niedziela, 22 czerwca 2008

Jutro książka, czyli jak prowizorycznie zbudować historyczne kłamstwo

Może nie do końca zgodnie z moimi prognozami, ale, owszem, weekend przed publikacją pierwszej oficjalnej biografii Wielmożnego Pana Prezydenta Lecha Wałęsy przebiega zgodnie z planem. Front obrony dobrego imienia Lecha Wałęsy zwarł szeregi i na wyżynach swojego szczególnego intelektu robi, co może, żeby ten Czarny Poniedziałek choć troszeczkę poszarzał.
Wczoraj w telewizji TVN24 odbyła się dyskusja, której temat jest absolutnie niemożliwy do ustalenia. Dlaczego? No bo o czym rozmawiamy? Czy Wałęsa był agentem, czy nie? Nieważne. Czy, jako prezydent, skradł dokumenty, czy nie. Nieważne. Czy je zniszczył? Nieważne. Czy dokumenty przedstawione przez IPN są prawdziwe, czy nie? Bez znaczenia.
Przyczyna tego stanu pomieszania jest prosta. Biorąc pod uwagę siłe informacji, jakie dochodzą do nas na temat zawartości książki panów Cenckiewicza i Gontarczyka, musimy dojść do wniosku, że jedyna uczciwa dyskusja, jaka musiałaby się obecnie w Polsce odbyć, to co w tej sytuacji zrobić z Lechem Wałęsą.
Ponieważ jednak oczywiście ze względu na aktualny układ interesów, sprawy nie można potraktować zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, to wyżej wspomniane zjednoczone siły obrony Lecha Wałęsy muszą wymyślać tematy dyskusji, których jedynym celem nie jest wyjaśnianie czegokolwiek, lecz jedynie zaciemnianie faktycznego stanu rzeczy.
Pierwszą osobą, która w sposób bezwstydnie jednoznaczny przedstawiła strategię i faktyczny sens działań, z którymi wczoraj i dziś mamy do czynienia, był oczywiście Robert Krasowski we wczorajszym Dzienniku (Tak na marginesie, ciekawa postać ten pan Robert. Może kiedyś się dowiemy o nim czegoś więcej).
Napisał mianowicie redaktor Krasowski, że w dyskusji na temat Wałęsy nie ma znaczenia, czy Wałęsa współpracował, czy nie, bo “nie o prawdę historyczną tu chodzi”. O co więc chodzi? O to mianowicie, kto wygra, Kaczyńscy czy reszta świata?
Moim zdaniem, stanowisko wyrażone tak pięknie przez Roberta Krasowskiego nadawałoby się idealnie do jakiejś psychologicznej dysertacji. Chociaż na psychologii znam się mało, to wiem, że w ludzkich zachowaniach istnieje zjawisko przerzucania na drugą osobę swoich wyobrażeń i kompleksów. W tym wypadku polegałoby to na tym, że ponieważ red. Krasowski nie chce dyskutować o Wałęsie, bo wie, że nie ma w tej dyskusji szans i musi przegrać, uważa, że prawda tu nie ma znaczenia.
Mało tego. Ponieważ wie, że myśleć w ten sposób to wstyd, więc sugeruje, że to obóz przeciwny ma interes w tym, żeby prawdę od siebie odsuwać.
We wspomnianej dyskusji w TVN-ie, widać było to rozumowanie w sposób absolutnie plastyczny. I nawet nie chodzi mi tu o początkowy występ Normana Davisa, który wobec jednego prostego pytania o charakterze minimalnie polemicznym wpadł w taką panikę, że jego wypowiedź stała się praktycznie niezrozumiała. Mam tu na myśli przede wszystkim to, co wyprawiał w dyskusji Jarosław Kurski.
To właśnie on zademonstrował, jak w działaniu praktycznym ma wyglądać zasada wyrażona przez Roberta Krasowskiego: “Nie o prawdę historyczną tu chodzi”.
W pewnym momencie, prof. Andrzej Nowak z Krakowa przypomniał słowa Lecha Wałęsy sprzed lat, którymi to słowami Wałęsa usprawiedliwiał odwołanie ze stanowiska szefa gdańskiego UOP-u Adama Hodysza: “Temu kto raz zdradził, nie można zaufać”.
Gdyby ktoś nie wiedział, krótkie wyjaśnienie. Chodziło o to, że Adam Hodysz, będąc wysokim funkcjonariuszem SB w latach pierwszej Solidarności i w stanie wojennym, zaryzykował całą swoją karierę, wolność, a może i życie, by wspierać ówczesną antyreżimową opozycję. Został zdekonspirowany i skazany na długoletnie więzienie. Po roku 1989, za swoje zasługi dla wolnej Polski, został szefem gdańskiej delegatury UOP-u. Po obaleniu rządu Olszewskiego, na żądanie Wałęsy, wbrew protestom całej gdańskiej opozycji (z niechlubnym wyjątkiem Donalda Tuska), został wyrzucony z pracy.
Więc Lech Wałęsa wyjaśnił. Hodysz, spiskując przeciwko komunistycznej SB, okazał się zdrajcą i w ten sposób splamił swój honor.
No i proszę teraz zgadnąć, jak wygląda dalszy ciąg debaty na temat Lecha Wałęsy, komunistycznej niewoli, na temat współpracy, oporu? Czy rzeczony już Jarosław Kurski pociągnie wątek, znajdzie jakieś usprawiedliwienie dla prezydenta Wałęsy, zarzuci może Nowakowi kłamstwo? Nic z tego. Bo, jak już w swoich dyrektywach na bieżący weekend powiedział red. Krasowski, “Nie o prawdę historyczną tu chodzi”.
Ale nie jest też tak, że Jarosław Kurski zmienia jedynie temat. On zmienia temat i jednocześnie atakuje. A atakuje jak? Normalnie. Tak by prawdę historyczną zlekceważyć i już tylko kłamać. Kłamać bezczelnie, jak to mówią starzy Polacy, w żywe oczy.
Mówi vice-naczelny Wyborczej, że obecne ataki Kaczyńskich są funta kłaków warte, bo wszyscy wiedzą, że Kaczyńscy zaczęli Wałęsy nie lubić od momentu, jak Wałęsa “w sposób wyjątkowo dla nich upokarzający” wyrzucił ich z Kancelarii.
Dlaczego mówię, że Jarosław Kurski kłamie w żywe oczy? Dlatego, że absolutnie nie wierzę, żeby on akurat nie znał prawdy. Przeróżne medialne bajki są dobre dla młodych wyborców, ale Kurski jest starym wygą i wie, jak się sprawy miały.
Zaglądamy choćby do wikipedii. Zarówno Lech Kaczyński, jak i Jarosław Kaczyński “odeszli po konflikcie z Lechem Wałęsą”. Zaglądamy do najróżniejszych książek wydanych w latach 90-ych i informacja jest jedna: Kaczyńscy odeszli po konflikcie z Wałęsą i z Wachowskim. Czytamy wspomnienia samego Jarosława Kaczyńskiego – zanim ostatecznie odszedł od Wałęsy, składał dwukrotnie dymisję, a po moskiewskim puczu i po jednoznacznym wsparciu przez Wałęsę Janajewa, Kaczyński z Wałęsą praktycznie nie rozmawiali.
Ale przecież Jarosław Kurski mógł nic nie czytać i nic nie pamiętać. Wystarczyłoby, żeby wziął do ręki słynną książkę Lewy czerwcowy napisaną przez swego brata. Na pewno ją gdzieś ma w domu. Z tyłu okładki jest zdjęcie Jacka Kurskiego i Piotra Semki z banerem głoszącym “Wałęsa-Tak” i podpis:
To zdjęcie wykonano w dniu I Tury Wyborów Prezydenckich 25 XI 1990 r. Na Lecha Wałęsę głosowali też wszyscy bohaterowie naszej książki. Tamte nadzieje znalazły swój kres 4 VI 1992 roku w dniu obalenia rządu Jana Olszewskiego.
“Lewy czerwcowy” stanowi spektakularny punkt zwrotny, ale metamorfoza Lecha Wałęsy zaczęła się wcześniej. Odkrycie tej tajemnicy pozwoli zrozumieć historię ostatnich trzech lat.
Więc wystarczyło, żeby Jarosław Kurski przeczytał tylko tę notkę. Nic więcej. Przynajmniej nie przychodził by teraz do studia z błyskiem w oku i pozą odkrywcy i nie krzyczałby, że, patrzcie państwo, kiedyś lubił, a teraz nie lubi!
Ale przecież on to czytał. On wszystko wie. Tu jednak nie chodzi o "ustalenie historycznej prawdy".
To jest literatura. Ale przecież mamy swoją pamięć. Ja osobiście, o czym już tu w Salonie wspominałem, na początku roku 1991 pytałem Jarosława Kaczyńskiego, czy rzeczywiście jest problem z Prezydentem i usłyszałem od niego, że “jest jeszcze gorzej, niż się wydaje”.
Ja miałem tę okazję rozmawiać z prezesem Kaczyńskim, ale przecież człowiek nie jest głuchy i ślepy. To, co się dzieje, było widać, z każdym dniem coraz wyraźniej. Porozumienie Centrum było, jak na ówczesną sytuację, wielką partią. Działacze Porozumienia mówili głośno i wyraźnie, co się dzieje. A ten koszmarny Gang Of Four, czyli Wałęsa, Wachowski, Drzycimski i Cybula nie pozwalali nawet na moment zapomnieć o swoim istnieniu i o tym, jak jest fatalnie.
I każdy, nawet minimalnie uważny obserwator, wiedział, że w tym wszystkim, jak na ostrzu noża, Lech i Jarosław Kaczyński walczą o przetrwanie, nie dla siebie, ale dla Porozumienia Centrum. I tak naprawdę walczą nie z Wałęsą, bo ten już wówczas był tylko marionetką z rakietką do ping ponga, lecz z Wachowskim, który akurat doskonale wiedział, o co toczy się walka. I teraz, po latach, Jarosław Kurski siada przed tefauenowską kamerą i bez mrugnięcia okiem sugeruje, że Kaczyńscy siedzieli przy Wałęsie, zakochani w swoim panu, w nadziei, że on – ich pan i twórca – wraz ze swoim przybocznym pozwolą im jak najdłużej rozkoszować się władzą. Jednak w końcu Wałęsa nie wytrzymał, tupnął nogą, i oni, rozgoryczeni i zapłakani, uciekli i tak ich trzyma do dzisiaj. Co za wyjątkowa bezczelność!
Ale wiemy na szczęście, o co chodzi. Nie o prawdę historyczną tu chodzi. Nie o prawdę w ogóle. Nie o przyzwoitość i sprawiedliwość. Tu walka toczy się o coś dalece ważniejszego. O władzę. Władzę bezwzględną i brutalną.
I wiemy też na szczęście, że tym razem oni przegrają. Widać wyraźnie, jak się już boją.
Tak się bali dotychczas tylko raz. Jak Lech Wałęsa wygrał wybory prezydenckie.
Wówczas to on paradoksalnie im pomógł. Dziś może ich najwyżej zaprosić na swoje imieniny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...