sobota, 8 sierpnia 2020

Jadą konie po betonie, czyli o tym jak Prawo i Sprawiedliwość zmieni nazwę na „Solidarność”?


        Mam nadzieję, że to są tylko kolory minionego dnia, faktem jest jednak, że po tym, co miałem okazję oglądać wczoraj w telewizji wpadłem w nastrój wyjątkowo podły. I wbrew oczekiwaniom, wcale najbardziej nie chodzi mi o to co odstawiły wczoraj na Krakowskim Przedmieściu te biedne dzieci. Gdy chodzi o nie, to ja właściwie zachowuję pełny spokój, z tego choćby względu, że ja je wszystkie bardzo dobrze znam. Tam bowiem widziałem bardzo wielu z moich uczniów, nawet jeśli nie ich osobiście, to w postaci bardzo zdyscyplinowanej reprezentacji. Widziałem ich i o większości z nich nie jestem w stanie powiedzieć jednego złego słowa poza tym, że oni są młodzi i tragicznie naiwni. Bardzo często natomiast są to dzieci grzeczne, dobrze ułożone, bardzo inteligentne, a nawet w pewien sposób mądre, tyle tylko że owa grzeczność, ułożenie i inteligencja potrafi się gwałtownie zamienić w kompletne zidiocenie, ile razy za nich się wezmą cyniczni politycy oraz funkcjonariusze mediów. Oczywiście, wśród nich pojawiają się też osoby z zaburzeniami, niekiedy nawet ze środowisk patologicznych, ale również grupki cwaniaków, którzy przy tego typu okazjach zawsze szukają okazji do podupczenia za friko, lub trafienia jakichś większych pieniędzy, jak choćby ów Michał i jego dziewczyna, którzy jak słyszę są w trakcie uruchamiana kolejnej zbiórki, większość z nich to jednak zwykłe dzieci z porządnych domów i często jeszcze bardziej porządnych szkół. Jak mówię, okrutnie i bezlitośnie zmanipulowane.
        Co zatem wywołuje u mnie dzisiejszy smutek? Otóż, choć przyznaję, że tego typu refleksje nachodziły mnie już wcześniej, wczoraj właśnie poczułem wyjątkowo mocno, że polityczna sytuacja, to nieszczęście w jakim znajdujemy już praktycznie od roku 1990 może już tylko przerwać z jednej strony śmierć Jarosława Kaczyńskiego, a z drugiej wycofanie się Kościoła do przestrzeni ograniczonych murami świątyń. A to co w tym najstraszniejsze, to to że owa rewolucja doprowadzi do jeszcze większego nieszczęścia, w postaci kompletnego już upadku Państwa i Narodu.
        Póki co, jak widzimy, Polska radzi sobie bardzo dobrze, by nie powiedzieć – wzorowo. Jednak moim zdaniem są to w znacznej mierze jedynie pozory, bo przez ów podział na dwa obozy, jakiego już nikt nie jest w stanie nie zauważyć, to coś, co nie dość, że jest w obecnym stanie rzeczy nie do ruszenia, to w dodatku on obejmuje również zmonopolizowaną kulturę, sztukę, no i oczywiście media. Z jednej strony mamy Tomasza Lisa, Macieja Knapika, oraz telewizję TVN24, z drugiej braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza oraz TVP; z jednej Zenka Martyniuka, a z drugiej Michała Urbaniaka; z jednej Szczepana Twardocha, z drugiej Rafała Ziemkiewicza; z jednej wreszcie Krystynę Jandę, a z drugiej Redbada Klijnstrę... że już nie wspomnę o biskupach Polaku i Jędraszewskim. A jedyna różnica między nimi to ta, że dla jednych lesbijka Margot to ona, a dla drugich on.
        To się, proszę Szanownych Gości, nazywa zabetonowana scena, na którą nikt obcy nie będzie miał wstępu już do końca świata. I ja oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby dla dobra Polski tak jak jest dziś jednak zostało jak najdłużej, niestety obawiam się, że ten plan nie wytrzyma próby czasu. Włączam po raz kolejny telewizor, widzę w nim najpierw ową bandę kompletnie nieprzytomnych, przebranych w tęczowe szmaty, szarpiących się z policją dzieci, a następnie Sakiewicza z Jachowiczem, potem któregoś z Karnowskich na zmianę z Wybranowskim, którzy się zastanawiają, czemu awanturników policja zwyczajnie nie pobiła, tak jak to się dzieje w cywilizowanym świecie, potem nagle zaczynają nas rozśmieszać Feusette z Łosiewicz, a ja już nawet nie muszę przełączać telewizora na TVN24, bo doskonale wiem, że tam już czekają Ryszard Kalisz, Włodzimierz Cimoszewicz oraz Marek Migalski, lub, nie daj Panie Boże, Kazimierz Marcinkiewicz. A wszyscy w programie prowadzonym na zmianę przez Grzegorza Kajdanowicza i Anitę Werner.
       I powtarzam, to jest beton, którego bramy niebieskie nie przemogą.
       Jest jednak oczywiście jeszcze taka możliwość – a wiele na to wskazuje, że jest to scenariusz wcale nie tak bardzo nieprawdopodobny – że już niedługo, pod warunkiem – co też jest niewykluczone – Prawo i Sprawiedliwość wygra kolejne wybory zachowując władzę i jego kandydat przejmie z rąk Andrzeja Dudy fotel Prezydenta RP, wszelka opozycja popełni zbiorowe samobójstwo i zostaną tylko te dwa: prawo i sprawiedliwość. I wtedy wreszcie uda się spełnić odwieczne marzenie Jacka Kuronia i Bronisława Geremka by w Polsce, na wzór meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, rządziła już tylko jedna partia i żeby nikt już nigdy nawet nie pomyślał o tym, by przy niej coś ruszać. A wtedy nawet będzie można wrócić do starej dobrej nazwy „Solidarność”, a bohaterem narodowym zostanie człowiek, który do tego wszystkiego w tak subtelny sposób doprowadził, czyli bokser Szczerba, ojciec Michała.




piątek, 7 sierpnia 2020

O samotnej Oli i gumowych oczach starszych panów


      Miałem wprawdzie na dzisiejszy dzień trochę inny plan, ale stało się coś, co zmieniło nieco bieg spraw i pomyślałem sobie, że może pokontynuuję nieco wczorajszy temat. Zanim jednak przejdę do sedna, chciałem się podzielić pewnym wspomnieniem. Otóż mam szkolnego jeszcze kolegę, który na początku lat 90-tych postanowił pójść w tak zwaną działalność i otworzył miejscowy punkt fotograficzny. Ponieważ zawsze interesował się fotografią i miał tu pewne umiejętności, interes ruszył. Niestety, niedługo po tym, jak grzyby po deszczu, zaczęły się pojawiać supermarkety, a potem galerie handlowe, klienci w sposób naturalny zaczęli wybierać opcję finansowo bardziej korzystną, no i mój kolega zaczął się pogrążać w kryzysie. Jakby tego było mało, z nieznanych mi powodów, został przepędzony z domu przez żonę i dzieci, i ostatecznie znalazł się na tak zwanym  lodzie. Rozmawialiśmy na ten temat trochę, więc mu powiedziałem, że jako człowiek inteligentny, przystojny – swoją drogą przystojny jak jasna cholera – a i poza tym w ogóle towarzysko nadzwyczaj atrakcyjny, powinien sobie znaleźć jakąś kobietę i rozpocząć nowe życie. A on mi odpowiedział mniej więcej tak: „No wiesz, myślałem o tym. Mam tu w punkcie pracownicę, taką Olę, bardzo fajną dziewczynę i pomyślałem, że może spróbuję wybadać, jak się mają sprawy po jej stronie. A więc któregoś dnia zapytałem: ‘Pani Ola, czy ma pani chłopaka?’ A ona mi na to: ‘Panie Wojtku, niech pan sobie wyobrazi że nie mam i to jest coś okropnego. Ja już mam 24 lata i nigdy nie miałam chłopaka. Ja jestem tak zdesperowana, że jestem gotowa nawet pójść za starego”.
      Słysząc te słowa mojemu koledze z liceum zaświeciły oczy i serce zaczęło mu bić szybciej, gdy w tym momencie owa Joasia postanowiła rzecz uściślić: „Może mieć nawet i 30 lat”.
      Gdy chodzi o mnie i mojego szkolnego kumpla – podczas tej rozmowy mieliśmy chyba po lat 55, a w tym roku i on i ja przechodzimy na emeryturę – przyznaję, że owa historia postawiła mnie na nogi do tego stopnia, że dziś, kiedy mi jakieś dziecko ustępuje miejsca w tramwaju, nawet nie mrugnę okiem. I oto pojawia się temat, który zaczepiłem troszeczkę w związku z wybrykami paru upadłych gwiazd, ale który też wyznacza pewien bardzo istotny cywilizacyjny trend. Ale też gdy myślałem, że to co wczoraj napisałem wystarczy, wyskoczył niespodziewanie sam Rafał Aleksander Ziemkiewicz, a więc człowiek już 55-letni i dokonał swoistego coming outu. Otóż we wczorajszym telewizyjnym programie „W tyle wizji” pojawił się temat żeńskiej piłki nożnej i gdy wydawało się, że w sumie temat jak temat, sprawę spróbował skomentować wspomniany Ziemkiewicz i z chytrym uśmiechem zapowiadając, że za chwilę wygłosi coś politycznie bardzo niepoprawnego, powiedział co następuje:
      Ja nie oglądam piłki nożnej, ale na ten moment, kiedy się koszulkami wymieniają, bardzo chętnie włączę”.
      Otóż jest tak, że każdy z nas pewnie zna określenie „lubieżny staruszek”. Przyznam szczerze, że nigdy nie traktowałem go poważnie i widziałem w nim pewien fałsz. Trochę przez to, że trudno mi było uwierzyć, by ktoś kto jest faktycznie staruszkiem miał w ogóle w głowie seks, ale też dlatego, że ja w życiu nie spotkałem staruszka, który by w jakikolwiek sposób ową lubieżność demonstrował. Natomiast, owszem, widziałem wielu takich, czterdziestolatków, pięćdziesięciolatków, sześćdziesięciolatków, którzy pozując na o wiele młodszych niż faktycznie są, oglądają się za młodymi piłkarkami, a niekiedy nawet próbują nawiązać rozmowę. I to nigdy nie są staruszkowie, ale właśnie ludzie w wieku Rafała Ziemkiewicza, który publicznie deklaruje, że gdy chodzi o cycki, to on jest zawsze chętny, a którym nawet do głowy nie przyjdzie podejrzewać, że to ich właśnie ów nieznany poeta miał na myśli, gdy tworzył pojecie „lubieżnych staruszków”.
        Obejrzałem wypowiedź red. Ziemkiewicza wraz ze swoją córką, i wiecie Państwo, jak ona na nią zareagowała? Otóż z miejsca oświadczyła, że ile razy ona ogląda męską koszykówkę, to za każdym razem jak piłka trafia do kosza, to ona widzi penisa wbijającego się w – jak to zgrabnie określają feministki – cipkę. Mam nadzieję, że żartowała. Z Ziemkiewicza.


      

czwartek, 6 sierpnia 2020

Czy Maria Nurowska to młoda śliczna dziewczyna?


       Niemal od zawsze znam dość blisko pewną panią, osobę nadzwyczaj elegancką, starannie wykształconą, wedle wszelkich dostępnych standardów – co też warto zauważyć – nadzwyczaj atrakcyjną. Choć przez całe swoje życie była ona bardzo aktywna towarzysko, do końca życia pozostała samotna. Zdarza się. Z biegiem lat jednak zauważyłem, że wciąż zachowując swoją klasę i urodę, ona coraz bardziej robi wrażenie swojej karykatury z lat młodości i czym była starsza, tym bardziej widać było, jak bardzo stara się utrzymać swój dawny szyk. I to się również zdarza. To co jednak zdecydowanie już robiło wrażenie, to sposób w jaki ona relacjonowała swoje przygody, gdzie mianowicie niemal każdego zapoznanego mężczyznę, często jeszcze starszego od niej, nazywała „chłopakiem”.
      Wyobraź sobie, że szłam sobie wczoraj do sklepu i nagle minął mnie przystojny, wysoki chłopak, uśmiechnął się i zapytał mnie po francusku o drogę”; „Byłam w zeszłym roku w Chorwacji i obok mieszkał wysoki chłopak”; „Wczoraj spędziłam cudowny wieczór z pewnym bardzo przystojnym chłopakiem”. Znamy to? Pewnie że znamy.
     Ale było jeszcze coś. Normalnie bowiem, człowieka w swoim wieku, o ile tylko nie była nim zainteresowana, traktowała bez zbędnych ceregieli i nazywała go zwyczajnie „starcem”. Właśnie tak: starcem. I choćby był naprawdę wysoki, ten akurat aspekt jej w żaden sposób nie interesował. Dziś jest moja znajoma już naprawdę bardzo posuniętą w latach, i niestety również w różnego rodzaju sprawnościach, staruszką, jednak wciąż owi „wysocy chłopcy” wciąż gdzieś tam w jej opowieściach się kręcą i każą jej wierzyć, że miała naprawdę piękne życie.
       Przypomniała mi się moja znajoma, gdy przeczytałem kolejny facebookowy komentarz pisarki Marii Nurowskiej na tematy polityczne, i znalazłem tam następujący fragment:
Nikt po 1945 roku nie skrzywdził tak Polski, jak Kaczyński. Komunę nam narzucono, byliśmy niewolnikami, a ten starzec podzielił nasz naród”.
      Zanim jednak wróciły owe wspomnienia, w pierwszej chwili aż podskoczyłem z wrażenia, bo rzeczywiście jest coś zaskakującego w tym, że osoba było nie było 76-letnia nazywa „starcem” kogoś, kto nie dość że jest od niej wyraźnie młodszy, to jeszcze robi zarówno fizycznie jak i psychicznie wrażenie kogoś od niej bez porównania bardziej sprawnego. Ale też przypomniałem sobie wcześniejsze słowa innej pisarki, Manueli Gretkowskiej, lat 56, która Rafała Trzaskowskiego człowieka niemal 50-letniego nazwała „chłopakiem”. A jak już się zacząłem zastanawiać nad tym, co tu się wyprawia, odezwał się aktor Gajos – 81 lat, 169 cm wzrostu – i z pogardą określił Jarosława Kaczyńskiego jako „małego”, i wtedy to właśnie pomyślałem sobie o mojej znajomej i zacząłem się bardzo mocno zastanawiać, czy jej zdaniem, no i naturalnie zdaniem obu pań pisarek,  Janusz Gajos jest „wysokim chłopakiem”, czy „małym starcem”. Otóż odpowiedź wydaje się tu zupełnie oczywista, a moim zdaniem wszystko sprowadza się do tego, że mamy do czynienia z pewnym dość powszechnym zjawiskiem, które polega na powszechnej i dramatycznej infantylizacji całej naszej elity, i niestety nie tylko. To co kiedyś dotyczyło wyłącznie samotnych starszych pań i być może wyżelowanych podstarzałych dżolerros, dziś obejmuje wszystkich: pisarzy, polityków, aktorów, artystów, naukowców, prawników.... można wymieniać. Oni wszyscy, z jednej strony sami uważają się za młodych, pięknych i inteligentnych, a z drugiej tolerują wyłącznie tych, których za inteligentnych, pięknych i młodych uważają. Również w tych dniach, jeden z nich, pisarz Stasiuk w wywiadzie dla „Newsweeka” stwierdził, że Andrzej Duda jest brzydki i ma brzydki głos, jednak już po chwili dodał, że prawdziwym problemem nie jest on, lecz Jarosław Kaczyński, który „mści się za to za to, że Bóg go stworzył takim jaki jest”. Dla nich zatem ktoś taki jak Jarosław Kaczyński jest współczesnym Quasimodo, a jednocześnie, moim zdaniem, ciężkim wyrzutem sumienia, z którym oni sobie nigdy nie poradzą i jedynym dla nich z tej fatalnej sytuacji wyjściem jest jego jak najrychlejsza śmierć. Bo dopiero wtedy będą mogli się rozkoszować swoim odbiciem w lustrze.
       Piszę ten tekst, widzę Prezesa w całej jego okazałości i nagle przypomina mi się oczywiście „Ojciec Chrzestny”, tym razem nie film, lecz książka, a tam sprawa twarzy Michaela Corleone, tak paskudnie uszkodzonej przez kapitana policji McCluskeya. Gdyby ktoś nie wiedział, rzecz polegała na tym, że McCluskey tak ciężko uderzył Michaela, że mu złamał kość twarzy, sprawiając tym samym, że Michael nie dość że już nie był tak ładny jak wcześniej, to jeszcze musiał nieustannie zakrywać chusteczką nos, z którego leciały mu smarki. Wszyscy, włącznie z Kay, wręcz go błagali by sobie dał tę twarz zoperować, on jednak się uparł, utrzymując, że gdyby to zrobił, czułby się przez to jako mężczyzna okropnie upokorzony.
       Film „Ojciec Chrzestny” widziałem w roku jego premiery, lub może z lekkim opóźnieniem. Książkę przeczytałem w roku 1976. I w życiu bym się nie spodziewał, że przyjdą czasy, kiedy ona dla wielu z nas stanie się jeszcze bardziej niezrozumiała niż „Ulisses” Joyce’a.

  

wtorek, 4 sierpnia 2020

Ikspepe: Pojedynek proroków

      Kiedy dwóch proroków wypowiada dwie wykluczające się opinie, to prawdę mówi co najwyżej jeden z nich.
      Cały wczorajszy dzień chodził za mną prorok Jeremiasz. Jakże łatwo przychodziło Jego adwersarzowi powoływać się na Boga, kiedy zapewniał, że już za dwa lata król babiloński zostanie pokonany – uwięziony król Judzki wróci do Jerozolimy, a wraz z nim wszystkie cenne naczynia zrabowane ze świątyni. O jakże chętnie słuchał tego cały zgromadzony lud z kapłanami na czele. Jaka miła odmiana wobec wszystkich zarzutów, ostrzeżeń i wezwań do nawrócenia, które płynęły z ust tego czepiającego  się wszystkiego i wszystkich Jeremiasza. I wreszcie ta spektakularna chwila, kiedy Chananiasz łamie drewniane jarzmo, które Jeremiasz nosił na szyi – symbol niewolniczego ucisku. Czytamy, że po tym wszystkim Jeremiasz odszedł swoją drogą. Odszedł, a my możemy niemal usłyszeć te szyderstwa, te kpiny, którymi wyposaża  Jeremiasza na drogę lud zachwycony Chananiaszem, swym nowym prorokiem.
      Jakże trudno jest być prorokiem głoszącym trudne prawdy w trudnym czasie. Jakże podłym trzeba być, aby powoływać się na boski autorytet nie mając o Bożej Prawdzie zielonego pojęcia.
      Kilka dni temu tęczową flagę umieszczono na figurze Chrystusa przed Bazyliką Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Wśród licznych komentarzy, można było usłyszeć i takie: „Tęczowa flaga nie profanuje Jezusa. Nie był homofobem, ksenofobem, nacjonalistą - stał po stronie uciśnionych i prześladowanych. Gdyby żył teraz, szedłby w marszu równości - i tak jak 2000 lat temu nie byłoby mu po drodze z hierarchami Kościoła” (Agata Diduszko), „Gdyby ktoś zapytał Jezusa, czy mu to przeszkodziło, to by mu po prostu powiedział: 'zajmujcie się tolerancją, wybaczaniem i uśmiechem'.” (Włodzimierz Czarzasty). A zatem –  nawet jeśli ku zaskoczeniu samych wypowiadających się – mamy do czynienia z proroctwami. Ktoś powołuje się na Boga ( w osobie Syna Bożego) i bez najmniejszego skrępowania oznajmia co ten Bóg myśli, co by powiedział, czy zrobił. No i te bezczelne słowa pouczenia pana Czarzastego skierowane do „pana” Jędraszewskiego, to już niemal jak połamanie drewnianego jarzma na szyi Jeremiasza.
      O tym, żeby się przekonać, który z prorokujących głosi Prawdę Bożą w czasach Jeremiasza wystarczyło poczekać 2 lata i my dzisiaj dobrze wiemy, że nie był to Chananiasz. On sam nie doczekał tego rozstrzygnięcia, bo już po 2 miesiącach Bóg usunął go z tego świata za głoszenie fałszywych proroctw. Ja oczywiście wszystkim współczesnym prorokom pokroju pani Diduszko i pana Czarzastego życzę jak najdłuższego życia przynajmniej z dwóch powodów:
      1/ aby mieć czas, by uważniej wczytać się w Ewangelię, gdzie nie ma mowy o tym, że Pan Jezus nawoływał do tolerancji ( ani razu to słowo nie występuje w Nowym Testamencie); nie ma też mowy o tym, żeby Pan Jezus zabierał się w jakieś marsze – On sam wytyczał drogę, o której mówił, że jest wąska i prowadzi do ciasnej bramy (por. Mt 7,14);
      2/ aby dać czas i szansę na nawrócenie, bo prawdą jest, że Pan Jezus jadał z grzesznikami, że nikogo nie odtrącał, że nie potępił jawnogrzesznicy, ale prawdą jest także, że NIE TOLEROWAŁ grzechu, tylko cierpliwie zachęcał – także ową upadłą kobietę – „Idź i nie grzesz więcej” –  czego wszystkim, od siebie poczynając nieustannie życzę

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

O frustracji która zabija


         Wydaje mi się, że nie muszę o tym przypominać, bo pewnie większość z nas pamięta i bez mojej pomocy, jak to przez całą minioną kampanię prezydencką ogromna część z nas była nieustannie w obawach, że stanie się coś, co sprawi, że Andrzej Duda z Trzaskowskim jednak przegra. Osobiście znałem też nawet takich, którzy twierdzili, że nie mamy szans i trzeba się przygotować na kilka kolejnych lat walki. Skąd te obawy? Otóż pomijając nasze pretensje do bezkompromisowej postawy Telewizji Polskiej, do ciągłych wybryków prawicowych mediów, do całej serii kompromitacji poszczególnych polityków Zjednoczonej Prawicy, no i oczywiście potęgi propagandy dostarczanej przez połączone siły antypolskich mediów, za owym lękiem stała też zawsze tak bardzo charakterystyczna właśnie dla nas ostrożność i spokojny, wynikający z wieloletniej obserwacji zachowań społecznych, swego rodzaju pesymizm. Baliśmy się tej porażki, jednak byliśmy na nią gotowi i pełni – tu aż nazbyt paradoksalnie – jednak jakiegoś optymizmu, każącego nam wierzyć, że i z tej porażki jak niegdyś Orban się otrząśniemy i wrócimy.
       Z drugiej strony – i tu też jestem przekonany, że większość z nas to zauważyła – strona, która po publicznej kompromitacji Kidawy-Błońskiej wystawiła do boju Rafała Trzaskowskiego, robiła wrażenie jakby była najgłębiej przekonana, że po odbiciu Senatu, przed nimi tylko prezydentura Trzaskowskiego, a potem już tylko ostateczne przejęcie władzy i zemsta, zemsta, zemsta. I tu ową postawę prezentowali wszyscy, poczynając od samego kandydata i jego sztabu, a kończąc na aktywnym zarówno na ulicy jaki i w mediach elektoracie. Wystarczyło bowiem, że Trzaskowski z szyderczą śliną na ustach groził dziennikarzom, co z nimi zrobi, kiedy już zostanie prezydentem, przez teksty w „Wyborczej”, „Newseeku”, czy w TVN24, a kończąc na wspomnianej ulicy, natychmiast przewalał się wrzask tryumfu, którego nikt i nic nie było w stanie zatrzymać. Oni wszyscy w pewnym momencie już wręcz przestali dopingować Trzaskowskiego w jego kampanii, ale zajmowali się wyłącznie wymyślaniem wszelkich możliwych przykrości, jakie będą mogli wyrządzić PiS-owi, kiedy już wreszcie te wybory się zakończą.
       Nie pamiętam, czy o tym pisałem osobno, czy może tylko parokrotnie przestrzegałem swoich znajomych tak bardzo pewnych tego, że Trzaskowski jest już prezydentem, a Duda siedzi w więzieniu, na pewno jednak zdarzało mi się pisać, że moim zdaniem nieszczęście tak zwanego „antypisu” polega głównie na tym, że oni od parudziesięciu już lat poruszają się po najbardziej egzotycznych kieszeniach emocji, od euforii, przez rozpacz, po wreszcie wściekłość. Zwracałem na to uwagę i apelowałem do nich, by jednak się aż tak nie nakręcali, bo ten rodzaj braku umiarkowania sprawia, że oni są wiecznie sfrustrowani, a owa frustracja w pewnym momencie prowadzi ich do autentycznej psychicznej choroby, a niekiedy, jak wiemy, nawet zabija. Na nic. Oni nadal zajęci byli tylko snuciem opowieści o tym, jak to Duda z Kaczyńskim i Morawieckim będą wyprowadzani w kajdankach.
        Ale jak mówię, w tych marzeniach utrzymywali ich sami politycy opozycji. Przecież to nikt inny jak Roman Giertych zapewniał, że każdy polityk PiS-u, który w ciągu 24 godzin poprze Trzaskowskiego może liczyć na amnestię, to Trzaskowski zapewniał mieszkańców Katowic, że im już dziś zazdrości wspaniałej Pierwszej Damy, to sztab Trzaskowskiego zapłacił za plakaty z okładką „Newsweeka”, na której jako „Nasza Pierwsza Para” przedstawiony został Rafał z Gośką. A cały uliczny antypis chłonął ów przekaz i już się nie mógł doczekać tej niedzieli.
       Co się działo w poniedziałek – no może we wtorek, bo oni jeszcze jakiś czas byli przekonani, że to się nie dzieje – albo wiemy z autopsji, albo się możemy domyślać. No ale nie minęło tych parę dni, jak ruszyła akcja masowego zaskarżania wyniku wyborów, raz w nadziei, że Sąd Najwyższy tysięcy skarg nie zdoła w terminie rozpoznać, a dwa, w przekonaniu, że oni mają tak mocne argumenty, że te wybory zostaną unieważnione, następnie powtórzone, no i tym razem wreszcie wygrane. Przyznam, że zbyt uważnie tego co się w tych biednych łbach działo nie śledziłem, natomiast wczoraj zobaczyłem, że na Twitterze najważniejszym hasłem jest #Sąd Najwyższy, a tam... daję słowo, że takiego rozżalenia, takiego zawodu, takiej niekiedy furii nigdy w życiu nie widziałem, chyba nawet wtedy, gdy wbrew ich – to są zawsze ci sami ludzie – powszechnemu przekonaniu, Tadeusz Mazowiecki nie został prezydentem w pierwszej turze. A daję słowo, że sam takich znałem.
         Czytałem wczoraj owe tweety i powiem szczerze, że choć one mnie trochę śmieszą, to w ostatecznym rozrachunku jestem w lekkim strachu. Nie wiem, ile dziś w Polsce jest osób, którzy przez tych parę tygodni były zupełnie spokojne, że sąd zarządzi powtórkę wyborów, a może – kto wie? – nawet przyzna zwycięstwo Trzaskowskiemu, ale obawiam się, że przy tym poziomie zawodu, nawet tysiąc osób może spróbować coś zrobić. Co? No,  tego już akurat zwyczajny człowiek przewidzieć nie potrafi. W każdym razie, zachęcam zupełnie szczerze: śpijmy z jednym okiem otwartym.


      

niedziela, 2 sierpnia 2020

Trzy tęcze, czyli o co chodzi z tym mlekiem?

       Tego że czytelnicy tego bloga będą kojarzyli nazwisko Harvey Milk się oczywiście nie spodziewam, ale też i nie zachęcam, natomiast biorę pod uwagę, że część z nas miała okazję nawet jeśli nie obejrzeć, to przynajmniej usłyszeć o filmie zatytułowanym po prostu „Milk”, a traktującym o pewnym, jak już wspomniałem Harveyu Milku, pierwszym amerykańskim polityku – bardzo niskiego szczebla zresztą, bo zaledwie radnym miasta San Francisco – który publicznie przyznał się do tego, że jest homoseksualistą i jak głosi fama, przez to właśnie został zamordowany przez jakiegoś, jak to dziś się określa, homofoba. Gdyby ktoś wciąż nie wiedział w czym rzecz, problem z owym homofobem, no i przede wszystkim z Milkiem, polega na tym, że on akurat, podobnie zresztą jak burmistrz miasta George Moscone, zostali zastrzeleni, nie ze względu na swoje, że tak to ujmę, pedalstwo, ale przez to że kolega Milka, demokratyczny radny Dan White, najpierw ze względów ideologicznych zrezygnował ze stanowiska, a kiedy okazało się owa ideologia spowodowała znaczące pogorszenie jego sytuacji ekonomicznej, postanowił się z Radą Miasta przeprosić, tyle że burmistrz Moscone na White’a się wypiął, owo wypięcie wsparł Milk, i w tej sytuacji White – przypominam że Demokrata – ich obu zastrzelił.

        Ponieważ gejowskie lobby takiej gratki przepuścić nie mogło, natychmiast uczyniło z Milka – Moscone został odpowiednio zlekceważony – najpierw ofiarę powszechnej homofobii, a następnie bohatera, no i stąd ów wspomniany przez mnie na początku film.
      Ja ów film, jako że główną rolę zagrał w nim jeden z moich ulubionych aktorów, Sean Penn, a jego scenariusz otrzymał w roku 2009 Oscara, postanowiłem obejrzeć i muszę przyznać, że jest to jeden z dwóch filmów z jakich w życiu wyszedłem. Pierwszy z nich to „Aria dla Atlety” Bajona, ze względu na ogólny poziom, natomiast „Milka” nie zdzierżyłem z powodu zwykłego ludzkiego strachu, że jeszcze chwila, a się porzygam.
        I to tyle gdy chodzi o film. Wróćmy jednak do samego Milka. Otóż, jak się pewnie domyślamy, po owym zamachu środowiska LGBT podniosły odpowiedni zgiełk, na sam początek zorganizowały wielki marsz – do którego za chwilę wrócimy – a dalej to już, jak głosi Wikipedia, Milk: „według profesora Petera Novaka z Uniwersytetu San Francisco, stał się ikoną San Francisco i ‘męczennikiem walki o prawa osób LGBT’. W 2002 roku został nazwany ‘najbardziej znanym i znaczącym politykiem otwarcie mówiącym o swojej homoseksualnej orientacji wybranym w wyborach w USA’. Pisarz John Cloud stwierdził, że po Milku wielu ludzi, zarówno hetero jak i homoseksualnych, musiało przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości, w której jawny gej nie musiał dłużej ukrywać swojej orientacji seksualnej i mógł osiągnąć sukces’. 12 sierpnia 2009 roku został pośmiertnie odznaczony Medalem Wolności przez prezydenta Baracka Obamę. 22 maja 2014 Milk został upamiętniony emisją znaczka pocztowego w USA. Uroczystość początku emisji zorganizowana wspólnie przez kancelarię Baracka Obamy, pocztę USA i Fundację Harveya Milka odbyła się w Białym Domu”.
        Czy nas to wszystko dziwi? Nie sądzę. W końcu czytelnicy tego bloga to ludzie inteligentni i wystarczająco wrażliwi, by wyczuwać smród, z którejkolwiek strony on by nadchodził. Ale ja nie chciałbym się też skupiać na tym przekręcie. A to do czego tak naprawdę zmierzam, na co bardzo liczę, poprowadzi nas do znacznie ciekawszych wniosków.
       Otóż na kilka lat przed zamachem, Milk zapoznał lokalnego artystę, niejakiego Gilberta Bakera, i poprosił go by ten zaprojektował flagę ruchu LGBT. Baker wywiązał się ze zlecenia w taki sposób, że do zwykłych siedmiu kolorów tęczy na samej górze dodał jeszcze kolor różowy, nawiązując do powszechnie znanego niemieckiego trójkąta. I oto, ledwo co owa flaga zaczęła funkcjonować w przestrzeni publicznej, Milk został zastrzelony i pojawił się plan wielkiego marszu przeciwko homofobii. I tu się pojawia pierwsza niespodzianka. Otóż okazało się, że przy ogromnym popycie na ośmiokolorową tęczę producentowi flag zabrakło różowego materiału i organizatorzy całego przedsięwzięcia uznali, że bez różowego oni sobie świetnie poradzą i oryginalny projekt Bakera został skutecznie spuszczony, otwierając drogę do klasycznej, biblijnej, siedmiokolorowej tęczy. No ale po pewnym czasie, jak głoszą najbardziej kompetentne źródła,  okazało się, że parzysta liczba kolorów uniemożliwia wywieszanie flagi w formie dwóch symetrycznych transparentów, no i w tej sytuacji uznano, że należy z tęczy wywalić indygo – tak na marginesie, oryginalnie symbolizujące Chrystusa – no i dziś mamy to, co mamy, z jak wszyscy zdążyliśmy wielokrotnie zauważyć jednoznacznym przesłaniem: „Odpierdolcie się od tęczy, bo to jest również wasza tęcza, a Jezus był gejem”.
       Nie mam pewności, czy w tym momencie jakiekolwiek dodatkowe słowo z mojej strony jest potrzebne, ale się jednak udzielę. Otóż, jak widzimy, mieliśmy trzy etapy. Najpierw pojawiło się zamówienie i odpowiednia reakcja w postaci owego dodanego do tęczy różowego paska. Jednak już po chwili ideolodzy LGBT uznali, że oni mają w nomen omen dupie ów róż, wraz z jego historycznymi konotacjami, bo dziś patrzymy wyłącznie w przyszłość, i przy tej okazji ów różowy pasek wywalili w kosmos, i została normalna biblijna tęcza. No ale wraz z nią ten Chrystus. Akurat on. I Jego się też pozbyli. Pozostała miłość i diabli wiedzą co jeszcze. Tolerancja? Pewnie tak.
          A ja w tym momencie mam już tylko jedną rzecz do powiedzenia, cytując niepokonanego Szwejka: „Nachalne są te kurwy i zuchwałe”.



sobota, 1 sierpnia 2020

Projekt puma, czyli o nabijaniu się w butelkę


Po tym jak wysłałem poniższy tekst Piotrowi Bachurskiemu, nie minął dzień jak mi odpisał, że ja bardzo niesprawiedliwie oceniam owego kolekcjonera zwierząt, bo on w rzeczy samej jest dzielnym weteranem z Afganistanu, a wszystko to co się wokół niego dzieje, poczynając od odebrania mu pumy, a kończąc na aferze z pieniędzmi, to zwykłe lewackie nękanie. Próbowałem Bachurskiemu tłumaczyć, że mamy do czynienia z cwanym wariatem, na co on mi odpisał, że skoro tak, to on lubi cwanych wariatów i już za chwilę mu wyśle pięć stów. Mimo to, ja zachowuję w pełni swoje zdanie co do owego człowieka od pumy, a jeśli o tej swojej wymianie z Bachurskim w ogóle wspominam, to wyłącznie po to, by pokazać, że to jest ktoś, kto w życiu by mi nie ocenzurował jednego tekstu. I proszę to też traktować jako odpowiedź skierowaną do tych wszystkich, którzy szydzą ze mnie i z mojej współpracy z „Warszawską Gazetą”. Bachurski bowiem jako jedyny z tego towarzystwa już grubo ponad 7 lat temu zaprosił mnie do współpracy i choć ja do tej „Warszawskiej” pasuję jak pięść do nosa i choć moje i jego poglądy nie tylko co do szczegółów w niektórych punktach różnią się drastycznie, to on mi wciąż płaci i nie opuści żadnej okazji by mi powiedzieć, że jestem jego ulubionym autorem.


      Nie wiem, czy zwracałem tu na to uwagę, ale w ostatnich dniach przez ogólnopolskie media przemknęła informacja o tym, że weteran z Afganistanu trzymał w domu oswojoną pumę, a przez to że się z nią wciąż publicznie pokazywał, ktoś na niego doniósł i odpowiednie władze zażądały od niego przekazania pumy do najbliższego ogrodu zoologicznego. Zdesperowany przyjaciel pum postawił się okoniem i kiedy doszło do sytuacji rozstrzygającej, ów uciekł do lasu i tam już stał się bohaterem mediów, opowiadając jak to okrutna władza próbuje rozdzielić dwóch niezwykłych przyjaciół.
       Po paru dniach policja weterana wytropiła, pumę mu odebrała, a ten przez którąś z licznych organizacji dobroczynnych zwrócił się do wrażliwych osób z prośbą, by ci opłacili mu adwokata, który mu pomoże w odzyskaniu zwierzęcia. Akcja ruszyła i kiedy na odpowiednim koncie pojawiła się suma 300 tys. złotych, okazało się, że ów podobno weteran to lokalny wariat, który trzyma na wynajętym gdzieś terenie kozy, konie, owce i diabli wiedzą co jeszcze, poza oczywiście wspomnianą pumą, a którego zarówno właściciel wynajmowanej przestrzeni jak i okoliczni mieszkańcy mają serdecznie dość i proszą Boga, by ktoś się wreszcie nim zajął.
       A tymczasem nagle się okazuje, że na jego konto właśnie wpłynęło 300 tys. złotych, a gdy chodzi o mnie, to ja stoję, nie po raz pierwszy zresztą, z rozdziawioną buzią i kompletnym mętlikiem w głowie. Tak się złożyło, że dziś rano obudził mnie telefon od jakiejś dobroczynnej organizacji z Krakowa, która mnie poinformowała, że oto właśnie umiera mały Dawidek i trzeba go wesprzeć finansowo. Przyznaję, że nie wdając się w jakąkolwiek wymianę, choćby w celu poinformowania tych cwaniaków, że ja pomagam albo osobiście, albo przez Caritas, przerwałem połączenie i pomyślałem, że to jest prawdziwy dramat, jak wiele osób gotowych jest wygrzebać z kieszeni ostatni grosz, jeśli tylko jakiś cwaniak opowie mu odpowiednio poruszającą historię, może nawet nie historię małego Dawidka, ale choćby ślicznego samotnego pieska. Albo oczywiście pumy i człowieka, którego ona kocha. Pamiętam jak całkiem niedawno jacyś kombinatorzy gdzieś w Polsce zorganizowali internetową akcję na rzecz odbudowania schroniska dla opuszczonych zwierząt, które wcześniej sami jak najbardziej celowo skutecznie zrujnowali, i tam się również pojawiła sześciocyfrowa suma. Pamiętam też, jak w zeszłym roku prezes Broniarz zaapelował o wpłacanie pieniędzy na strajkujących nauczycieli, których to pieniędzy – a były ich setki tysięcy – ostatecznie żaden nauczyciel nawet nie dotknął. Pamiętamy wszyscy cwaniaka, na którego konto wielu z nas przelało dziesiątki tysięcy złotych, rzekomo na zakup samochodu dla owego Seby, który mało nie zabił premier Szydło.
         Przepraszam bardzo, ale moim zdaniem zidiocenie z jakim tu mamy do czynienia jest jeszcze gorsze od wsłuchiwania się w reklamy zachęcające do kupowania tabletek na raka trzustki. Tu przynajmniej chodzi o życie. A tam? Módlmy się o opamiętanie.




O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

  Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowiecki...