Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że wśród czytelników tego bloga znajdują się tacy, którzy są tak doskonale oblatani we wszelkich technicznych nowinkach, jakimi niemal każdego zaskakuje nas świat, że to, o czym chcę dziś pisać, nie stanowi dla nich jakiejkolwiek sensacji, a przez to może się okazać zwyczajnie nieciekawe. Ponieważ jednak sam pewne rzeczy dopiero co odkryłem i się owym odkryciem przejmuję, ale też, jak sądzę, nie jestem tu jedyny, proponuję się jednak przełamać i nie odchodzić. A nuż powiem coś ciekawego.
Otóż proszę sobie wyobrazić, że na nieustannie odświeżanej przez magazyn „Forbes” liście najbogatszych ludzi na świecie, na miejscu 1250, z majątkiem wynoszącym 1,5 miliarda dolarów znajdują się dwie osoby: Evan Spiegel i Bobby Murphy. Jeśli, chcąc się dowiedzieć, skąd Spiegel i Murphy mają swoje pieniądze, wpiszemy ich nazwiska w internetową wyszukiwarkę, wyskoczy nam informacja w Wikipedii, a w niej słowo „snapchat”. Gdybyśmy natomiast chcieli się dowiedzieć, co to takiego ów „snapchat” i zaczniemy kwestię drążyć, to się dowiemy – również z Wikipedii – że jest to aplikacja na telefon komórkowy, której wspomniani Spiegel i Murphy byli pomysłodawcami i twórcami, a która polega na tym, że dzięki niej można zrobić telefonem zdjęcie, lub nakręcić krótki film, wysłać go wybranej osobie w taki sposób, by on był widoczny tylko przez kilka sekund, a następnie znikał na wieczność.
Zbudowali więc Spiegel z Maurphym tę aplikację, a po pewnym czasie sprzedali ją tak, że dziś przez snapchata każdego dnia na świecie wysyłanych jest 700 milionów zdjęć i filmów, a oni są miliarderami.
W roku 2012 trzech kolegów, Don Hoffman, Rus Yusupov i Colin Kroll, wymyślili inną jeszcze aplikację z przeznaczeniem dla telefonów komórkowych pod nazwą „Vine”. Aplikacja ta umożliwia kręcenie sześciosekundowych filmików, które następnie są publikowane w specjalnym serwisie społecznościowym, ale również jak najbardziej na Facebooku, Twitterze, czy oczywiście, jeśli ktoś sobie życzy, na Youtubie. Tym razem wprawdzie żaden z autorów tego szczególnego wynalazku nie trafił na listę „Forbesa”, ale to nie dlatego, że „snapchat” to jednak coś znaczenie fajniejszego, ale z tej prostej przyczyny, że zanim zaczął na nim zarabiać realne pieniądze, aplikację kupił od nich za 30 milionów dolarów Twitter. Nie zmienia to jednak faktu, że aplikacja została zaliczona przez tygodnik „Time” do 50 najlepszych aplikacji roku, a liczby, jakie generuje każdego dnia, sięgają milionów równie grubych, jak produkt Spiegela i Murphy’ego. Co najmniej.
Ja wprawdzie, jak już się zdążyłem przyznać, ani o jednym, ani o drugim wynalazku wcześniej nie słyszałem, natomiast dowiaduję się, że tam w tych okolicach w obecnej chwili działają autentyczne gwiazdy, i to gwiazdy takiej wielkości, że ich wielkość przewyższa wszystko to, co większość z nas zdecydowała się uważać za standard. Skoro już wyjaśniłem znaczenie słów „snapchat” i „vine”, mógłbym oczywiście pójść jeszcze dalej i opowiadać dalej o takich cudeńkach, jak „keek”, „mixbit”, czy „tout”, które, jak się zdaje, również budują emocje, przy których pasje jak sport, polityka, muzyka, czy film, przegrywają już na starcie, ale ponieważ musimy się trzymać podstawowego porządku i dążyć do jakiegoś celu, opowiem może, kto to taki Jerome Jarre. Otóż Jerome Jarre ma 24 lata i jest zamieszkałym w Nowym Jorku Francuzem. Urodził się w pięknej francuskiej wiosce Albertville, jednak kiedy miał 19 lat coś mu strzeliło do głowy, by machnąć na tę całą Francję ręką i wyjechać do Chin. Mieszkał w tych Chinach przez rok, nauczył się angielskiego, otworzył jakiś biznes, a następnie z zarobionymi pieniędzmi wyjechał do Kanady, żeby już tam robić dalszą karierę. I tam właśnie, kiedy dowiedział się, że lada dzień ma ruszyć w Internecie projekt o nazwie „Vine”, natychmiast się tam zarejestrował i zaczął kręcić te sześciosekundowe filmiki. Kiedy zobaczył, jaką one mają popularność, zrezygnował z wszelkich innych zajęć i oddał się całkowicie temu czemuś. Już po trzech miesiącach jego „vine” zatytułowany „Don’t Be Afraid of Love” został dwukrotnie zaprezentowany w słynnym telewizyjnym programie Ellen DeGeneres i w ten sposób Jarre stał się osobą o takiej mniej więcej pozycji, jak ona sama, a biorąc pod uwagę kulturowo-intelektualny wymiar jego publiczności i jej wielkość w liczbach, to niewykluczone, że dziś ta pozycja jest znacznie większa. Jarre jest kolegą największych gwiazd przemysłu rozrywkowego, w roku 2014 zadawał szyku ze swoją komórką na oscarowej gali, a w jego filmikach występują takie sławy, jak Robert DeNiro, Ben Stiller, Pharrell Williams, Ashton Kutcher, czy ostatnio nawet Christopher Walken.
Nie będą tu opisywał dokładnie produkcji owego Jarre’a, bo szczerze powiedziawszy tam nie ma nic. Zero. To co on robi, to jest tak niewyobrażalne nic, że ja zwyczajnie nie umiem tego opisać. Pytałem moją córkę, która jako pierwsza zwróciła mi na niego uwagę, i ona twierdzi, że tu wszystko się rozbija o to, że on ma ładny uśmiech i jest zawsze szczęśliwy. Zresztą, jak się wydaje, już ów pierwszy sukces w postaci filmu „Don’t Be Afraid of Love”, zbudowany został na tym pomyśle: uśmiech, beztroski żart… no i oczywiście miłość. Tam rzecz się sprowadza do tego, że Jarre z tym swoim uśmiechem i ciężkim, francuskim akcentem pyta: „Dlaczego wszyscy się boją miłości?”, następnie zachodzi od tyłu jakąś Chinkę w supermarkecie i wrzeszczy jej do ucha „Love!”, a ona ze strachu podskakuje. Sześć sekund.
Niedawno autentyczną, a więc taką, którą da się przełożyć na wyniki sprzedażowe, karierę zrobiła książka niejakiej Keri Smith zatytułowana „Zniszcz ten dziennik”. Może zacytuję fragment opisu tego czegoś, jaki przedstawił sam wydawca:
„Książka nie ma wartości literackiej – niewiele w niej słów. To rodzaj płótna, na którym czytelnik ma wyrazić siebie. W trakcie tworzenia dziennika ubrudzisz się. Twoje ubranie pokryje się farbą, albo innymi dziwnymi substancjami. Zamoczysz się, będziesz proszony o zrobienie rzeczy, które będziesz poddawać w wątpliwość. Będziesz ubolewać, że książka znajduje się w opłakanym stanie. Zamienisz destrukcję, która cię otacza, w kreację i zaczniesz żyć twórczo”.
Sukces książeczki był tak wielki, że niemal natychmiast stworzona została specjalna aplikacja na telefony komórkowe pod nazwą „Zniszcz tę aplikację”, a w lutym tego roku na naszym rynku ukazała się kolejna książka tej samej autorki, zatytułowana „To nie jest książka”. I tu też pomóżmy sobie notką od wydawcy:
„Kolejne dzieło Keri Smith, autorki bestsellera ‘Zniszcz ten dziennik’. Artystka przesuwa granice naszej strefy komfortu jeszcze dalej. To nie jest książka, gdyż powstaje z udziałem czytelnika. Wyłącznie od niego zależy, co się w niej znajdzie i jak będzie wyglądał produkt końcowy. Celem Nie - książki jest przekraczanie barier własnego umysłu i uruchomienie wyobraźni. Jeśli to nie książka, to co to jest? Odpowiedź należy do każdego użytkownika.
‘To nie książka’ uczy myśleć nieszablonowo, używać wyobraźni i stawić czoło wyzwaniom. Składa się z zadań, które należy wykonać, aby wyrazić siebie poprzez uczucia, emocje i stosunek do otaczającego świata. Polecenia mają charakter artystyczny, eksperymentalny i performerski. Możesz je wykonywać indywidualnie lub w grupie. Zaryzykuj zostawiając książkę na noc na dworze i zostań artystą wywieszając swoje prace w miejscu publicznym. Zaprojektuj własną planetę, skorzystaj z maszyny do zmiany nastroju oraz wymyśl swoje alter ego. Stwórz ruchomą rzeźbę oraz rozwiąż zagadkę zaginionej strony. Zadań jest mnóstwo, a wszystkie jednakowo twórcze, zabawne i kreatywne. Stwórz swoją własną ‘Nie – książkę’, zerwij ze schematycznym myśleniem i spójrz na świat z zupełnie innej perspektywy!”
Z tego co zdążyłem zaobserwować, wielu z nas, dowiedziawszy się o tym, że doszło do tego rodzaju ekscesu i że świat ów eksces przyjął z całym dobrodziejstwem inwentarza, wpadło w głęboki smutek. A ja proponuje byśmy się nie martwili. W końcu jest radość? Jest. Jest miłość? Jest. Jest uśmiech? Jak najbardziej, i to jeszcze jaki! Nawet ta cwaniara Smith go nie przebije. Nie do czasu, gdy będzie się posługiwać papierem.
I pamiętajmy radę wielkiego Cypriana Kamila Norwida, by nieszczęściu się zawsze próbować „odejrzeć”. Tyle już razy nam się udało, uda się i tym razem.
W księgarni pod adresem www.coryllus.pl są do kupienia moje książki. Polecam. Każda i wszystkie. Z nimi będzie nam znacznie łatwiej się odejrzeć.
A na wypadek, gdyby ktos zamierzał popaść w ciężka depresję, zapraszam do słuchania George'a Ezry:
W księgarni pod adresem www.coryllus.pl są do kupienia moje książki. Polecam. Każda i wszystkie. Z nimi będzie nam znacznie łatwiej się odejrzeć.
A na wypadek, gdyby ktos zamierzał popaść w ciężka depresję, zapraszam do słuchania George'a Ezry:
Gdyby na końcu nie było Ezry z gitarą to do końca bym nie dotrwał...(wyłączyłem zestawik sześciosekundówek po upływie minuty)
OdpowiedzUsuńTak przy okazji niezwykłej nieadekwatności wyglądu Ezry do jego głosu...
Ostatnio dziwnym trafem byłem na koncercie w kinie w mieścinie na końcu mojego świata. Grał nieznany mi wcześniej zupełnie Maciej Fortuna z zespołem. Koncerty grane dla trzydziestu osób są zazwyczaj mniej zwykłe niż zwykle i ten taki był.
Po koncercie pan Maciej otworzył ogromną walizę z płytami, które współtworzył i w ten sposób wpadł mi w ręce prawdziwy skarb - płyta duetu Fortuna /Fortuna - "Music for Trumpet and Pipe Organ".
Cudowny szok polega na zestawieniu dźwięku trąbki i organów. Trzy kwadranse podróży w inny wymiar tworzony przez zaledwie dwa instrumenty.
Czasami warto sprawdzać co dzieje się w kinach w małych mieścinach na krańcach naszych światów.