Dzisiejszy tekst miał tu się
właściwie oryginalnie pojawić kilka dni temu, jednak ostatecznie uznałem, że
jemu należy się miejsce w „Warszawskiej Gazecie”, więc najpierw trafił tam.
Dziś jednak nadszedł ten moment, by go zaprezentować i na tym blogu, co czynię
z największą przyjemnością. Przed nami dżeeeeezzzz...
Wydaje mi się, że o muzyce nie pisałem
tu nigdy. Stało się jednak tak, że Wirtualnej Polsce wywiadu poświęconego
Rafałowi Trzaskowskiemu i jego ojcu Andrzejowi, udzielił – jak zdecydowała się
to określić redakcja, „legendarny” – muzyk Michał Urbaniak, który stwierdził co
następuje:
„Żeby dostać dotację z ministerstwa wystarczy
napisać projekt pod tytułem ‘Kocham Polskę’ albo ‘Mazowsze moich marzeń’. Ja
nawet mam taki projekt folkowy z polską muzyką ludową, nagrany z muzykami
nowojorskimi – Herbie Hancockiem i Marcusem Millerem. Ale z przekory na razie
go nie wydaję, bo nie będę robił patriotycznych projektów pod rządy PiS”.
Ponieważ tak się składa, że ja uważam
się za eksperta w dziedzinie jazzu, również jazzu polskiego, przede wszystkim
pragnę poinformować, że „legendarność” Urbaniaka wynika wyłącznie z tego co on
i jedna z jego żon, Urszula Dudziak, ogłaszali w mediach. Pomijając tę część,
Urbaniak dla polskiej sceny jazzowej pozostaje postacią bez znaczenia. Był Stańko,
był Namysłowski, był Muniak, był oczywiście Komeda, tyle że oni akurat jakieś
zasługi dla polskiej sceny jazzowej mieli. Jedynym osiągnięciem Urbaniaka natomiast
był wyjazd do Nowego Jorku i pewne wrażenie jakie tam zrobił jako dość sprawny skrzypek
sprawiło, że był on angażowany do niektórych sesji jako sideman. Przy tej
okazji od razu należy się wyjaśnienie: słynny „udział” Urbaniaka w nagraniu
przez Milesa Davisa płyty „Tutu” sprowadzał się do tego, że on, na życzenie
producentów nagrania, wysłał Milesowi krótki skrzypcowy fragment, który ten
wkleił do jednego nagrania, i do tego się sprowadzały ich relacje.
Kiedy więc dziś Urbaniak opowiada o
jakiejś mitycznej sesji z polską muzyką ludową, z udziałem Herbiego Hancocka,
którą on mógłby w jednej chwili wydać na płycie, moim zdaniem kłamie jak bura
suka. A o pozycji jaką dziś Urbaniak zajmuje na scenie, świadczy choćby
ogłoszenie na Facebooku, w którym on zachęca do kupowania którejś ze swoich
płyt z jego osobistym autografem.
Ale, jak mówię, to jest zaledwie nędzny,
politycznie motywowany wybryk, większość rozmowy natomiast dotyczy Rafała
Trzaskowskiego i jego ojca, który realnie stanowił jeszcze większą jazzową
porażkę od Urbaniaka. I tam też pytany czy zna osobiście Rafała Trzaskowskiego
wspomina Urbaniak:
„Była taka domówka w domu u państwa
Trzaskowskich. Muzycy, filmowcy, pisarze. No, warszawka. Ja – młody – miałem
dwa zadania: biegać po alkohol i inne delicje na dół do delikatesów oraz zająć
się dzieckiem Andrzeja. Więc go niańczyłem”.
A ja sobie myślę, że szkoda, że ten
wywiad ukazał się dopiero po wyborach, bo to byłoby naprawdę coś. Obraz Rafała
Trzaskowskiego, czterotygodniowego dzidziusia, w domu pełnym nawalonej
warszawskiej żulerii, nad którym opiekę wobec niemożności Trzaskowskiej i
Trzaskowskiego, by się zająć własnym dzieckiem, sprawował, między jedynym a
drugim skokiem po wódę, jeszcze jeden ledwie aspirujący żul.
W tym stanie rzeczy, mnie akurat, gdy
chodzi o Rafała Trzaskowskiego, nic już nie dziwi.
Co ja sądzę o prawicowym dziennikarzu
Krzysztofie Feusette, stali czytelnicy tego bloga wiedzą doskonale, bo choć
wprawdzie od paru lat jego nazwisko się tu nie pojawia, to kiedyś owszem
zdarzało mu się tu być jakoś tam wyróżnianym. Jeśli jednak ktoś by potrzebował
przypomnienia, to wystarczy że opowiem pewną historię z moich lat szkolnych.
Otóż kiedy chodziłem do liceum, przez jakiś czas pracował tam mój starszy brat
i akurat zdarzyło mu się być na akademii zamykającej moją czteroletnią naukę.
Kiedy doszło do ostatecznego rozdania świadectw, z niezrozumiałego dla mnie do
dziś powodu, otrzymałem rzęsiste, bodajże najbardziej gorące brawa. Brat mój
zaciekawiony ową reakcją zapytał któregoś z moich kolegów, skąd takie uznanie,
ten mu odpowiedział, że ja zawsze byłem „bardzo śmieszny”. Ja akurat tego
komplementu nie rozumiem, bo z tego co pamiętam, nauka w liceum była dla mnie
pasmem nieustannych porażek i przebywając w ciągłym stresie, ja zwyczajnie nie
miałem czasu, by być śmieszny. Mój brat natomiast w to uwierzył i ogromnie się
przejął. Powiedział mi, że to jest straszne, że jedyne co moi koledzy o mnie
mogą powiedzieć, to to, że ja jestem „śmieszny”. Gdybym ja się okazał mądry,
sprytny, silny, czy choćby nadzwyczaj miły i uczynny, to on by mógł być ze mnie
dumny. Ale śmieszny? To jest prawdziwy dramat.
Pamiętam to zdarzenie do dziś, nawet może
nie ze względu na ów dość mało sympatyczny epitet, ale ze względu na te brawa,
których się nawet nie mogłem spodziewać, a które mogę porównać tylko do tego,
jak przez swoich kolegów z drużyny został kilka dni temu podczas dekoracji
podjęty Jordan Henderson. Ale też przypomina mi się owo „śmieszny”, kiedy
słucham lub czytam Krzysztofa Feusette. Otóż, gdyby ktoś nie wiedział, to jest
ktoś komu ci co go zatrudniają i mu płacą powiedzieli: „Słuchaj no Fezet. Z
ciebie, jak widzimy, jest taki bardziej śmieszek, więc będziemy cię tu trzymać
pod warunkiem, że będziesz ludzi nieustannie zabawiał. Żadnych poważnych
wystąpień, żadnych głębokich refleksji. Z ciebie solidny pajac, więc masz robić
kabaret”. No i rzeczywiście, od samego niemal początku swojej kariery Feusette
odstawia nieustanny kabaret i to bez względu na okoliczności. Feusette to
człowiek, który nawet gdyby miał skomentować coś bardzo smutnego, zawsze znajdzie
sposób, żeby wymyślić jakiś kawał. O tym jaki to jest rodzaj kabaretu, może
świadczyć jego wczorajsze wystąpienie, kiedy to w programie „W tyle wizji”
współprowadzący redaktor, komentując jakieś paskudne niemieckie występki,
powiedział, że on by był za tym, by Niemców jednak z Polski nie wyganiać, ale wręcz
przeciwnie, żeby ich jak najwięcej tu przyjeżdżało i tu też otrzymywało
odpowiednią wiedzę na temat naszej wspólnej historii, na co Feusette oczywiście
odpowiedział, że niech przyjeżdżają i zbierają szparagi. Jak śpiewał mistrz
Młynarski: „Taki żart miał być, no”.
Ale proszę sobie wyobrazić, że w tym
samym wydaniu audycji, realizatorzy połączyli się za pomoca Skype’a z jakąś
mieszkającą w Brazylii Polką i Feusette z miejsca spytał ją, czy to prawda, że
w Brazylii, z powodu koronawirusa, ludzie masowo umierają na ulicach, na co owa
kobieta odpowiedziała, że to jest nieprawda, rozpowszechniana przez wrogie
prezydentowi Bolsonaro lewicowe media. Że w Brazylii toczy się wielka
polityczna wojna między prawicowym prezydentem, a oskarżającym go wręcz o
faszyzm lewactwem, i ono w tej wojnie nie zawaha się by jako argumentu użyć
nawet takiego globalnego nieszczęścia jak koronawirus. I w tym momencie, proszę
sobie wyobrazić – jak mi się zdaje, po raz pierwszy w swojej dziennikarskiej
karierze – Feusette wyszedł z roli klasowego śmieszka i zamiast opowiedzieć
jakiś kawał o zaśmieconych ulicach na przykład, z bardzo poważną miną
powiedział: „Przykro mi, ale pani się myli”, a następnie zaczął nam wyjaśniać,
jaki to idiota z tego Bolsonaro, bo pewnego dnia, gdy sam zachorował na
koronawirusa poinformował o tym ściągnąwszy wcześniej maseczkę. Co jeszcze? Koniec.
Tylko to. Nie przeszkodziło to jednak Feusette’owi, by go nazwać „głupkiem”.
Tłumaczy nam więc owa kobieta, swoją
drogą bardzo niezgrabnie ze względu na to, że nie umie zbyt dobrze mówić po
polsku, a i połączenie internetowe wciąż się zrywa, że w Brazylii żyje 220
milionów ludzi („Z czego 2 miliony już
zakażonych”, z satysfakcją dogaduje Feusette), z czego zmarło 75 tysięcy („85 tysięcy”, cieszy się Feusette), w
końcu stwierdza, że w porównaniu z Europą, to jest raczej średnia, a Feusette
wciąż się trzyma swojego idiotyzmu i mówi, że Bolsonaro to jednak głupek, który
doprowadził do prawdziwej tragedii. W tym momencie rozmówczyni Feusette’a
próbuje po raz, jak się okazuje ostatni, wyjaśnić mu, że to co tam się dzieje
to wyłącznie brutalna polityczna walka i opowiada, jak to na początku pandemii
Bolsonaro chciał, by wszystkie brazylijskie stany w tym samym czasie ogłosiły
lockdown, jednak Sąd Najwyższy, politycznie wrogi obecnemu prezydentowi, wydał
decyzję, że każdy może robić co chce, no i na to wreszcie Feusette pozwala
sobie na pierwszy żart. „W tym prezydent oczywiście”. I chwilę potem pani z
Brazylii zostaje wyłączona.
Otóż są dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że
oczywiście Feusette ani nie ma pojęcia o sytuacji w Brazylli, ani nawet nie ma
ochoty uwag na ten temat w skupieniu wysłuchać. Z tego co mówi owa pani, ale
też z naszego własnego doświadczenia, możemy wnioskować, że prawdopodobnie rzeczywiście
tak wysoka liczba zakażeń wystąpiła ze względu na decyzję wrogiego prezydentowi
Sądu Najwyższego. Ale ma też ona bezwzględną rację – podczas gdy Feusette zdecydowanie
nie –gdy mówi, że jeśli chodzi o liczbę
zgonów, Brazylia, jako kraj niemal 220 milionowy znajduje się na poziomie
średniej europejskiej. I to można bardzo łatwo sprawdzić. Otóż gdy chodzi o
liczbę zgonów na milion mieszkańców, Brazylię wyprzedzają takie kraje jak
Belgia, Wielka Brytania, Hiszpania, Włochy, Szwecja, Francja, a Holandia i Irlandia
są tuż obok. Natomiast gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że w liczbie zarażonych
sytuacja w Brazylii rzeczywiście jest o wiele gorsza, to można też przyjąć, że
oni naprawdę potrafią ludzi ratować, a to jednak jest coś.
Do czego zmierzam? Otóż niedawno pan
Piotr Bachurski poprosił mnie bym dla jednego z jego magazynów przetłumaczył
rozmowę, jakiej były ambasador Polski w Brazylii przeprowadził z obecnym
ambasadorem Brazylii w Polsce. Rozmowa trwa 47 minut i powiem szczerze, że nigdy
nie zdarzyło mi się usłyszeć tylu dobrych słów na temat Polski, Polaków i naszego
obecnego rządu. Pan Hadil Fontes da
Rocha Vianna, bo tak brzmi nazwisko Ambasadora, nie traci niemal jednej chwili,
by nie wspomnieć, jak bardzo on liczy na to, że nasz wspólny polityczny los
doprowadzi do zintensyfikowania współpracy do poziomu, jakiego między naszymi
krajami jeszcze nie było. I przez całą długość tej rozmowy wraca do problemu
tej cholernej pandemii oraz nadziei na to, że zostanie ona wreszcie pokonana i
prezydent Bolsonaro będzie mógł odbyć wizytę w Warszawie, pierwszą od wielu,
wielu lat na tak wysokim szczeblu, która w kwietniu tego roku była już dopięta
na ostatni guzik i została w tak brutalny sposób odwołana.
I oto w tym momencie
wchodzi na scenę Krzysztof Feusette, dziennikarz prawicowy jak jasny
koronawirus, i nie dość że nazywa prezydenta Bolsonaro głupkiem, to jeszcze
podpiera się w tym zwykłym, bezczelnym kłamstwem, które oczywiście zaczerpnął z
lewicowych mediów. Przeżywam wciąż tę rozmowę, żal mi jak cholera tej biednej
brazylijskiej Polki, i zastanawiam się, czemu Feusette zrobił jej to co zrobił.
Czyżby próbował wyrwać jakąś Brazylijkę, ona go spławiła i on uznał że Brazylia
to dzicz? Ale jednocześnie myślę sobie, że ja na jej miejscu, zapytałbym się Feusette’a,
jak on sądzi, dlaczego jego zdaniem, w
największych dziś koronawirusowach tarapatach są Stany Zjednoczone; czy to może
dlatego, że prezydent Trump to głupek? No a potem bym już tylko patrzył jak ten
bałwan zaczyna ze strachu robić pod siebie.
Pomyślałem sobie, że oto nadarzyła
się okazja równie dobra jak każda inna, by poiwiedzieć, że z dziewięiu tytułów
jakie wydałem w Klinice Języka pozostałoy zaledwie cztery, a więc „Podwójny
nokaut”, „Marki, dolary”, oraz ostatni, o Brytyjskim Imperium. Kiedy wydawało
się, że na kolejną szans juz nie ma, pojawiła się dość duża szansa, że przed
Świętami uda mi się wydać – tym razem już gdzie indziej – swojerefleksje na temat piątego przykazania.
Cieszy mnie to bardzo, jednocześnie chciałbym wspomnieć, że tu u siebie mam
wciąż jeszcze paręnaście egzemplarzy swoich refleksji okołomuzycznych,
niefortunnie – bo kto mógł wiedzieć, że nazwa „rock’n’roll” została tu użyta w
sensie wyłącznie umownym – zatytułowanych „Rock’n’Roll czyli podwójny nokaut”.
A w tej sytuacji pomyślałem sobie, że może przedstawię tu jeden z rozdziałów
owej książki i w ten sposób zachęcę do jej kupowania. Zamówienia można składać
pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Powinno się udać, bo to jest naprawdę
książka wyjątkowa.
Kiedy byłem jeszcze dzieckiem – ale
przecież i teraz, kiedy sam mam już dzieci –wciąż pojawiała się pokusa zabawy, polegającej na typowaniu najlepszej
piosenki, najlepszej płyty, czy też najlepszego zespołu, jak to dziś lubią
mówić młodzi, „ever”. Pamiętam, że wówczas, nawet nie przez to, że jakoś
szczególnie lubiłem słuchać Pink Floyd, ale z czystego, nieopanowanego
zachwytu, ile razy ktoś mnie pytał, jaki „numer” uważam za swój ulubiony,
niezmiennie odpowiadałem, że „Atom Heart Mother”. Ani „Fat Man”
Jethro Tull, ani „I Want You” Dylana, ani nawet „Baby, I’m Gonna Leave You” Led
Zeppelin, “Elegy” Colosseum, ani “Take A Pebble” ELP, ani “Cadence and Cascade”
King Crimson, ale właśnie „Atom Heart Mother”.
Dziś oczywiście, ten utwór, bo trudno
powiedzieć, że piosenka, nie robi na mnie już tak wielkiego wrażenia, choć
oczywiście marnego słowa na niego nie dam powiedzieć. No ale wciąż, tak jak
wtedy, pojawia się ten sam dylemat, tyle że formułowany w ów szczególny sposób:
„Tatusiu, jaka jest najlepsza piosenka na świecie?” I powiem uczciwie, że dziś
mi jest bez porównania trudniej wytypować tę jedną, jedyną piosenkę, która jest
po prostu najlepsza. Myślę, że powodem tego nie jest to, że ich jest znacznie
więcej – w końcu od lat 70, tak wiele się nie zmieniło – ale zwykły sentyment.
Człowiek robi się coraz starszy, wspomnienia stają się coraz intensywniejsze, a
przy okazji też o wiele bardziej związane są z wciąż zmieniającymi się
nastrojami, no i wtedy o wiele łatwiej jest jednego dnia powiedzieć, że nigdy
nie wydarzyło się nic wspanialszego, niż „Riders on the Storm”, by już
następnego uznać, że to jednak będzie wciąż dylanowskie „I Want You”, lub
któraś z piosenek The Smiths, czy choćby i „Without You I’m Nothing” Placebo, albo
zwyczajnie – „Sittin’ on the Dock of the Bay” Otisa.No i w tej sytuacji, moje biedne dziecko musi
pozostać w tym swoim pragnieniu uporządkowania świata kompletnie samotne.
Myślę jednak, że jest coś, co, z pewnym
oczywiście ryzykiem, można określić jako piosenkę – tym razem, w odróżnieniu od
niegdysiejszego „Atom Heart Mother”, jako piosenkę właśnie, a nie utwór – pod
każdym względem najwspanialszą, największą, najgłębszą, najradośniejszą,
najsmutniejszą, łączącą w sobie wszystko to, co sprawia, że od czegoś nie
jesteśmy w stanie już do końca naszego świata uciec. Mam tu na myśli ponad 70
minutową kompozycję Gavina Bryarsa zatytułowaną „Jesus Blood Never Failed Me
Yet”.
Króciótko opowiem, co to jest takiego.
Otóż sama kompozycja, jak wspomniałem, trwa ponad 70 minut, jednak wszystko
opiera się na bardzo krótkiej frazie, wyśpiewanej przez anonimowego menela,
znalezionego i zarejestrowanego przez Bryersa, i stanowiącej podstawę tego
dzieła, o następującej treści: „Jesus blood never failed me yet. This
one thing I know that He loves me so”.I tak w kółko, przez ponad 70 minut,
albo a capella, albo z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, a w końcu całej
orkiestry. Nagrany śpiew jednego „dziada”, i do tego śpiewu stworzona cała
potężna kompozycja. Powtarzam – jedna prosta fraza melodyczna przez ponad 70
minut na okrągło.
Oczywiście, dla każdego kto wie na czym
polega urok tradycyjnych indyjskich mantr, czy – bardziej już lokalnie
wyśpiewywanych po polskich wsiach „Godzinek” –jest też oczywiste, w jaki sposób można spędzić znacznie ponad godzinę w
czystym zachwycie, który przelatuje jak krótka chwila, my jednak mówimy o
piosence, a więc o tym, co dał nam – zresztą zmarły chyba jeszcze nawet zanim
zdołał to co stworzył usłyszeć – ten pijaczek. Otóż ja nie wiem, czy on ów
tekst i melodię wymyślił on sam – podejrzewam, że jest to bardzo prawdopodobne
– ale już zupełnie niezależnie od tego, co pozwolił stworzyć geniusz samego
Bryarsa, czy choćby i nawet Toma Waitsa, który przejmuje od naszego dziada
ostatnią partię tego utworu, to jest fantastyczna piosenka. To jest coś tak
pięknego, że ja, choć niekiedy z prawdziwym bólem serca, muszę powiedzieć, że
zwyczajnie wznosi się ponad wszystko, co się zdarzyło zarówno wcześniej, jak i
później. I że wszystkie tak ukochane przez mnie piosenki zwyczajnie nie
stanowią dla tego czegoś jakiejkolwiek konkurencji.
O co chodzi? Jak już wcześniej napisałem,
było przez te wszystkie lata dziesiątki piosenek, które nam towarzyszyć będą do
już do końca. Piosenek naprawdę pięknych, cudownych, najlepszych. Jest jednak
coś takiego w tej jednej frazie „Krew Jezusa jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.
To jest to, co wiem. Że On mnie bardzo kocha”, i jej melodia, jej słowa,
sposób, w jaki została zaśpiewana, ten biedniusieńki głos, co sprawia, że tak
chętnie się tego słucha w nieskończoność. Jestem pewien, że nawet Bob Dylan ze
swoim „I Want You” nie dałby rady. Nawet Doorsi ze swoim jeźdźcami po trzecim,
niech będzie, że czwartym, piątym razie, musieliby przestać. Co ja mówię
Doorsi? Nawet Aretha Franklin, kiedy skończyłaby śpiewać „Say a Little Prayer”
po raz dziesiąty, też by w końcu musiała przerwać, i zaczęła słuchać tego
samotnego człowieka.
Gavin Bryars w pewnym momencie swojego
życia usłyszał tego biedaka, i zrozumiał, co mu się zdarzyło odnaleźć. Reszta,
to już wyłącznie kwestia jego wrażliwości. Nie mam nawet pewności, czy
umiejętności kompozytorskie mogły tu mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu, nie
sądzę, by technicznie, stanowiło to jakieś bardzo ciężkie zadanie. On po prostu
do tej piosenki dopisał odpowiednią instrumentację. No a wszystko zamknął już
Tom Waits. Jeszcze jeden geniusz.
Jeśli udało mi się kogoś tutaj zachęcić,
muszę od razu go zmartwić. Ta płyta, o ile mi wiadomo, jest już nie do kupienia.
Na youtubie można znaleźć kilka krótszych wersji, również w formie tak zwanych coverów. No ale, przynajmniej wciąż jest
szansa, zorientować się, co miałem na myśli, mówiąc, że mamy do czynienia z
najpiękniejszą piosenką w historii, jak najbardziej, muzyki popularnej. W
końcu, w ostatecznym rachunku, i tak wszystko sprowadza się do tej melodii i
tego tekstu. I do popu, w jego najpiękniejszym wydaniu.
Czasem sobie myślę, że kiedy Jezus
przyjdzie do nas po raz drugi i otworzy wszystkie groby, jest duża szansa, że
spotkamy nie tylko naszych najbliższych, ale również i Billie Holiday, i
Johnnego Casha, i Johna Coltrane’a, ale też i jego – tego szczególnego
człowieka bez nazwiska.
Kiedy to pisałem, płyta z tym
nagraniem nie była dostępna, jednak dziś, jak widzę, można zbierać pełnymi
garściami, do czego zachęcam. A jak komuś szkoda pieniędzy, to zapraszam na
YouTube’a. Tu też już jest całość.
Nie za bardzo lubię pisać o
sprawach, których komentowaniem zajmują się wszyscy, ale po pierwsze robiłem to
już wielokrotnie, po drugie zaledwie kilka dni temu w sprawie Jacka Kurskiego,
a po trzecie - w sumie najważniejsze - zwyczajnie nie mogę się powstrzymać.
Autentycznie bowiem wstrząsnęła mną deklaracja Radosława Majdana i Małgorzaty
Rozenek, że nie ochrzczą jednak swojego poczętego in vitro synka
Henryka. Na mój nastrój miało zapewne wpływ również to, że przeczytałem o tym
na portalu ludzi tak bardzo nienawidzących mowy nienawiści, że aż mimowolnie
wypluwających najgorsze obelgi pod adresem każdego, kto śmie wyrazić pogląd, że
PiS nie jest jednak najgorszym, co mogło się Polsce przytrafić, czyli w
natemat.pl. Tam oczywiście zdarzenie to opisano w tonie pełnego zrozumienia dla
decyzji dwójki ulubionych celebrysiów intelektualnych elit by PO.
Zacznę może jednak od wyjaśnienia,
że Radosław Majdan znany był mi dotąd głównie z cudownych, będących dla mnie synonimem
najgorszego obciachu, kreacji modowych. Z kumplami wysyłamy sobie czasem na
grupie na WhatsApp jego zdjęcia w nowym ciuchu bez słowa komentarza. I wiemy,
że każdy z nas w tym samym momencie szczerze rży do telefonu. Poza jednak tą
niewinną w gruncie rzeczy zabawą jakoś głębiej w przekaz werbalny Małgoni i
Radzia się nie zagłębiałem. W sumie to nawet nie wiedziałem, że poza byciem
przyłapywanymi przez paparazzi prostytuują się medialnie w jakiś głębszy
sposób. Okazuje się jednak, że w tym wszystkim jest też i "mesydż" i
chyba właśnie to spotęgowało efekt zaskoczenia. Bo informacja ta poraża.
Otóż w związku z napełniającą
Majdanów niepokojem sytuacją w kraju oraz tym, że Kościół nie akceptuje metody
in vitro oni swojego niedawno poczętego syna Henia nie ochrzczą. "–
Jesteśmy osobami wierzącymi, więc to nie była łatwa decyzja – podsumował
Radosław Majdan."
Wiadomo, że w tym wszystkim chodzi wyłącznie o dowalenie za jednym zamachem
rządowi i Kościołowi, jednak tak całkiem realnie ofiarą tego jest przecież Bogu
ducha winne dziecko. To sprawa oczywista dla każdego katolika nieokazjonalnego.
Jeżeli więc Majdanowie mówią całkiem serio, że są wierzący, ale nie ochrzczą,
to z wierzącymi mają tyle wspólnego, co ja z na przykład z dziennikarzami
niepokornymi.
Wniosek, że oni są zbyt zepsuci i
pewnie też ograniczeni, by to zrozumieć nasuwa się niejako sam. Tym niemniej
przyszło mi do głowy coś innego.
Może oni po prostu nie mogą inaczej?
Może są w potrzasku i w zamian za ten cały tandetny blichtr, płytką atencję i
pieniądze muszą składać suflowane im przez Głównego Sponsora tego rodzaju
deklaracje? Sami jednak, po cichu, w ukryciu, ochrzczą swojego Henryka, bo
przecież doskonale wiedzą, że dla wierzących rodziców kwestią niesamowicie
ważną jest to, by ich dziecko przyjęło ten sakrament?
No tak, to praktycznie niemożliwe.
Ale fajnie jest przecież wyobrazić
sobie, że mimo wszystko oni do końca nie zwariowali od sławy i pieniędzy i jest
dla nich jakiś ratunek. Dawałoby to jakieś pocieszenie.
Parę
już tu razy wspominałem o telewizyjnych reklamach, gdzie zupełnie bezkarnie zapewnia
się Bogu ducha winnych ludzi, że jeśli tylko kupią zestaw odpowiednich tabletek
– sprzedawanych oczywiście bez recepty – to w jednej chwili wyleczą się z raka
prostaty, raka trzustki, czy wreszcie uchronią się przed skromnym bardzo
zawałem serca. Pisałem o tym, niezmiennie głosząc prawdę, że gdy chodzi o proste
zwykłe zło, o wiele bardziej uczciwym byłoby, gdyby różne telewizje emitowały
reklamy w których tłumaczyłyby nam Polakom, że najlepszym sposobem na to, by żyć
długo i zdrowo jest udanie się do tak zwanego monopolowego, kupienia sobie w
nim flaszki czegokolwiek i upierdolenia się na śmierć, bacząc tylko by
wcześniej zgasić papierosa i nie spalić pozostałych domowników. Przynajmniej
nikomu nie można by zarzucić kłamstwa.
Jednocześnie,
niezmiennie ogłaszałem, że to iż owe telewizje biorą udział w tym strasznym
procederze, to zbrodnia porównywalna chyba tylko z produkcją i sprzedażą. Pisałem
o tym parokrotnie i za każdym razem pozostawałem z poczuciem, że moje uwagi nie
mają najmniejszego znaczenia, nie tylko zresztą ze względu na potęgę całego
wspomnianego przemysłu farmaceutycznego, ale też przez ową straszną obojętność,
o której tu ledwo co wspominałem w odniesieniu do parki prawicowych dziennikarzy.
Od pewnego czasu jednak widzę, że w
telewizji z coraz większą intensywnością pojawiają się reklamy środków na, jak
to oni określają,potencję, choć my
wszyscy wiemy bardzo dobrze, że w rzeczywistości chodzi o zwykły, prosty wzwód.
Zwróciłem na owe reklamy po raz pierwszy uwagę w przerwie oglądanych przeze mnie
meczów angielskiej piłki nożnej, gdy zaprezentowano nam scenę jak z „Ojca
Chrzestnego”, gdzie w przyciemnionym świetle widzimy grupę najprawdziwszych
klasycznych gangsterów, planujących skok stulecia, i nagle okazuje się, że,
pomijając ów skok, największym ich problemem jest to że im w decydujących
momentach nie staje. A to stanowi być może problem znacznie większy od tego
głupiego koronawirusa.
Od czasu gdy obejrzałem ową reklamę po raz
pierwszy siódmy i dwudziesty, miałemokazję zauważyć że kwestia owego brakującego wzwodu stanowi naprawdę
nielichy problem, a wszytko to mnie doprowadziło do dnia wczorajszego, gdy w
TVP Info trafiłem na reklamę, z której dowiedziałem się, że jest środek, który
„poprawia erekcję, szybko daje do pięciu
godzin gotowości, wydłuża przyjemność i jest bez recepty”, a chwilę potem reklamę
kolejną, tym razem zachęcającą do kupowania innego leku, ale z podobną bardzo
informacją, że oto ów lek „przywrócił mi wiarę
w siebie, czuję jakby ktoś włączył mi prąd, i dziś mam poczucie pełnej
kontroli, no a przede wszystkim większej liczby pełnych erekcji”. A na
ekranie telewizora pokazano mi mężczyzn, którymi nigdy nie byłem i powiem ze
wstydem, że nigdy bym zostać nie chciał i to wcale nie tylko ze względu na ich
deficyty erekcyjne.
Do czego zmierzam? Otóż nie mam
najmniejszych wątpliwości, że koncerny farmaceutycznenie wyrzucają pieniędzy w błoto. Jeśli one za
coś płacą, to wyłącznie za to, co może sprawić, że większość światowej
klienteli poczuje się bezpiecznie. A więc ich głównym celem są osoby z
problemami sercowymi, z niedomaganiami wątroby, z tymi co obawiają się, że
dopadnie ich któryś z licznych nowotworów i wreszcie ci biedaczkowie, których
męczą hemoroidy. I to każdego z nich oni zupełnie bezkarnie zapewniają, że mają
dla nich lekarstwo. Bez recepty oczywiście.
W czym rzecz? Otóż wbrew pozorom, dziś wcale
mi nie chodzi o to kłamstwo. Na nie zresztą nie mamy najmniejszego sposobu,
dopóki tę całą bandę nie wysadzi się w powietrze. Interesuje mnie mianowicie
interesuje dziś coś znacznie ciekawszego, a mianowicie to, że owe firmy
farmaceutyczne nie grają w ciemno, ale mają ów rynek opanowali wręcz doskonale.
Oni muszą świetnie wiedzieć – tak jak różnego rodzaju firmy ubezpieczeniowe,
zwracające się ze swoimi propozycjami do ludzi w jesieni życia –że są pewne miejsca z których można wydusić
naprawdę dużo. A są to starsi panowie z rozrostem prostaty, nieco młodsze osoby
z nadmiarem cholesterolu, panie i panowie z problemami z wątrobą, czy trzustką,
ludzie którym żyć nie pozwalają hemoroidy. To tego rodzaju miejsca – a jestem
tego pewien – muszą stanowić dla firm farmaceutycznych prawdziwe eldorado.
Tyle że to jest coś co jest i zawsze było
dość oczywiste. Ludzie zapadają na nowotwory, dostają zawałów serca, kiedy
zjedzą za dużo to cierpią, niekiedy również w formie tak zwanego „bólu w dupie”,
a też kiedy robią się starsi, to bolą ich nogi i plecy. I to oni stanowią target.
A to co na mnie od pewnego czasu robi wrażenie, to to, że w owym targecie
znaleźli się również do niedawna tak zwani prawdziwi mężczyźni, którym ni stąd
ni zowąd nie chce stawać. I to jest coś.
Jeśli ktoś wciąż nie rozumie, spróbuję się
wypowiedzieć bardziej jasno. To że człowieka może dopaść rak, zawał serca, bóle
w kościach, czy hemoroidy, nas nie dziwi. To wszystko stanowi jakby część
naszego życia i doprawdy nie ma się co dziwić firmom farmaceutycznym, że oni tu
własnie dojrzeli swoją szansę. Gdy jednak chodzi o tych wszystkich dżolerów,
którzy mają problem ze wzwodem, to stoję autentycznie osłupiały. Ja bym w życiu
się nie spodziewał, że przyjdzie czas gdy jedną z najbardziej popularnych
reklam opłacanych przez firmy farmaceutyczne będą te zawierające porady dla
ludzi z przedwczesnym wytryskiem, albo wręcz bez wzwodu. Bo skoro do tego
doszło, to znaczy, że to musi być dziś równie wielka plaga co nadmierny
cholesterol, czy rak trzustki.
Czemu ja się tak tym przejmuję? Otóż
odpowiedź na to pytanie leży w mojej dawnej już bardzo obsesji, do której
nawiązałem choćby w swojej książce „Marki, dolary, banany i biustonosz marki
Triumph”, a która sprowadza się do tego, że, gdy chodzi o świat tak zwany
„cywilizowany”, chodzi o to, by ludzie, zanim zaczną masowo umierać, sobie odpowiednio podupcyli.
Po co ten plan? Powiem szczerze, że tego
nie rozgryzłem, mam jednak swoje podejrzenia i jeśli je rozwikłam to je tu
odpowiednio jasno przedstawię.
Dzisiejszy tekst siłą rzeczy musi być po
części poświęcony kwestii języków obcych – które, jak wspomnieliśmy niedawno,
taki Rafał Trzaskowskina przykład
„posiada” – proszę się jednak nie obawiać, ponieważ głównym tematem jak zawsze pozostaje
to, co stanowi nasze największe zmartwienie, a które moglibyśmy wyrazić przy
pomocy owego aż nazbyt niekiedy popularnego hasła: „I zobaczcie tylko, z kim ja
muszę pracować”.
Otóż, jak wiemy, wczoraj nad ranem polska
delegacja rządowa odniosła ostateczny sukces, uzyskując dla Polski na
brukselskim szczycie niespotykaną dotychczas w europejskich budżetach sumę 750
miliardów złotych, ale też gwarantując sobie jednocześnie to że w ciągu
najbliższych siedmiu lat jakiekolwiek ataki na naszą tak zwaną „praworządność”
już dziś oni mogą sobie odłożyć na półkę z napisem „sprawy przegrane”. Ja zdaję
sobie oczywiście sprawę z tego, że nikt z nas nawet przez chwilę nie mógł
liczyć na to, że totalna jak najbardziej opozycja w tej sytuacji położy uszy po
sobie i przyzna, że ten Morawiecki to jest jednak gość, a więc nie jestem też w
żaden sposób zaskoczony, że oni dziś ogłaszają, że w Brukseli doszło oto właśnie
do ciężkiej porażki rządu Prawa i Sprawiedliwości, i teraz to już na pewno za
nieprzestrzeganie Konstytucji nie dostaniemy od Unii ani grosza. Inaczej być nie
mogło.
Oczywiście, w odpowiedzi na tę histerię,
rządowe media uruchomiły wielką akcję objaśniającą nam stan rzeczy i publikując
między innymi liczne opinie nadchodzące tu z najważniejszych światowych mediów,
w których w sposób jednoznaczny mówi się o bezdyskusyjnym sukcesie Węgier i
Polski. I oto, proszę sobie wyobrazić, że wczoraj w wieczornym programie TVP
Info „W tyle wizji” redaktorzy Ziemkiewicz oraz Wolski zaprezentowali całą serię
odpowiednich przykładów, a wśród nich pokazał się też tekst z „New York Timesa”
o następującej treści:
„But the deal
came at a heavy price in progressive goals attached to E.U. values and norms.
To bring Hungary and Poland on board, E.U. leaders decidedto water down the caveat making funding
conditional on the rule-of-law benchmark that the two nations’ illiberal
government are violating”.
Do tego momentu oczywiście wszystko
jest jak najbardziej w porządku, jednak w tym momencie informacja ta zostaje najpierw
przetłumaczona, a następnie odczytana przez lektora w języku polskim i sprawy nagle
przybierają nowy obrót. Proszę spojrzeć:
„Ale transakcja ta miała wysoką cenę w
postaci progresywnych celów związanych z wartościami i normami Unii
Europejskiej. Aby zaangażować Węgry i Polskę, przywódcy Unii Europejskiej
postanowili złagodzić zastrzeżenie, uzależniając finansowanie od kryteriów
praworządności, które rządy obu narodów naruszają”.
Czy Państwo to widzą? Państwo to słyszą?
Otóż ostatecznie dowiadujemy się, że przywódcy UE postanowili złagodzić swoje
stanowisko i w ten sposób uzależnić finansowanie Polski od przestrzegania przez
nią praworządności. Co to oznacza dla nas? Wszyscy rozumiemy. Oznacza to
mianowicie, że od dziś Polska nie dostanie eurocenta z Unii do czasu jak uzna,
że LGBT to ludzie a nie ideologia. I że to jest ów rzekomy polski sukces.
Absurd? Jasne, tylko kogo to obchodzi? Na pewno nie redaktorów z TVP Info. A ja
też na szczęście przypuszczam, że również większość telewidzów, którzy, gdy
chodzi o kompetencje, wprawdzie stoją o wiele niżej od tych dwóch bałwanów, ale
niestety ich szczególnie jakoś nie przewyższają. A to pozwala mi wierzyć, że
nikt nic nie zauważył i jeszcze jakiś czas pociągniemy.
W tym momencie przejdę do języka obcego, który
ja akurat w tym wypadku, owszem, posiadam. Otóż tekst zamieszczony w „New York
Timesie” jest bez zarzutu. Tam wszystko jest przedstawione nie tylko zgodnie z
prawdą, ale w dodatku bardzo przejrzyście. Tam ów redaktor zadbał nawet o to,
by między „caveat” and „making” nie wrzucać tego nieszczęsnego przecinka, co w
sposób jednoznaczny wskazuje na fakt, że jemu chodziło o zastrzeżenie
uzależniające, a nie o decyzję, która uzależnia. A to jest, jak wszyscy pewnie
rozumiemy, nie to samo. Wręcz przeciwnie. Ów przecinek zmienia wszystko i ja
daję słowo, że mi nie chodzi o tego nieudacznika, którego TVP zatrudnia na
stanowisku podręcznego – w końcu podobne historie ja mogę opowiadać cały Boży
dzień – ale o tych dwóch durni, którzy przedstawili tekst pozbawiony
najmniejszego sensu i nawet przez ich tępą myśl nie przeszło, że oto prezentują
czystą, nomen omen, bezmyślność.
Pamiętam jak dawno dawno temu, za
siedmioma górami i siedmioma lasami wspólnie z Kamiuszkiem, Gabrielem
Maciejewskim, Andrzejem Nowakiem, oraz Grzegorzem Braunem wystąpiłem w
warszawskim klubie Hybrydy i tam, patrząc w prosto w oczy Rafałowi
Ziemkiewiczowi, opowiedziałem mu o tym, jak moja córka, w momencie gdy
usłyszała że Jarosław Kaczyński przegrał prezydenturę z Komorowskim się
rozpłakała i zapytałem go szyderczo, czy on się wtedy również rozpłakał. On
oczywiście nawet nie oderwał się od sączonego akurat przy barze drinka,
natomiast ja, tak samo jak wtedy, wiem też i dziś, że on na tamten wynik
zwyczajnie ziewnął. Ale wiem też coś jeszcze. Otóż zarówno on, jak cała reszta
tego towarzystwa, mają głęboko w nosie to co się dziś dzieje. Oni są skupieni
wyłącznie na karierze, jaką robią uczepiwszy się aktualnej władzy, a cała
reszta ich w żaden sposób nie porusza. A o tym świadczy znakomicie ów wybryk,
kiedy to oni na ekranie naszych telewizorów najpierw zaprezentowali, następnie
odczytali, a w końcu skomentowali komunikat nie dość że kompletnie pozbawiony
sensu, to jeszcze wymierzony bezpośrednio w sprawę, której oni rzekomo bronią.
Jadziś nie mam najmniejszych wątpliwości,
że oni, siedząc tam w tym studio, nie dość że nie myślą o Polsce, to w dodatku
pogrążeni są w kompletnej bezmyślności, a wszystko co robią robią na zasadzie
wyuczonych odruchów.
Wydaje mi się, że kwestię tego przecinka
przedstawiłem odpowiednio jasno, jednak jeśli ktoś wciąż nie wie, w czym rzecz,
polecam prowadzone przez siebie lekcje angielskiego. Również na Skypie. Tam
jest wszystko co człowiek z poczuciemniespełnienia
potrzebuje.
Miał być dziś tekst o Michale
Urbaniaku, Rafale Trzaskowskim i jego ojcu, jednak w ostatniej chwili
wymyśliłem, że on pójdzie najpierw do „Warszawskiej Gazety”, a tu ukaże się w
weekend, natomiast dziś zajmiemy się czymś zupełnie innym, równie ciekawym. Otóż
gdy chodzi o niedawną uroczystość jaka odbyła się w Łagiewnikach z udziałem
Jacka Kurskiego, jego nowej żony, najważniejszych polityków Prawa i
Sprawiedliwości, włącznie z prezesem Kaczyńskim, oraz głównych przedstawicieli
rządowych mediów, ja mam parę refleksji, który chciałbym tutaj jak najkrócej, a
przez to jak najbardziej jednoznacznie, przedstawić. Przede wszystkim, nie
wnikając w żaden sposób w prywatne sprawy Jacka Kurskiego i jego żon, bo nie
jest to mój interes, uważam, że kompromitujące dla tego przedsięwzięcia jest
to, że Kurscy zażyczyli sobie by owa uroczystość odbyła się aż w Łagiewnikach i
przy możliwie dużej obecności mediów. Kompromitujące jest też to, że na miejscu
pojawili się Beata Szydło i Jarosław Kaczyński. Cała reszta tego towarzystwa
mnie nie interesuje, to jednak że przyszły tam własnie te dwie osoby,
doprowadza mnie do prawdziwej rozpaczy. Trzecia rzecz to fakt, że skoro takiemu
wydarzeniu, zorganizowanemu w sposób aż tak demonstracyjny i to w takim miejscu,
nie towarzyszył choćby skromny komentarz ze strony Kościoła, świadczyć musi o
tym, że Episkopat uznał, że tu nie ma czego komentować i to może z tego
wszystkiego być czymś absolutnie najgorszym.
I to mnie prowadzi do refleksji ostatniej. Otóż ja nie mam najmniejszych
pretensji do Jacka Kurskiego i ścieżek, którymi on chadza, z tego choćby
względu, że z relacji osób które go znają osobiście wiem, że to jest ktoś, kto
nie zasługuje nawet na splunięcie. Ale też mam w pamięci słowa ojca Wincentego
Polka z klasztoru w Wąchocku, który mi powiedział, że w jego opinii zdecydowana
większość dziś zawieranych małżeństw jest nieważna, z tego prostego względu, że
tam nie ma śladu świadomości, czym jest małżeństwo, a wygłaszana przez świeżo
upieczonych małżonków przysięga przed ołtarzem to słowa tak puste, jak to tylko
jest możliwe. A zatem, powtarzam, zdaniem ojca Wincentego, owe małżeństwa są z
gruntu nieważne, a tym samym problem leży zupełnie gdzie indziej niż nam by się
wydawał, my na jego rozwiązanie nie mamy żadnego wpływu, a jego rozstrzygnięcie
pozostaje już tylko w rękach Pana Boga.
I to jest coś co chciałem dziś w tym akurat temacie powiedzieć. Aby
jednak nie było tak zwięźle, przypomnę teraz swój tekst sprzed czterech już
lat, na ten właśnie temat i powtarzam: Kurski to pryszcz. Problemem jesteśmy
my.
Akurat wczoraj, kiedy obchodziliśmy tu
100 rocznicę śmierci Henryka Sienkiewicza, dotarła do mnie zamieszczona na
jednym z wielu szalenie pobożnych portali, którego nazwy ani nie pamiętam, ani
pamiętać nie potrzebuję, że 19 września czterech kardynałów: Walter
Brandmüller, Raymond Burke, Carlo Caffarra i Joachim Meisner zwróciło się do
papieża Franciszka z prośbą, by ten im wyjaśnił parę kwestii zawartych w
powstałej w wyniku Synodu o Rodzinie adhortacji apostolskiej „Amoris laetitia”.
Apel ów został sformułowany w postaci pięciu pytań, na które kardynałowie
życzyli sobie otrzymać wyłącznie krótką odpowiedź „tak”, lub „nie”, co dla
mnie, a jestem pewien, że i dla większości choćby próbujących myśleć
obserwatorów, świadczy wyłącznie o czarnych intencjach wspomnianych kardynałów.
No ale nie uprzedzajmy tego, co przed nami.
Jak wspomniałem, pytań z którymi
kardynałowie wystąpili do Franciszka, było pięć, jednak wszystkie one tak
naprawdę dotyczyły jednej tylko kwestii, a mianowicie tego, w jaki sposób
Kościół planuje traktować osoby rozwiedzione i żyjące w nowych związkach. I tu
zatem ja mam kolejne podejrzenie co do brudnych intencji, jakimi kierowali się
wspomniani kardynałowie. Nawet nie trzeba specjalnie analizować ani treści tych
pytań, ani sposobu, w jaki one są zadawane, by widzieć ów podstęp, który ma
doprowadzić do tego, że zakładając iż ten będzie odpowiadał uczciwie i
szczerze, w dodatku wyłącznie „tak” lub „nie”, na samym końcu będzie można
papieżowi zarzucić brak konsekwencji. No ale machnijmy ręką na ową chytrość i
skupmy się na treści problemu. Otóż kardynałowie, mimo że swoje rzekome
wątpliwości zawarli aż w pięciu pytaniach, chcą się tak naprawdę dowiedzieć od
Franciszka jednej rzeczy, a mianowicie tego, czy on, apelując o zastanowienie
się nad stworzeniem sposobu, by osoby żyjące w nowych związkach objąć opieką
duszpasterską, nie występuje przypadkiem przeciwko tezom zawartym w encyklice
Jana Pawła II „Veritatis Splendor”, gdzie wyraźnie jest powiedziane, że czyn z
gruntu zły nie może być usprawiedliwiony okolicznościami.
Otóż ja znam dziś kilka osób, które w
którymś momencie swojego życia nieroztropnie pożeniły się, rozwiodły, a
następnie założyły nowe, szczęśliwe, kochające się rodziny i, co istotne – w
porównaniu zwłaszcza z tym co było wcześniej – rodziny żyjące w wierze i
szczerej pobożności, a ich jedynym nieszczęściem jest to, że przez to, iż ich
poprzednie związki miały pecha być związkami sakramentalnymi, są oni już do
końca życia oderwani od Bożej Miłości rozumianej jako możliwość uczestniczenia
w sakramentach. Oni dzielnie znoszą swój los, regularnie uczestniczą w
nabożeństwach, wychowują dzieci w wierze katolickiej i oczywiście posłusznie i
z pokorą podczas Komunii Świętej pozostają w ławkach.
Słyszałem jednak też o ludziach, których
życie ułożyło się bardzo podobnie do tego co opisałem powyżej, z tą różnicą, że
w swoim pierwszym, drugim, czy trzecim związku, oni albo w ogóle nie zawracali
sobie głowy jakimś ślubem, albo załatwiali sprawę w urzędzie. I kiedy nagle
uznali, że właściwie nie byłoby źle to drugie, trzecie, lub czwarte małżeństwo
autoryzować w Świętym Kościele, poszli grzecznie do spowiedzi, pobożnie
przyjęli Komunię Świętą i zostali przyjęci do owej owczarni z otwartymi
ramionami. I efekt tego jest taki, że często i jedni i drudzy spotykają się
tego samego dnia, na tej samej Mszy, modlą się do tego samego Boga, tyle że
jedni klęczą po przyjęciu Komunii, a ci drudzy siedzą w ławkach i z nadzieją
wpatrują się w ten Krzyż.
Otóż ja oczywiście nie mam pewności, czy
to co tu piszę, trafi do kogokolwiek, a już zwłaszcza do tych, którzy w
ostatnich miesiącach z wielkim zaniepokojeniem pochylają się nad posługą
papieża Franciszka. Mam natomiast podejrzenie, że akurat sam Franciszek, gdyby
mu się zdarzyło czytać moje słowa, wiedziałby dobrze, co pragnę przekazać. A
mając w sobie to przekonanie, chciałbym się już na koniec zwrócić do kardynałów
Brandmüllera, Burke’a, Caffarry i Meisnera, żeby może przestali zawracać głowę
Franciszkowi, zwłaszcza, że z tego co słyszę, jemu ani w głowie poświęcać im
swój czas, i przesłali swoje pytania do mnie. Ja im to wszystko w możliwie
przystępny sposób wytłumaczę. Tylko proszę, niech mi nie każą odpowiadać na
swoje dylematy „tak” lub „nie”, bo jak ja im zadam parę pytań typu tak/nie, to
się nie pozbierają.