w których tłumaczyłyby nam Polakom, że najlepszym sposobem na to, by żyć długo i zdrowo jest udanie się do tak zwanego monopolowego, kupienia sobie w nim flaszki czegokolwiek i upierdolenia się na śmierć, bacząc tylko by wcześniej zgasić papierosa i nie spalić pozostałych domowników. Przynajmniej nikomu nie można by zarzucić kłamstwa.
      Jednocześnie, niezmiennie ogłaszałem, że to iż owe telewizje biorą udział w tym strasznym procederze, to zbrodnia porównywalna chyba tylko z produkcją i sprzedażą. Pisałem o tym parokrotnie i za każdym razem pozostawałem z poczuciem, że moje uwagi nie mają najmniejszego znaczenia, nie tylko zresztą ze względu na potęgę całego wspomnianego przemysłu farmaceutycznego, ale też przez ową straszną obojętność, o której tu ledwo co wspominałem w odniesieniu do parki prawicowych dziennikarzy.
      Od pewnego czasu jednak widzę, że w telewizji z coraz większą intensywnością pojawiają się reklamy środków na, jak to oni określają,  potencję, choć my wszyscy wiemy bardzo dobrze, że w rzeczywistości chodzi o zwykły, prosty wzwód. Zwróciłem na owe reklamy po raz pierwszy uwagę w przerwie oglądanych przeze mnie meczów angielskiej piłki nożnej, gdy zaprezentowano nam scenę jak z „Ojca Chrzestnego”, gdzie w przyciemnionym świetle widzimy grupę najprawdziwszych klasycznych gangsterów, planujących skok stulecia, i nagle okazuje się, że, pomijając ów skok, największym ich problemem jest to że im w decydujących momentach nie staje. A to stanowi być może problem znacznie większy od tego głupiego koronawirusa.
      Od czasu gdy obejrzałem ową reklamę po raz pierwszy siódmy i dwudziesty, miałem  okazję zauważyć że kwestia owego brakującego wzwodu stanowi naprawdę nielichy problem, a wszytko to mnie doprowadziło do dnia wczorajszego, gdy w TVP Info trafiłem na reklamę, z której dowiedziałem się, że jest środek, który „poprawia erekcję, szybko daje do pięciu godzin gotowości, wydłuża przyjemność i jest bez recepty”, a chwilę potem reklamę kolejną, tym razem zachęcającą do kupowania innego leku, ale z podobną bardzo informacją, że oto ów lek „przywrócił mi wiarę w siebie, czuję jakby ktoś włączył mi prąd, i dziś mam poczucie pełnej kontroli, no a przede wszystkim większej liczby pełnych erekcji”. A na ekranie telewizora pokazano mi mężczyzn, którymi nigdy nie byłem i powiem ze wstydem, że nigdy bym zostać nie chciał i to wcale nie tylko ze względu na ich deficyty erekcyjne.
       Do czego zmierzam? Otóż nie mam najmniejszych wątpliwości, że koncerny farmaceutyczne  nie wyrzucają pieniędzy w błoto. Jeśli one za coś płacą, to wyłącznie za to, co może sprawić, że większość światowej klienteli poczuje się bezpiecznie. A więc ich głównym celem są osoby z problemami sercowymi, z niedomaganiami wątroby, z tymi co obawiają się, że dopadnie ich któryś z licznych nowotworów i wreszcie ci biedaczkowie, których męczą hemoroidy. I to każdego z nich oni zupełnie bezkarnie zapewniają, że mają dla nich lekarstwo. Bez recepty oczywiście.
       W czym rzecz? Otóż wbrew pozorom, dziś wcale mi nie chodzi o to kłamstwo. Na nie zresztą nie mamy najmniejszego sposobu, dopóki tę całą bandę nie wysadzi się w powietrze. Interesuje mnie mianowicie interesuje dziś coś znacznie ciekawszego, a mianowicie to, że owe firmy farmaceutyczne nie grają w ciemno, ale mają ów rynek opanowali wręcz doskonale. Oni muszą świetnie wiedzieć – tak jak różnego rodzaju firmy ubezpieczeniowe, zwracające się ze swoimi propozycjami do ludzi w jesieni życia –  że są pewne miejsca z których można wydusić naprawdę dużo. A są to starsi panowie z rozrostem prostaty, nieco młodsze osoby z nadmiarem cholesterolu, panie i panowie z problemami z wątrobą, czy trzustką, ludzie którym żyć nie pozwalają hemoroidy. To tego rodzaju miejsca – a jestem tego pewien – muszą stanowić dla firm farmaceutycznych prawdziwe eldorado.
       Tyle że to jest coś co jest i zawsze było dość oczywiste. Ludzie zapadają na nowotwory, dostają zawałów serca, kiedy zjedzą za dużo to cierpią, niekiedy również w formie tak zwanego „bólu w dupie”, a też kiedy robią się starsi, to bolą ich nogi i plecy. I to oni stanowią target. A to co na mnie od pewnego czasu robi wrażenie, to to, że w owym targecie znaleźli się również do niedawna tak zwani prawdziwi mężczyźni, którym ni stąd ni zowąd nie chce stawać. I to jest coś.
       Jeśli ktoś wciąż nie rozumie, spróbuję się wypowiedzieć bardziej jasno. To że człowieka może dopaść rak, zawał serca, bóle w kościach, czy hemoroidy, nas nie dziwi. To wszystko stanowi jakby część naszego życia i doprawdy nie ma się co dziwić firmom farmaceutycznym, że oni tu własnie dojrzeli swoją szansę. Gdy jednak chodzi o tych wszystkich dżolerów, którzy mają problem ze wzwodem, to stoję autentycznie osłupiały. Ja bym w życiu się nie spodziewał, że przyjdzie czas gdy jedną z najbardziej popularnych reklam opłacanych przez firmy farmaceutyczne będą te zawierające porady dla ludzi z przedwczesnym wytryskiem, albo wręcz bez wzwodu. Bo skoro do tego doszło, to znaczy, że to musi być dziś równie wielka plaga co nadmierny cholesterol, czy rak trzustki.
       Czemu ja się tak tym przejmuję? Otóż odpowiedź na to pytanie leży w mojej dawnej już bardzo obsesji, do której nawiązałem choćby w swojej książce „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, a która sprowadza się do tego, że, gdy chodzi o świat tak zwany „cywilizowany”, chodzi o to, by ludzie, zanim zaczną masowo umierać, sobie odpowiednio podupcyli.
        Po co ten plan? Powiem szczerze, że tego nie rozgryzłem, mam jednak swoje podejrzenia i jeśli je rozwikłam to je tu odpowiednio jasno przedstawię.



środa, 22 lipca 2020

O czym myśli Rafał Ziemkiewicz, kiedy jest w pracy?


      Dzisiejszy tekst siłą rzeczy musi być po części poświęcony kwestii języków obcych – które, jak wspomnieliśmy niedawno, taki Rafał Trzaskowski  na przykład „posiada” – proszę się jednak nie obawiać, ponieważ głównym tematem jak zawsze pozostaje to, co stanowi nasze największe zmartwienie, a które moglibyśmy wyrazić przy pomocy owego aż nazbyt niekiedy popularnego hasła: „I zobaczcie tylko, z kim ja muszę pracować”.
      Otóż, jak wiemy, wczoraj nad ranem polska delegacja rządowa odniosła ostateczny sukces, uzyskując dla Polski na brukselskim szczycie niespotykaną dotychczas w europejskich budżetach sumę 750 miliardów złotych, ale też gwarantując sobie jednocześnie to że w ciągu najbliższych siedmiu lat jakiekolwiek ataki na naszą tak zwaną „praworządność” już dziś oni mogą sobie odłożyć na półkę z napisem „sprawy przegrane”. Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że nikt z nas nawet przez chwilę nie mógł liczyć na to, że totalna jak najbardziej opozycja w tej sytuacji położy uszy po sobie i przyzna, że ten Morawiecki to jest jednak gość, a więc nie jestem też w żaden sposób zaskoczony, że oni dziś ogłaszają, że w Brukseli doszło oto właśnie do ciężkiej porażki rządu Prawa i Sprawiedliwości, i teraz to już na pewno za nieprzestrzeganie Konstytucji nie dostaniemy od Unii ani grosza. Inaczej być nie mogło.
       Oczywiście, w odpowiedzi na tę histerię, rządowe media uruchomiły wielką akcję objaśniającą nam stan rzeczy i publikując między innymi liczne opinie nadchodzące tu z najważniejszych światowych mediów, w których w sposób jednoznaczny mówi się o bezdyskusyjnym sukcesie Węgier i Polski. I oto, proszę sobie wyobrazić, że wczoraj w wieczornym programie TVP Info „W tyle wizji” redaktorzy Ziemkiewicz oraz Wolski zaprezentowali całą serię odpowiednich przykładów, a wśród nich pokazał się też tekst z „New York Timesa” o następującej treści:
But the deal came at a heavy price in progressive goals attached to E.U. values and norms. To bring Hungary and Poland on board, E.U. leaders decided  to water down the caveat making funding conditional on the rule-of-law benchmark that the two nations’ illiberal government are violating”.
       Do tego momentu oczywiście wszystko jest jak najbardziej w porządku, jednak w tym momencie informacja ta zostaje najpierw przetłumaczona, a następnie odczytana przez lektora w języku polskim i sprawy nagle przybierają nowy obrót. Proszę spojrzeć:
Ale transakcja ta miała wysoką cenę w postaci progresywnych celów związanych z wartościami i normami Unii Europejskiej. Aby zaangażować Węgry i Polskę, przywódcy Unii Europejskiej postanowili złagodzić zastrzeżenie, uzależniając finansowanie od kryteriów praworządności, które rządy obu narodów naruszają”.
      Czy Państwo to widzą? Państwo to słyszą? Otóż ostatecznie dowiadujemy się, że przywódcy UE postanowili złagodzić swoje stanowisko i w ten sposób uzależnić finansowanie Polski od przestrzegania przez nią praworządności. Co to oznacza dla nas? Wszyscy rozumiemy. Oznacza to mianowicie, że od dziś Polska nie dostanie eurocenta z Unii do czasu jak uzna, że LGBT to ludzie a nie ideologia. I że to jest ów rzekomy polski sukces. Absurd? Jasne, tylko kogo to obchodzi? Na pewno nie redaktorów z TVP Info. A ja też na szczęście przypuszczam, że również większość telewidzów, którzy, gdy chodzi o kompetencje, wprawdzie stoją o wiele niżej od tych dwóch bałwanów, ale niestety ich szczególnie jakoś nie przewyższają. A to pozwala mi wierzyć, że nikt nic nie zauważył i jeszcze jakiś czas pociągniemy.
      W tym momencie przejdę do języka obcego, który ja akurat w tym wypadku, owszem, posiadam. Otóż tekst zamieszczony w „New York Timesie” jest bez zarzutu. Tam wszystko jest przedstawione nie tylko zgodnie z prawdą, ale w dodatku bardzo przejrzyście. Tam ów redaktor zadbał nawet o to, by między „caveat” and „making” nie wrzucać tego nieszczęsnego przecinka, co w sposób jednoznaczny wskazuje na fakt, że jemu chodziło o zastrzeżenie uzależniające, a nie o decyzję, która uzależnia. A to jest, jak wszyscy pewnie rozumiemy, nie to samo. Wręcz przeciwnie. Ów przecinek zmienia wszystko i ja daję słowo, że mi nie chodzi o tego nieudacznika, którego TVP zatrudnia na stanowisku podręcznego – w końcu podobne historie ja mogę opowiadać cały Boży dzień – ale o tych dwóch durni, którzy przedstawili tekst pozbawiony najmniejszego sensu i nawet przez ich tępą myśl nie przeszło, że oto prezentują czystą, nomen omen, bezmyślność.
       Pamiętam jak dawno dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami wspólnie z Kamiuszkiem, Gabrielem Maciejewskim, Andrzejem Nowakiem, oraz Grzegorzem Braunem wystąpiłem w warszawskim klubie Hybrydy i tam, patrząc w prosto w oczy Rafałowi Ziemkiewiczowi, opowiedziałem mu o tym, jak moja córka, w momencie gdy usłyszała że Jarosław Kaczyński przegrał prezydenturę z Komorowskim się rozpłakała i zapytałem go szyderczo, czy on się wtedy również rozpłakał. On oczywiście nawet nie oderwał się od sączonego akurat przy barze drinka, natomiast ja, tak samo jak wtedy, wiem też i dziś, że on na tamten wynik zwyczajnie ziewnął. Ale wiem też coś jeszcze. Otóż zarówno on, jak cała reszta tego towarzystwa, mają głęboko w nosie to co się dziś dzieje. Oni są skupieni wyłącznie na karierze, jaką robią uczepiwszy się aktualnej władzy, a cała reszta ich w żaden sposób nie porusza. A o tym świadczy znakomicie ów wybryk, kiedy to oni na ekranie naszych telewizorów najpierw zaprezentowali, następnie odczytali, a w końcu skomentowali komunikat nie dość że kompletnie pozbawiony sensu, to jeszcze wymierzony bezpośrednio w sprawę, której oni rzekomo bronią. Ja  dziś nie mam najmniejszych wątpliwości, że oni, siedząc tam w tym studio, nie dość że nie myślą o Polsce, to w dodatku pogrążeni są w kompletnej bezmyślności, a wszystko co robią robią na zasadzie wyuczonych odruchów.
      Wydaje mi się, że kwestię tego przecinka przedstawiłem odpowiednio jasno, jednak jeśli ktoś wciąż nie wie, w czym rzecz, polecam prowadzone przez siebie lekcje angielskiego. Również na Skypie. Tam jest wszystko co człowiek z poczuciem  niespełnienia potrzebuje.

 
     


wtorek, 21 lipca 2020

Czy Kościół unieważni ślub państwa Tusków jako wymuszony przez PiS?


Miał być dziś tekst o Michale Urbaniaku, Rafale Trzaskowskim i jego ojcu, jednak w ostatniej chwili wymyśliłem, że on pójdzie najpierw do „Warszawskiej Gazety”, a tu ukaże się w weekend, natomiast dziś zajmiemy się czymś zupełnie innym, równie ciekawym. Otóż gdy chodzi o niedawną uroczystość jaka odbyła się w Łagiewnikach z udziałem Jacka Kurskiego, jego nowej żony, najważniejszych polityków Prawa i Sprawiedliwości, włącznie z prezesem Kaczyńskim, oraz głównych przedstawicieli rządowych mediów, ja mam parę refleksji, który chciałbym tutaj jak najkrócej, a przez to jak najbardziej jednoznacznie, przedstawić. Przede wszystkim, nie wnikając w żaden sposób w prywatne sprawy Jacka Kurskiego i jego żon, bo nie jest to mój interes, uważam, że kompromitujące dla tego przedsięwzięcia jest to, że Kurscy zażyczyli sobie by owa uroczystość odbyła się aż w Łagiewnikach i przy możliwie dużej obecności mediów. Kompromitujące jest też to, że na miejscu pojawili się Beata Szydło i Jarosław Kaczyński. Cała reszta tego towarzystwa mnie nie interesuje, to jednak że przyszły tam własnie te dwie osoby, doprowadza mnie do prawdziwej rozpaczy. Trzecia rzecz to fakt, że skoro takiemu wydarzeniu, zorganizowanemu w sposób aż tak demonstracyjny i to w takim miejscu, nie towarzyszył choćby skromny komentarz ze strony Kościoła, świadczyć musi o tym, że Episkopat uznał, że tu nie ma czego komentować i to może z tego wszystkiego być czymś absolutnie najgorszym.
      I to mnie prowadzi do refleksji ostatniej. Otóż ja nie mam najmniejszych pretensji do Jacka Kurskiego i ścieżek, którymi on chadza, z tego choćby względu, że z relacji osób które go znają osobiście wiem, że to jest ktoś, kto nie zasługuje nawet na splunięcie. Ale też mam w pamięci słowa ojca Wincentego Polka z klasztoru w Wąchocku, który mi powiedział, że w jego opinii zdecydowana większość dziś zawieranych małżeństw jest nieważna, z tego prostego względu, że tam nie ma śladu świadomości, czym jest małżeństwo, a wygłaszana przez świeżo upieczonych małżonków przysięga przed ołtarzem to słowa tak puste, jak to tylko jest możliwe. A zatem, powtarzam, zdaniem ojca Wincentego, owe małżeństwa są z gruntu nieważne, a tym samym problem leży zupełnie gdzie indziej niż nam by się wydawał, my na jego rozwiązanie nie mamy żadnego wpływu, a jego rozstrzygnięcie pozostaje już tylko w rękach Pana Boga.
       I to jest coś co chciałem dziś w tym akurat temacie powiedzieć. Aby jednak nie było tak zwięźle, przypomnę teraz swój tekst sprzed czterech już lat, na ten właśnie temat i powtarzam: Kurski to pryszcz. Problemem jesteśmy my. 


       Akurat wczoraj, kiedy obchodziliśmy tu 100 rocznicę śmierci Henryka Sienkiewicza, dotarła do mnie zamieszczona na jednym z wielu szalenie pobożnych portali, którego nazwy ani nie pamiętam, ani pamiętać nie potrzebuję, że 19 września czterech kardynałów: Walter Brandmüller, Raymond Burke, Carlo Caffarra i Joachim Meisner zwróciło się do papieża Franciszka z prośbą, by ten im wyjaśnił parę kwestii zawartych w powstałej w wyniku Synodu o Rodzinie adhortacji apostolskiej „Amoris laetitia”. Apel ów został sformułowany w postaci pięciu pytań, na które kardynałowie życzyli sobie otrzymać wyłącznie krótką odpowiedź „tak”, lub „nie”, co dla mnie, a jestem pewien, że i dla większości choćby próbujących myśleć obserwatorów, świadczy wyłącznie o czarnych intencjach wspomnianych kardynałów. No ale nie uprzedzajmy tego, co przed nami.
      Jak wspomniałem, pytań z którymi kardynałowie wystąpili do Franciszka, było pięć, jednak wszystkie one tak naprawdę dotyczyły jednej tylko kwestii, a mianowicie tego, w jaki sposób Kościół planuje traktować osoby rozwiedzione i żyjące w nowych związkach. I tu zatem ja mam kolejne podejrzenie co do brudnych intencji, jakimi kierowali się wspomniani kardynałowie. Nawet nie trzeba specjalnie analizować ani treści tych pytań, ani sposobu, w jaki one są zadawane, by widzieć ów podstęp, który ma doprowadzić do tego, że zakładając iż ten będzie odpowiadał uczciwie i szczerze, w dodatku wyłącznie „tak” lub „nie”, na samym końcu będzie można papieżowi zarzucić brak konsekwencji. No ale machnijmy ręką na ową chytrość i skupmy się na treści problemu. Otóż kardynałowie, mimo że swoje rzekome wątpliwości zawarli aż w pięciu pytaniach, chcą się tak naprawdę dowiedzieć od Franciszka jednej rzeczy, a mianowicie tego, czy on, apelując o zastanowienie się nad stworzeniem sposobu, by osoby żyjące w nowych związkach objąć opieką duszpasterską, nie występuje przypadkiem przeciwko tezom zawartym w encyklice Jana Pawła II „Veritatis Splendor”, gdzie wyraźnie jest powiedziane, że czyn z gruntu zły nie może być usprawiedliwiony okolicznościami.
      Otóż ja znam dziś kilka osób, które w którymś momencie swojego życia nieroztropnie pożeniły się, rozwiodły, a następnie założyły nowe, szczęśliwe, kochające się rodziny i, co istotne – w porównaniu zwłaszcza z tym co było wcześniej – rodziny żyjące w wierze i szczerej pobożności, a ich jedynym nieszczęściem jest to, że przez to, iż ich poprzednie związki miały pecha być związkami sakramentalnymi, są oni już do końca życia oderwani od Bożej Miłości rozumianej jako możliwość uczestniczenia w sakramentach. Oni dzielnie znoszą swój los, regularnie uczestniczą w nabożeństwach, wychowują dzieci w wierze katolickiej i oczywiście posłusznie i z pokorą podczas Komunii Świętej pozostają w ławkach.
      Słyszałem jednak też o ludziach, których życie ułożyło się bardzo podobnie do tego co opisałem powyżej, z tą różnicą, że w swoim pierwszym, drugim, czy trzecim związku, oni albo w ogóle nie zawracali sobie głowy jakimś ślubem, albo załatwiali sprawę w urzędzie. I kiedy nagle uznali, że właściwie nie byłoby źle to drugie, trzecie, lub czwarte małżeństwo autoryzować w Świętym Kościele, poszli grzecznie do spowiedzi, pobożnie przyjęli Komunię Świętą i zostali przyjęci do owej owczarni z otwartymi ramionami. I efekt tego jest taki, że często i jedni i drudzy spotykają się tego samego dnia, na tej samej Mszy, modlą się do tego samego Boga, tyle że jedni klęczą po przyjęciu Komunii, a ci drudzy siedzą w ławkach i z nadzieją wpatrują się w ten Krzyż.
      Otóż ja oczywiście nie mam pewności, czy to co tu piszę, trafi do kogokolwiek, a już zwłaszcza do tych, którzy w ostatnich miesiącach z wielkim zaniepokojeniem pochylają się nad posługą papieża Franciszka. Mam natomiast podejrzenie, że akurat sam Franciszek, gdyby mu się zdarzyło czytać moje słowa, wiedziałby dobrze, co pragnę przekazać. A mając w sobie to przekonanie, chciałbym się już na koniec zwrócić do kardynałów Brandmüllera, Burke’a, Caffarry i Meisnera, żeby może przestali zawracać głowę Franciszkowi, zwłaszcza, że z tego co słyszę, jemu ani w głowie poświęcać im swój czas, i przesłali swoje pytania do mnie. Ja im to wszystko w możliwie przystępny sposób wytłumaczę. Tylko proszę, niech mi nie każą odpowiadać na swoje dylematy „tak” lub „nie”, bo jak ja im zadam parę pytań typu tak/nie, to się nie pozbierają.




O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

  Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowiecki...