Poniższy tekst, jeden z dwóch o moim znajomym Józku,
opublikowałem po raz pierwszy w roku 2012 . Oryginalnie nosił on tytuł „Józek,
czyli Polska w budowie”. Dziś, kiedy sprawa o której ów tekst wówczas traktował
gwałtownie ożyła, zdecydowałem się go przypomnieć, tyle, że pod nowym, wiele mówiącym,
nowym tytułem: „14,4%”. Serdecznie polecam.
Mamy dwa balkony.
Jeden od ulicy, drugi od podwórka. Wprawdzie tak się jakoś złożyło, że w
istocie korzystamy tylko z jednego z nich, a na drugi machnęliśmy praktycznie
ręką, któregoś dnia przyszło nam do głowy, by ten, gdzie zdarza nam się spędzać
czasem czas, odnowić. Zrobiliśmy to w sposób całkowicie standardowy, a więc kupiliśmy
ładne szare płytki i zwróciliśmy się do znajomego fachowca, niejakiego Józka,
by je nam tam elegancko położył. Z fachowcami, jak wiemy, bywa różnie, przede
wszystkim z tego powodu, że oni są zwykle znacznie gorsi, niż się
przedstawiają, a jeśli wziąć pod uwagę, że pewna część z nich każde zarobione
pieniądze lubi wydać na flaszkę, mamy tu zawsze pewne ryzyko.
Jednak nasz
człowiek był już tak skonstruowany, że wydawał pieniądze głównie na utrzymanie
rodziny, a jak idzie o robotę, to wygląda na to, że z nim sytuacja była
odwrotna od tradycyjnej. On był akurat znacznie lepszy, niż można się było
spodziewać. A zatem po jednym dniu porządnej pracy, nasz balkon lśnił urodą i
elegancją.
Józek nie jest
naszym bliskim znajomym. Tyle wszystkiego, że mieszka niedaleko, nasze dzieci
chodziły do jednego przedszkola, i kiedy się widzimy, mówimy sobie dzień dobry.
Gdyby go nie znać zupełnie i spojrzeć jak przechodzi obok nas, można by było
pomyśleć, że to jest własnie ktoś taki, kto za parę złotych położy nam płytki na
balkonie, lub ewentualnie może i nawet wytapetuje kuchnię, a więc tu
zaskoczenia nie ma. To co jednak może zaskakiwać, to to, że on praktycznie
nigdy nie jest pijany. Ja go spotykam stosunkowo często, jednak jeśli zdarzyło
mi się widzieć, jak wraca do domu z jakiegoś bardziej sympatycznego
towarzyskiego spotkania, to najwyżej parę razy. Poza tym, on jest zaledwie
typowym człowiekiem w starszym wieku, z bardzo typową zoną i typowymi dorosłymi
dziećmi – jak znam życie, dziś pewnie gdzieś w Londynie, lub w Hamburgu.
Niedawno szedłem
sobie z rana z psem na spacer i spotkałem Józka. Myślę, że to jednak musiało
być z jego inicjatywy, wyrażonej może gestem, a może ledwie spojrzeniem, ale
tym razem przystanęliśmy i troszkęśmy pogadali. Oczywiście najpierw, niezwykle
oryginalnie, zapytałem go co słychać, a on mi odpowiedział, że idzie szukać
pracy. Wcześniej przez trzy miesiące pracował na jakiejś budowie, ale kiedy
minął ów trzeci miesiąc, a właściciel firmy nadal mu nie płacił, zrezygnował,
no i teraz chodzi i szuka czegoś nowego. Ponieważ w Katowicach strasznie się
ostatnio dużo wszędzie buduje – włącznie z potężną budową w okolicach dworca
kolejowego – on zdecydowanie ma gdzie chodzić, tyle że jak dotychczas
zdecydowanie bez efektu. No więc opowiadał mi Józek, że był i tu i tam i
jeszcze w wielu innych miejscach, ale nigdzie takich jak on nie potrzebują. Ale
ponieważ, jak mówię, tych miejsc jest wciąż coraz więcej, on każdego ranka
wychodzi z domu i chodzi po mieście w poszukiwaniu czegoś do roboty.
Pogadaliśmy jeszcze
chwilę, po czym ja poszedłem do parku z psem, a on na jakąś kolejną budowę.
Kiedy wracałem do domu, znów spotkałem Józka, tyle że już nie w pobliżu naszych
domów, ale w drodze do parku. Oczywiście pracy nie dostał, a teraz idzie do
parku, bo nawet nie ma po co iść do domu. Nie bardzo jest się do czego
spieszyć, prawda? A ja własnie wtedy zrozumiałem nagle ów szczególny wymiar
tego naszego polskiego nieszczęścia, w jakim się nagle znaleźliśmy po tych
wszystkich latach. Bo mam wrażenie, że bardzo łatwo jest odebrać, a następnie
przyjąć do wiadomości informację, że iluś tam robotników zeszło z placu budowy
którejś z nowych polskich dróg, bo już nie mają siły czekać na zaległe wypłaty.
W końcu, jak wiemy, zawsze ktoś gdzieś na coś czeka, zawsze gdzieś ktoś kogoś
wystawia do wiatru, gdzieś powstają jakieś nieprzyjemne spięcia, a poza tym,
komu nie jest ciężko? No, proszę powiedzieć – komuż to nie jest dziś ciężko? I
w tym wszystkim jakoś umyka nam ów wymiar najbardziej podstawowy, wymiar który
zwykle potrafi dostrzec tylko on. Tylko Józek. Bo łatwo jest usłyszeć, że
gdzieś znowu szlag trafił kolejny plan i znów trzeba będzie ograniczyć swoje
oczekiwania, nieco trudniej jednak pójść ten krok dalej, że są też ludzie, dla
których zarówno ten plan, jak i te oczekiwania oznaczały może ich całe życie.
Spróbujmy pomyśleć o człowieku, który jest jakimś murarzem, malarzem, może
cieślą, czy diabli wiedzą kim jeszcze, każdego ranka wychodzi z domu w
poszukiwaniu pracy, a następnie – ponieważ już nie ma siły słuchać ciągłych
narzekań żony – idzie na samotny spacer do parku, i nagle, któregoś dnia
pojawia się ta tak długo oczekiwana szansa, bo oto albo powstaje jakaś
autostrada, albo most, albo nowy hotel, czy kolejne centrum handlowe i jakimś
cudem on tam idzie, a oni mu mówią: „Dobra, przyjdź pan jutro rano do roboty”.
No i on
oczywiście przychodzi. A ponieważ mu na tej pracy bardzo zależy, jest zawsze na
czas, robi co do niego należy, jak trzeba – w końcu Mistrzostwa już niedługo, a
czas goni – zostaje dłużej niż było umówione, a może i też pracuje w soboty,
lub nawet w niedziele. I jest tam każdego dnia, od rana do wieczora, i w pewnym
momencie ogrania go taka satysfakcja, że nagle myśli sobie, że jak dostanie
pierwszą wypłatę, to weźmie, cholera jasna, poświęci się i nawet wrzuci coś na
tacę. I oczywiście mija ten miesiąc pierwszy i kolejny i oczywiście – w końcu
wszyscy wiemy jak jest – wiadomo już, że o żadnych pieniądzach mowy być nie
może, tyle że jakoś tak głupio rzucić to wszystko i pójść sobie do domu, bo
wtedy to już w ogóle nie ma o czym gadać. Więc wstaje Józek dalej każdego ranka
i idzie na tę budowę i robi za trzech, żeby mu nikt nie powiedział, że się
obija, więc mu się nie należy, aż w końcu przychodzi ten moment, że się dalej
tak już po prostu nie da. Zwłaszcza że wcale nie jest tak łatwo wyjaśnić żonie,
która jest dokładnie tak samo bezradna jak on sam, że to wszystko to naprawdę
nie jest jego wina.
Wczoraj w
telewizji najpierw pokazano tych kręcących się w kółko po rozgrzebanej
autostradzie robotników, którzy ani nie chcą się brać za te swoje łopaty, ani
też kolejny dzień wracać do domu bez grosza, a zaraz po nich jakąś bardzo
elegancką kobietę, która mówi, że ponieważ okazało się, że w Polsce budować
drogi się nie opłaca, ona zwija ten interes, natomiast jak idzie o Józka, to
jej jest bardzo przykro, ale nawet nie ma za bardzo czym mu zapłacić. Po niej
pokazała się jakaś inna, równie elegancka kobieta, i oświadczyła, że ona nic o
tym nie wie, żeby tamta nie miała czym płacić, a wręcz przeciwnie, wedle jej wiedzy,
ona ma jak najbardziej, bo ona sama jej te pieniądze dała. Później przyszedł
któryś z ministrów i powiedział, że wszystko jest na dobrej drodze, i jak
trzeba będzie, to on da ze swoich. Na koniec już przyszła tradycyjna
publiczność, z których część powiedziała, że pewnie, gdyby rządził Kaczyński,
to on by wziął tę łopatę i sam wybudował tę autostradę, a część tradycyjnie
wyruszyła na kolejną demonstrację w obronie wolnych mediów.
A Józek?
Normalnie. Trochę tam postał, trochę popyskował, i jeszcze zanim wrócił do
domu, poszedł się przejść do parku, żeby wszystko sobie odpowiednio przemyśleć
i zastanowić się, co ma powiedzieć, żeby było dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.