czwartek, 22 października 2009

Być jak Rybiński

Zmarł Maciej Rybiński. Zmarł dla mnie zupełnie niespodziewanie i, jeśli w ogóle kiedykolwiek można powiedzieć, że ktoś zmarł zbyt wczesne, to akurat ta śmierć jest z całą pewnością zbyt wczesna. I właśnie niespodziewana. Wstałem dziś z rana, zajrzałem na swój blog, znalazłem tam komentarz mojego towarzysza walki Sowińca i pomyślałem, że mu odpowiem w osobnym wpisie. I nawet mi do głowy nie przyszło, żeby zajrzeć na główną stronę Salonu, ostatnio moje główne źródło codziennej informacji, i zobaczyć, że Rybiński nie żyje. Dopiero później. Dopiero później.
Zadedykowałem Mu ten swój poprzedni wpis, bo było to jedyne co mogłem w tym momencie zrobić. No a poza tym, ja mam tu też pewne zobowiązania. Otóż ile razy piszę coś krótkiego (choć przecież nie tylko), zawsze bardzo staram się pisać jak Rybiński. Zawsze się zastanawiam, jak to zrobić, żeby ten tekst – nawet jeśli pisany o sprawach mniej ważnych, czy też zupełnie nieważnych – był przede wszystkim na tyle mocny, by w ogóle ktokolwiek zechciał go zacząć czytać. A później już czytać do końca. Żeby był jak Rybiński. Bo Rybiński potrafił to robić, jak nikt inny. A trzeba wiedzieć, że krótkie teksty są znacznie cięższe, niż te dwu- czy trzystronicowe. I wiążą się ze znacznie większym ryzykiem. Z nimi jest jak ze strzałem do ruchomego celu. Krótki tekst, to jest tylko jeden strzał. Tylko jeden. Tylko jedna próba. Tu już nie ma żartów. Jeśli ja będę ględził przez trzy strony, zawsze mi się uda wstawić coś ciekawego, to tu to tam. I zawsze się znajdzie ktoś, kto powie, że to czy tamto było dobre. Krótkie teksty są na ogół do niczego. Bo albo są pisane nie wiadomo po co, albo zbyt szybko, a więc byle jak, albo – i to najczęściej – zaledwie wskazują temat i gdyby z nich został tylko tytuł, to by akurat było w sam raz.
Rybiński zawsze oddawał tylko jeden strzał, i to strzał dokładnie taki, jak sobie wcześniej zamierzył.
Nigdy w życiu ani Rybińskiego nie spotkałem, ani z Nim nie rozmawiałem. Mieliśmy jednak wspólnych znajomych, którzy mi mówili, że on zagląda na ten blog. Ależ ja chciałem wierzyć, że to jest prawda! Jak ja bardzo czekałem (a miałem powody, żeby czekać) na ten moment, kiedy Go spotkam i spytam, czy jest tak jak mi mówią. I, jak bardzo liczyłem na to, że On choć kiwnie głową.
Nic z tego. O tym już mogę zapomnieć. Z tym jednak jakoś sobie poradzę. I ja i wszyscy inni. Gorzej, że w momencie kiedy zmarł Rybiński – tak zupełnie niespodziewanie i tak bardzo za wcześnie – pozostaje wiele innych rzeczy, o których wielu z nas już może zapomnieć. I to jest prawdziwy kłopot. To jest kłopot, dla wyrażenia którego po prostu brakuje słów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...