środa, 7 września 2016

61

Rozumiem delikatność sytuacji, ale nie mogłem się powstrzymać. Słuchajmy więc Stachury.





A tak już zupełnie poważnie, informuję, że na zbliżające się targi w Katowicach szykujemy moją ósmą już książkę, prawdziwy hit z niespodzianką. Nieco wcześniej jednak będzie ona do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie i już teraz zapraszam na zakupy.

wtorek, 6 września 2016

Z dziejów patriotyzmu, czyli brytyjski lew kontra polski dudek

       Jestem pewien, że każdy z nas zna, czy to w rodzinie, czy wśród znajomych, czy w ostateczności z opowiadań, przynajmniej jedną taką osobę. Chodzi mi o kogoś kto jest święcie przekonany, a owo przekonanie definiuje w znacznym stopniu jego życie, że ludzie generalnie dzielą się na tak zwany lepszy i gorszy sort. I od razu muszę sprawić części czytelnikom srogi zawód, bo wcale nie chodzi mi o różnice, jakie pojawiają się między ludźmi ze względu na polityczne, czy jakiekolwiek zresztą, poglądy, lub historyczne obciążenia. To akurat jest czymś w moim pojęciu naturalnym. Ja sam na przykład uważam, że ktoś kto lubi polskie komedie jest kimś gorszym od kogoś kto nimi gardzi; że ktoś kto czeka z utęsknieniem na kolejną książkę Stasiuka jest kimś gorszym od tego nawet, kto w życiu nie przeczytał jakiejkolwiek książki, poza książką do nabożeństwa; że wreszcie ktoś, kto bierze udział w marszach KOD-u nie może się wręcz równać z kimś, kto uczestniczy w smoleńskich miesięcznicach. Tyle tylko, że ten rodzaj emocji jest w gruncie rzeczy strasznie ulotny i zmienny. No bo co zrobić z kimś, kto wprawdzie chodzi na marsze KOD-u, natomiast Stasiuka uważa za cwanego grafomana? Albo z kimś, dla kogo filmem wszechczasów jest „Ojciec Chrzestny”, natomiast poza Jackiem Kuroniem nie widzi w Polsce nikogo, kto by całym swoim życiem reprezentował podobny format moralny? Z kimś wreszcie, kto uważa, ze Boga nie ma, natomiast od lat zawzięcie popiera każdy projekt, na czele którego stoi Jarosław Kaczyński?
      Kiedy mówię o dzieleniu ludzi na lepszych i gorszych, mam na myśli dzielenie systemowe, a więc takie, gdzie nie chodzi ani o poglądy, ani o te czy inne życiowe wybory, lecz o to, na co nikt z nas tak naprawdę nie ma wpływu. W zwulgaryzowanej wersji można to sprowadzić do prostego rasizmu, gdzie czarni, czy żółci są źli, natomiast dobrzy biali, ewentualnie dobrzy są Polacy, a źli Czesi, natomiast w interesującym nas wymiarze objawia się to w przekonaniu, że dobrzy to ci, którzy są lekarzami, inżynierami, ewentualnie dyrektorami banku, znają język angielski, mają maksymalnie jedno dziecko, duży samochód i jeżdżą na wakacje na Kretę, natomiast źli to nauczyciele z czwórką dzieci spędzający lato nad polskim morzem za pieniądze otrzymane z programu 500+.
      A zatem, myślę, że każdy z nas zna kogoś takiego. A skoro tak, to zapewne wie też i to, że skoro z ich punktu widzenia na poziomie tak zwanego statusu społecznego ludzie dzielą się na lepszych i gorszych, to oczywiste jest i to, że każdy z nas podlega ze strony tych lepszych nieustannej ocenie. Ludzie, o których mówię, wciąż zatem analizują swoją społeczną sytuację, ale też sytuację każdego z nas, pod tym kątem, co o nas sądzą inni. Proszę sobie wyobrazić, że wśród moich znajomych jest ktoś, kto jest szczerze przekonany, że to iż ja nie mam samochodu, stanowi dla mnie obiektywnie straszny wstyd. Oczywiście, to że nie jestem ani prawnikiem, ani lekarzem, ani dyrektorem banku, że jestem biedny i głosuję na PiS, no i że mam aż troje dzieci, też mnie wobec ludzi „kulturalnych” i „powszechnie szanowanych” kompromituje, natomiast brak samochodu, to jest już jakieś horrendum. Ów człowiek jednocześnie jest też przekonany, że przez to, że takich jak ja jest dużo więcej, ludzie którzy przyjeżdżają do Polski zza granicy, lub czytają o nas w swoich gazetach, przez sam fakt przynależności do wyższej cywilizacji, czują wobec nas pogardę. Tym samym też ci z nas, którzy nie mają owego przysłowiowego samochodu, przynoszą Polsce w szerokim świecie wstyd i odwrotnie, ci którzy ów samochód posiadają, Polsce dobrze służą. Zwłaszcza gdy wyjadą tym samochodem na zagraniczne wakacje i znając język angielski, potrafią sprytnie ukryć ów wstydliwy fakt, że pochodzą z kraju 500+.
      Czemu postanowiłem dziś o tym pisać? Otóż wczoraj na stronie tvn24.pl trafiłem na informację, że nasza Agnieszka Radwańska, jadąca dotychczas jak czołg przez turniej tenisowy US Open w walce o ćwierćfinał zmierzy się z tenisistką z Chorwacji i mecz ów odbędzie się nie dość, że w tak zwanej sesji wieczornej, to jeszcze na centralnym korcie im. Arthura Asha. Wydawałoby się, że, pomijając fakt, że ze względu na późną porę, nam tu w Polsce będzie bardzo trudno ten pojedynek oglądać, informacja ta nie ma dla nas większego znaczenia, jednak okazuje się, że nie. Ich zdaniem, to że Radwańskiej przyjdzie grać na tym korcie i o tej porze, jest dla niej wielkim wyróżnieniem z tego powodu, że ów mecz z trybun obserwować będzie mnóstwo bardzo znanych celebrytów. Właśnie tak. Mam nadzieję, że rozumiemy, o co chodzi. Radwańska od wielu lat jest jedną z najlepszych tenisistek na świecie, dziś zajmując tam czwartą pozycję. Od wielu też lat jest tenisistką najbardziej lubianą przez miłośników tenisa na świecie, i od wielu lat regularnie zwyciężającą w dorocznym głosowaniu na zagranie roku. Ja zatem nie widzę powodu, dlaczego ona miałaby się szczególnie podniecać tym, że kiedy będzie grała, gdzieś tam w tym tłumie będzie siedział Jack Nicholson, czy Johnny Depp. Nie widzę też powodu, by dla nich to akurat nie stanowiło większej frajdy, że mogą sobie popatrzeć na Radwańską. Zwłaszcza gdy ona za to że zagra dostanie ciężkie pieniądze, natomiast im tego biletu nikt nie sprezentował.
      No ale dla nas tutaj sprawa jest tak trywialnie oczywista, że aż głupio o tym mówić. Tyle tylko, że to nie zmienia faktu, że dziennikarz tvn24.pl w ten sposób opisał pozycję naszej Agnieszki Radwańskiej w konfrontacji ze światem. Ona powinna się czuć uhonorowana, że może tam w tym Nowym Jorku grać, że komentator z Eurosportu potrafi wymówić jej nazwisko, no a przede wszystkim, że będzie grała dla ludzi, którzy nie tylko mają samochód, dużo pieniędzy, ale też są bardzo sławni. I teraz powstaje pytanie, czy ów dziennikarz jest tak głupi, że on faktycznie uważa, że owszem, kiedy do Nowego Jorku przyjeżdżają Azarenka, Vinci, Halep, czy Kerber, one mogą się czuć jak u siebie, natomiast nie Polka Radwańska? Otóż nie sądzę. On może być nie wiadomo jak głupi, ale nie aż tak. On może też mieć ów ciężki, polski kompleks, no ale chyba jednak nie aż tak. Wydaje mi się o wiele bardziej prawdopodobne, że tak jak to miało miejsce po Katastrofie Smoleńskiej, kiedy to wszyscy posłowie Platformy Obywatelskiej dostali esemesy z instrukcją, co mają mówić, tak samo pracownicy mediów, szczególnie tych zarządzanych z Niemiec, Francji, czy ze Stanów Zjednoczonych, są rozliczanie z tego, jak będą pozycjonować miejsce Polski w świecie. Oni nie mogą pozwolić, byśmy się podnieśli z tych kolan i uznali, że nie jesteśmy od innych ani trochę gorsi.
      Kiedy pisałem ten tekst jeszcze wczoraj wieczorem, nasz kolega Tomek Gajek zwrócił mi uwagę na tekst, który napisał u siebie na blogu w związku z wyjazdem polskich ministrów do Londynu. Zarówno sam nastrój owej notki, jak i jeszcze bardziej ton komentarzy był jednoznacznie prześmiewny: „Już widzę, jak się wszyscy wystraszają Waszczykowskiego. Elka spadnie z fotelka. A Witek da wywiad w The Sun. Tak przy okazji”. Widzimy, jak to działa, prawda? „Wszyscy się wystraszają”, „Elka – fotelka”, a „Witek” da wywiad dla The Sun. A ja tego rodzaju reakcję uważam za czysty atawizm, który został w nas wszczepiony przez lata upokorzeń. No bo naprawdę, cóż to my sobie wyobrażamy, że pojedziemy do Londynu i będziemy pouczać rząd Jej Wysokości? No nie! Śmiechu warte.
      A przecież wystarczyłoby się może zastanowić, jak zareagowałaby Wielka Brytania, gdyby w Polsce zostały rozpętane antybrytyjskie nastroje, a to by doprowadziło do serii napaści na przebywających w Polsce brytyjskich obywateli? Wiemy z doświadczenia, jak w analogicznej sytuacji reaguje Rosja, ale tu też chyba odpowiedź jest jasna. Rząd brytyjski z pewnością nie czekałby ani chwili.
      Ja już od pewnego czasu na zachowania naszej obecnej władzy patrzę z dużą podejrzliwością, a niektóre z nich irytują mnie do tego stopnia, że zastanawiam się, czy nie machnąć na nich ręką, pozwolić im rządzić przez najbliższe dziesiątki lat, a samemu zająć się czymś bardziej neutralnym. Jest jednak coś, za co ich wszystkich niezwykle cenię, a mianowicie za to, że kiedy jakiś Brytyjczyk zabije polskiego obywatela, to oni nie zachowają się jak brzydka panna na wydaniu, ale jak ktoś, kto ma świadomość swojej wartości. Czego i wszystkim życzę, a dla pobudzenia refleksji proponuję swoją notkę sprzed lat ze szczególnym uwzględnieniem zamieszczonego tam zdjęcia:

Przypominam o moich książkach, które są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

poniedziałek, 5 września 2016

O Wołyniu, pamięci i zapominaniu raz jeszcze

      Dawno, dawno temu, bo jeszcze 14 lipca 2008 roku, zamieściłem na tym blogu tekst pod tytułem „Jeszcze raz o Wołyniu, jeszcze raz o pamięci, jeszcze raz o zapominaniu”, który zaczynał się od słów następujących:
      „Myślałem, że po tych kilku dniach zupełnie jałowego roztrząsania, z jednej strony ogromu ukraińskich zbrodni popełnionych wobec Polaków ma Wołyniu, a z drugiej rzekomego tchórzostwa, koniunkturalizmu, czy tylko głupoty Prezydenta, kiedy wszystkie już chyba słowa, po wszystkich stronach tej debaty, zostały powiedziane, przyjdzie czas na milczenie. Nic podobnego”.
      Minęło od tego czasu już ponad 8 lat i okazuje się, że tamte „kilka dni” zmieniły się w owe lata, a wszystko pozostało dokładnie w tym samym miejscu. I wcale nie chodzi mi o to, że blog Coryllusa po raz kolejny oblazły antyukraińskie obsesje, ani o to, że, jak się okazuje, wewnątrz IPN-u trwa dyskretna debata o tym, czy Anna Walentynowicz była Ukrainką, czy nie, i co zrobić, by „Wyborcza” się o tym nie dowiedziała, ani nawet o to, że reżyser filmu „Drogówka” Smarzowski kręci film o Wołyniu, który wreszcie nam otworzy oczy na tak zwana prawdę. To są zaledwie odpryski czegoś znacznie większego, a więc owej narracji, którą nam dostarczają od lat „inne szatany”.
      Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że moje słowa w obliczu tej burzy nie mają większego znaczenia, niemniej jednak chciałbym jeszcze raz zaapelować przynajmniej do tych, którzy tu przychodzą, o opamiętanie i na tę okoliczność przypominam ów tekst sprzed lat. Bardzo proszę.  



      Myślałem, że po tych kilku dniach zupełnie jałowego roztrząsania, z jednej strony ogromu ukraińskich zbrodni popełnionych wobec Polaków ma Wołyniu, a z drugiej rzekomego tchórzostwa, koniunkturalizmu, czy tylko głupoty Prezydenta, kiedy wszystkie już chyba słowa, po wszystkich stronach tej debaty, zostały powiedziane, przyjdzie czas na milczenie.
      Nic podobnego. Dzisiejsza Rzeczpospolita na pierwszej stronie informuje o tym, że kombatanci Wołynia są rozgoryczeni postawą Lecha Kaczyńskiego, na drugiej publikuje komentarz Rafała Ziemkiewicza, też w tonie ciężkiego rozgoryczenia, a wewnątrz numeru, zamieszcza wkładkę z chirurgicznie bardzo precyzyjną analizą ukraińskiego mordu.
      Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że swoje już miałem okazję powiedzieć i prawdopodobnie nic nowego nie wymyślę, ale z drugiej strony jest faktem, że wszyscy już swoje zdążyli powiedzieć, włącznie z red. Ziemkiewiczem, który wcześniej swoje poglądy wyraził w tej samej Rzeczpospolitej w tekście na dodatek bez porównania bardziej obszernym niż dziś, a mimo to wszyscy gadają, jak nakręceni. Więc ja pozwolę sobie raz jeszcze, tym razem – obiecuję – może krócej.
      Wśród osób zajmujących się sprawą barbarzyńskiego mordu, pojawiają się dwa rodzaje emocji. Jeden to ten, gdzie obsesyjnie wręcz powraca się do opisywania męki polskich ofiar okrucieństwa UPA, z jednoczesnym wymuszaniem na Ukrainie uczciwego nazwania tej części swojej historii po imieniu, a następnie potępienia wszystkiego, co za nią stoi.
      Z drugiej strony z kolei, mamy ludzi, którzy nadal, z – dla mnie nie do końca zrozumiałym – upodobaniem wbijają do naszych serc te straszne obrazy, a jednocześnie zapewniają, że przyjaźń z Ukrainą nie powinna być ani podważana, ani zagrożona, bo przecież UPA, to nie wszyscy Ukraińcy.
       Uważam, że w jednym i w drugim sposobie myślenia, obecny jest pewien bardzo ciężki błąd, a boję się, że oprócz błędu, pewna bardzo nieprzyjemna intencja.
       O jakim błędzie myślę? Otóż, w moim najszczerszym mniemaniu – co zresztą bardziej lub mniej otwarcie, przyznają wszyscy uczestnicy debaty – nie ma sensownej możliwości, żeby Ukraina kiedykolwiek zgodziła się odrzucić tę swoją straszliwą historię. Może, jak powtórnie kiedyś wpadnie w łapy Rosji, to dla jakich swoich nieistotnych w tej chwili ciemnych interesów, Rosja każe Ukraińcom oficjalnie potępić zbrodnie UPA. Póki Ukraina jest wolna, nie ma takiego sposobu.
      Ten błąd jest ściśle powiązany z kolejnym. Jeśli Ukraina nie zmierzy się uczciwie ze swoją – choćby i jednorazową – podłością, to właśnie przez fakt, że nawet jeśli UPA to nie cała Ukraina, to jest to wystarczająco duża i wpływowa część Ukrainy, żeby sprawa została uznana za zamkniętą.
      To jest błąd. Natomiast to, co nazywam brzydką intencją, to właśnie to detaliczne rozgrzebywanie tej męki sprzed 65 lat. Bo o co chodzi? Czyżby zamiar był taki, że trzeba ludziom przedstawić prawdę? Przepraszam bardzo, ale ci, których prawda w ogóle interesuje, mieli okazję tę prawdę poznać wielokrotnie. Ja osobiście pamiętam, że już jako małe dziecko – a nie byłem wychowywany w środowisku super patriotycznym – wiedziałem, że Ukrainiec, to ktoś, kto uzbrojony jest najczęściej w widły. Sami komuniści zresztą, przez wiele lat, być może ze względu na pamięć o Świerczewskim, o tym Ukraińcu z widłami nie dawali zapomnieć.
      Sam Rafał Ziemkiewicz pisze w swoim oryginalnym artykule:
      „Tym, co wyróżnia rzezie na Wołyniu spośród wszystkich znanych historii zbrodni etnicznych, jest niewiarygodne bestialstwo zbrodniarzy. Ani stalinowskie NKWD, ani hitlerowskie Einsatzgtruppen nie popisywały się osobistym okrucieństwem. Rezuni OUN-UPA oraz innych nacjonalistycznych formacji wydawali się natomiast znajdować w nim szczególne upodobanie”.
      No i sprawa jest zupełnie jasna. Nikt, nigdy, w takim stopniu nie zaprzeczył temu, czym jest w potocznym rozumieniu człowiek, jak nasi bracia Ukraińcy. Skoro jednak wszyscy o tym wiemy, to po co wyciągać te fotografie i prosić specjalistów od spraw wołyńskich o kolejne relacje, z zastrzeżeniem, że dobrze by było, gdyby może relacje te były jak najbardziej plastycne? To nazywam nieładną intencją.
      Ale oczywiście wciąż możemy pytać dlaczego? Dlaczego? Dlaczego właśnie oni? Dlaczego? Częściowo na to pytanie odpowiada mój kolega z Salonu kontrrewolucjonista:
      „Otóż UPA dokonała tych zbrodni z tak straszliwym bestialstwem (wyłupywanie oczu, palenie, krojenie piłami, obdzieranie ze skóry itd.) jak najbardziej celowo.
      Nie z powodu wrodzonego bestialstwa i zdziczenia ale jak najbardziej celowo i racjonalnie.
      Ponieważ UPA była bardzo zdyscyplinowana i zorganizowana ale nie dość silna żeby wymordować wszystkich Polaków na kresach, więc uznała ze jeśli będzie dokonywać tych mordów z tak straszliwym okrucieństwem to wywoła przerażenie wśród wszystkich Polaków i nawet ci których nie będzie można wymordować sami uciekną za Bug.
      To bestialstwo było częścią dobrze zaplanowanej zbrodni.
      Dlaczego mówię, że jest to wyjaśnienie tylko częściowe? Bo ono odpowiada tylko na moje pytanie od strony technicznej. A ja bym chciał wiedzieć, dlaczego akurat Ukraińcy. Dlaczego nie Serbowie, dlaczego nie Chorwaci, dlaczego nie Wietnamczycy. Dlaczego nasi bracia Ukraińcy? Czyżby tamci byli mniej zdyscyplinowani? Bądźmy poważni.
Ja jednak nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to bardzo prymitywne i głupie: bo tak.
      Ale jeżeli „bo tak”, to tym bardziej nie ma już co dłużej na ten temat z Ukrainą rozmawiać. Nie ma też co dłużej o tym z nimi rozmawiać, nawet jeśli ktoś znajdzie na to pytanie odpowiedź bardziej intelektualnie umocowaną. Na przykład, że Ukraińcy mają to coś we krwi, albo, że szatan sobie Ukraińców bardzo upodobał. Bo oni, choćby się świat walił, winy na siebie nie wezmą.
      A jeżeli nie wezmą, to możemy, owszem, nadal publikować zdjęcia rozprutych brzuszków i wyłupionych oczu i połamanych rączek i mówić, że to na część pamięci.
      Jeżeli nie wezmą, możemy też powiedzieć Ukraińcom, idźcie od nas w cholerę, bo jesteście zbyt straszni, żeby wasze imię zakłócało nasz sen.
      I jeśli nie wezmą, prezydent Kaczyński zdecydowanie powinien odwołać z Ukrainy naszego ambasadora, ich ambasadorów poszczuć psami, a na granicy poustawiać zasieki.
      A nie wezmą. Bo pani premier Tymoszenko - owszem - bez najmniejszego wysiłku może spuścić swoje śliczne oczy nad śmiercią Bronisława Geremka i powiedzieć, że jest jej bardzo przykro, ale na tym jej możliwości współczucia się kończą.
      I w tej zupełnie nowej sytuacji, prawdopodobnie większość tych, dla których sprawa Wołynia jest jedynym miernikiem ludzkiego patriotyzmu z jednej strony, a skuteczności polityki międzynarodowej z drugiej, będzie usatysfakcjonowana.
      A pan red. Rafał Ziemkiewicz nie będzie musiał pisać tak ciężkich głupstw, jak to, które mu się przydarzyło w dzisiejszej Rzepie, gdzie w jednym zdaniu, z tylko sobie znanych powodów, popadając w kłamstwo zupełnie niezwykłe, pisze, niemal explicite, że w imię pojednania z Ukrainą Polska jest gotowa “zapomnieć” i przyjąć “ukraińską wersję” historii.
      Piszę, że Ziemkiewicz kłamie. Ale może być też tak, że nie kłamie. Może on faktycznie wierzy, że dopóki prezydent Kaczyński nie posadzi prezydenta Ukrainy, panią premier Ukrainy, oraz przewodniczącego ukraińskiego parlamentu przed sobą, nie pokaże im dodatku do dzisiejszej Rzepy wraz z odpowiednią kolekcją zdjęć i nie każe im trzem złożyć pod każdym z nich swoich podpisów, to tym samym zarówno zapomina, jak i uznaje.
      Ale wówczas nie potrafię uwierzyć, że to ten sam Ziemkiewicz, który w jednym ze swoich gorszych okresów, uznał za stosowne napisać i wydać książkę pod bardzo zabawnym tytułem „Polactwo”.


Już za parę tygodni Klinika Języka wyda moją kolejną, ósmą już, książkę, tymczasem jednak zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do wciąż do kupienia ostatnie już egzemplarze, „Elementarza”, „Biustonosza”, no i podobno jeszcze jakieś pojedyncze „Listonosze”.

niedziela, 4 września 2016

Liberałowie wszystkich krajów łączcie się, czyli "Tesco" w domu i w zagrodzie

      Regularnie powracająca już od wielu lat debata na temat handlu w niedzielę wywołuje u mnie nieodmiennie dwa rodzaje refleksji. Pierwsza z nich dotyczy intencji, a druga jest już natury, że tak to ujmę, politycznej. Zacznijmy od intencji. Otóż, jeśli wsłuchamy się w padające z obu stron argumenty, będziemy potrafili niemal natychmiast opisać pozycje zajmowane przez zwolenników i przeciwników tak zwanego – zauważmy, że mocno zresztą niefortunnie – zakazu handlu w niedzielę. Jeśli się oprzeć na publicznie formułowanych deklaracjach, a jak wiemy, innych możliwości śledzenia intencji nie mamy, można przyjąć, że ludzie którzy chcą ustawowo uregulować kwestię handlu w niedziele i święta, kierują się głównie troską o dobro rodzin. Chodzi o to, że jeśli matka, żona, lub córka siedzą w niedzielę na kasie w sklepie sieci „Tesco”, przez co często nie można nawet zjeść wspólnie tzw. niedzielnego obiadu, to rodzina istnieje wyłącznie teoretycznie, a to, zdaniem, zwolenników „zakazu” jest złe ze względów zarówno indywidualnych, jak i społecznych. Staram się wyszukać w pamięci jeszcze jakiś poważny argument, przychodzi mi jednak do głowy tylko to: rodzina.
      Z drugiej strony stoją przeciwnicy ustawy ze swoim głównym hasłem: „Nie chcemy być uszczęśliwiani na siłę”, która to deklaracja stanowi mocno uproszczone podsumowanie teologii liberalnej, której inne wersje znane są z takich bon motów, jak „każdy może robić, co chce”, „człowiek jest panem własnego losu”, „nie ryba, lecz wędka”, czy wreszcie, „jak komuś się nie podoba, niech zmieni pracę, a jak ktoś nie ma kwalifikacji, niech się zapisze na szkolenie” (© ks.Stryczek). I znów, chcąc być tu maksymalnie uczciwym, szukam jeszcze jakiś innych poważnych argumentów, ale nic odpowiednio dużego nie znajduję. Wydaje się, że poza owymi wyznawcami nauk liberalnych, pozostaje już tylko grupka wariatów, którzy krzyczą, że nie będą nam księża dyktować, jak mamy spędzać czas, albo że skoro już zakazywać, to może dajmy też wolne pracownikom telewizji (tu z kolei © Łukasz Warzecha w TVP Info). No ale ich nie bierzemy pod uwagę, bo, jak mówię, nie zależy mi na tym, by sobie na siłę ułatwiać.
      A zatem poznaliśmy już intencje i widzimy jasno, że – powtarzam, wciąż wyłącznie na poziomie deklaracji – z jednej strony mamy współczucie, a z drugiej ideologię. Ktoś powie, że to nieprawda, bo z ideologią mamy do czynienia po obu stronach sporu. Przeciwnicy ustawy, owszem, kierują się wartościami liberalnymi, natomiast zwolennicy, nauką Kościoła, a to jest również jakaś tam ideologia. Otóż ja osobiście nie słyszałem nigdy, by ktoś mówił, że sklepy mają być w niedzielę zamknięte, bo praca w niedzielę to grzech. Z tego co słyszę, mówi się niemal wyłącznie o aspekcie cywilizacyjnym. Poza tym, z tego co wiem, przeciwko zmuszaniu kobiet do pracy w niedzielę występują też ludzie, którzy z Kościołem nie mają wiele wspólnego, a często są wszelkich religii ideowymi przeciwnikami. A oni też deklarują, że przymus pracy w niedzielę to wyzysk. I proszę mi nie mówić, że nikt nikogo do niczego nie zmusza, bo problem Łukasza Warzechy omówiliśmy już w poprzednim akapicie.
     Zgadzamy się więc, że z jednej strony jest współczucie, czy jak ktoś woli „sprawiedliwość społeczna”, a z drugiej ideologia. A skoro sprawiedliwość społeczna i ideologia, to jesteśmy już blisko polityki, a więc drugiego rodzaju zapowiedzianych na początku refleksji. Otóż mam wrażenie, że spór wokół ustawy ograniczającej niedzielny handel jest sporem w znacznym stopniu politycznym. Oczywiście musimy przyjąć, że zarówno ci, którzy mówią o społecznej sprawiedliwości, jak i tamci, zdaniem których jedyną szansą na normalny i niezakłócony kolejnymi szaleństwami historii rozwój jest przestrzeganie reguł sformułowanych przez głównych teoretyków myśli liberalnej, mają jak najbardziej dobrą wolę i chcą dla nas jak najlepiej, a w tej sytuacji na tych poziomach nie ma jak dyskutować. Sam oczywiście uważam, że cały ten liberalizm nadaje się wyłącznie do przemielenia i użycia w formie nawozu pod buraki, tym bardziej nie mam najmniejszych trudności z wykazaniem błędów w myśleniu tym wszystkim, którzy plotą coś o tym, że skoro kasjerki w Tesco, to czemu nie kierowcy autobusów, lub kelnerki w pubach, albo o tym, że jak się komu nie podoba, to nikt mu nie każe pracować tam, gdzie jest mu źle, jednak, jak mówię, jeśli ktoś szczerze jest przekonany, że wszelka interwencja państwa w wolność obywatela niesie wyłącznie zniszczenie, to mogę na to jedynie wzruszyć ramionami. Problem jednak w tym, że moim zdaniem, gdyby nie polityka, problemu by w ogóle nie było. Gdyby nie różne polityczne interesy i tak zwane agendy, w Polsce już dawno w niedzielę by się nie handlowało z zasady i mielibyśmy tu dokładnie ten sam porządek, co w Wiedniu, Monachium, czy w Avignionie, czy w Brukseli, i nagle by się okazało, że owi mityczni liberałowie, to zaledwie garstka pryszczatej młodzieży wychowanej na książkach Janusza Korwina-Mikke plus wspomniany już Łukasz Warzecha.
      Dlaczego tak myślę? Dlatego, że nie mam najmniejszych wątpliwości, że każde szanujące się społeczeństwo ma świadomość, że jeśli ono samo nie zadba o swoją fizyczną, psychiczną i duchową kondycję, to już nikt o nią nie zadba. W zeszłym roku pojechaliśmy do Bratysławy, gdzie wynajęliśmy tani pokój w jakimś akademiku i stamtąd każdego ranka jeździliśmy szybkim pociągiem do Wiednia, skąd wracaliśmy wieczorem, by się przespać i rano znów wsiąść w pociąg. Przyszła niedziela, zajechaliśmy do naszego Wiednia i okazało się, że poza kościołami, praktycznie wszystko jest zamknięte: małe, rodzinne sklepy, duże sieci typu „Billa”, puby, kawiarnie, restauracje, nawet wielka galeria handlowa. Wszystko stało puste. Dopiero po południu, nieśmiało, to tu to tam, zaczęto wystawiać jakieś stoliki i parasole. Oczywiście był to dla nas pewien problem, bo to był nasz ostatni dzień w Wiedniu i liczyliśmy na to, że sobie kupimy na pamiątkę parę flaszek austriackiego wina, no ale nie mogliśmy mieć do nikogo pretensji. Wróciliśmy na Słowację, a tam oczywiście – impreza trwa. Wszystko, w tym, dwie jak najbardziej austriacka, „Bille”, otwarte do 21, a niekiedy nawet dłużej. I co teraz myśmy mieli sobie pomyśleć? Że ten Wiedeń to jakaś buraczana dziura? Otóż mnie akurat natychmiast przyszło do głowy, że cwani są ci Austriacy. Podczas gdy sami odpoczywają, w tej samej chwili próbują coś tam zarobić, przeganiając po swoich sklepach tam i z powrotem głupich Słowaków, ewentualnie Polaków, którzy tam wpadli na chwilę. I moim zdaniem, tego typu refleksja jest tak naturalna i oczywista, że poza kompletnie zaczadziałymi ideologicznie wariatami, rozpozna ją każdy.
        A zatem - polityka i interesy. To jest to, co każe się nam dziś spierać o coś tak bezdyskusyjnie prostego. Skoro Kościół, a za nim PiS, chce dać ludziom możliwość zaczerpnięcia oddechu od pracy i owej trucizny handlu, to Platforma, Nowoczesna i wspierające je media będą sączyć swoje kłamstwa na temat „wolności wyboru” i „uszczęśliwianiu na siłę”. I ja nie mam wątpliwości, że gdyby dziś posłowie Gowin i Żalek byli wciąż w Platformie, a Kluzik, Kamiński i Wołek uchodzili, jak kiedyś, za polskich patriotów, tamci od rana do wieczora siedzieliby w studiu TVN24 i opowiadali, jak to PiS chce ludzi pozbawić prawa do pracy i możliwości decydowania o swoim losie, a ci z kolei z zatroskanymi minami mówiliby coś o prawie do wypoczynku i braku zgody na wyzysk. Dlaczego tak? To proste. Bo nie ma takiego moralnego odruchu, który okaże się silniejszy od partyjnego interesu, zwłaszcza gdy ten dodatkowo jest wsparty odpowiednio tłustym lobbyingiem.
       Nie dajmy się więc nabrać i nie pozwólmy sobie wmówić, że wystarczy tylko zacisnąć zęby, zakasać rękawy i nastawiać uszy na gwizdek, a zakupy, na które przecież kiedyś znajdziemy czas, nam wszystko co straciliśmy oddadzą.

Polecam wszystkim księgarnie pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować nie tylko moje książki.
      .


      

sobota, 3 września 2016

"Wy tu sobie blogi jakieś urządzacie, a ja gorę"

     Wypadło tak, że dziś będziemy czytać mój kolejny felieton dla „Warszawskiej Gazety”, której najświeższe wydanie ukazało się wczoraj. Polecam i jedno i drugie.

      Jak widzieliśmy to na własne oczy, doszło właśnie do zdarzenia podwójnie historycznego, a mam tu na myśli przede występ Lecha Wałęsy na pogrzebie Danuty Siedzikówny oraz Feliksa Selmanowicza w stroju plażowym, oraz demonstracyjne wyjście z odprawianej w gdańskiej bazylice uroczystej Mszy Świętej. Jestem pewien, że wydarzenie to będzie komentowane jeszcze przez jakiś czas i zapewne trafi do podręczników najnowszej historii Polski, ja bym jednak nie chciał ani samego incydentu, ani tym bardziej wyjaśnień samego Wałęsy, w jakikolwiek sposób komentować, natomiast pragnę opowiedzieć pewną historię, historię bardzo adekwatną i jak najbardziej prawdziwą.
      Proszę sobie wyobrazić, że w pewnej niewielkiej miejscowości gdzieś w Polsce jeszcze w początkach PRL-u postanowiono postawić ośrodek wczasowy dla pracowników banków. Nic takiego, normalny blok mieszkalny, przypominający bardziej hotel robotniczy, niż ośrodek wypoczynkowy z prawdziwego zdarzenia, jednak przez kolejne lata, dzieci bankowców przyjeżdżały tam na wakacyjny wypoczynek. Kiedy PRL spotkał zasłużony koniec, pojawiły się banki jak najbardziej prawdziwe, a wraz z nimi pewne szczególne zjawisko socjologiczne, którego aspiracje akurat nie obejmowały ośrodka wczasowego wybudowanego gdzieś w Polsce u narodzin PRL-u i nasz ośrodek najpierw stał pusty, a następnie zaczął zwyczajnie niszczeć. Kiedy wydawało się, że tam już pies z kulawą nogą nie zawita, lokalna diecezja zadeklarowała, że może się ośrodkiem zaopiekować, no i przejęła go z całym dobrodziejstwem inwentarza, po krótkim czasie przekształcając go w popularny ośrodek rekolekcyjny.
       I wszystko byłoby bardzo pięknie, gdyby nie liczne świadectwa uczestników kolejnych rekolekcji, że po korytarzach budynku krąży zbłąkana dusza, czyli tak zwany popularnie duch. W odpowiedzi na powtarzające się relacje ludzi na tyle emocjonalnie opanowanych, by nie dać się ponieść astrologicznym szaleństwom, a jednocześnie też na tyle pobożnych, by wiedzieć, że to co widzimy, to jeszcze nie wszystko, przeprowadzono dogłębne śledztwo, obejmujące również rozmowy z miejscową ludnością i okazało się, że długoletnim kierownikiem owego ośrodka był człowiek zły i występny, choć dla ówczesnej władzy niewątpliwie zasłużony. Problemem owego człowieka było jednak to, że za żonę miał kobietę dobrą i pobożną, która jakimś cudem go zmusiła, by z nią regularnie uczestniczył w niedzielnej Mszy Świętej. I oto ów człowiek zły i występny, owszem, pojawiał się w każdą niedzielę w kościele, jednak niezmiennie, tuż przed Przeistoczeniem, kaszląc głośno, tupiąc i przesuwając krzesła, kościół demonstracyjnie opuszczał. Po pewnym czasie stało się to stałym rytuałem: towarzysz kierownik z małżonką zasiadali w ławce, spokojnie znosili kolejne minuty, a tuż przed Przeistoczeniem, kierownik wstawał i hałasując wychodził.
       I tu również proszę nie oczekiwać ode mnie jakiegokolwiek komentarza. Ani na temat wiarygodności opowiedzianej historii, ani też jej związku z Lechem Wałęsą i tym, jak się ułożyło jego życie. Powiem tylko, że nie zdziwię się, jeśli kamienica, w której znajduje się jego biuro, po jego śmierci zostanie oddana komuś za symboliczną złotówkę.


Stale przypominam, że księgarnia pod adresem www.coryllus.pl jest czynna 24 godziny na dobę, a w niej nie tylko moje książki.

piątek, 2 września 2016

Do czego służy ksiądz?

         Kiedy jest się nauczycielem przez całe długie życie, siłą rzeczy owo życie z biegiem lat wypełniają setki, a niekiedy zapewne i tysiące imion i twarzy, które pod pewnym względem stają się dla owego nauczyciela czymś równie podstawowym, jak dla informatyka komputer, lekarza stetoskop, a dla prawnika kodeks karny. Pamiętam, że kiedyś próbowałem spisać imiona wszystkich moich uczniów, których uczyłem prywatnie i mi się nie udało. Ile razy zamknąłem tę listę, pojawiały się nowe imiona, a potem kolejne i jeszcze kolejne. A nie należy zapominać, że mówię tu wyłącznie o lekcjach prywatnych, szkołę pozostawiając na boku.
         I oto parę dni temu przypomniałem sobie pewnego Michała i pewną Kasię, którzy przez pewien czas tu przychodzili i kiedy podczas jednej z lekcji w pewnym momencie Kasia zaczęła szydzić z księdza, który ich uczył religii, Michał na to powiedział – a ja pamiętam jego słowa do dziś – „O osobach duchownych należy się wypowiadać z szacunkiem”. Nie muszę wspominać, że te słowa mnie zaskoczyły. Przede wszystkim dlatego, że zostały wypowiedziane w tak bezpośredni sposób, no ale też przez to, że ich autorem był jeszcze jeden licealista, po którym mógłbym się spodziewać wszystkiego, tylko nie tego typu pryncypialności.
        Oczywiście, to wszystko miało miejsce już tak dawno, że ja o owym Michale kompletnie zapomniałem, stało się jednak tak, że parę dni temu usłyszałem pewną historię, która zrobiła na mnie takie wrażenie, że owe w istocie rzeczy niezapomniane słowa wróciły do mnie ze zwielokrotnioną mocą i wywołały refleksje, którymi chciałbym się podzielić.
        Otóż proszę sobie wyobrazić, że jest w Polsce parafia, która przez minione 250 lat nie zarejestrowała ani jednego powołania kapłańskiego. Owszem, parę dziewcząt wstąpiło do tych czy innych zgromadzeń zakonnych, jeśli jednak idzie o chłopców – zero. Powtarzam: nie mówimy o 25 latach, ani nawet o latach 50, ale o całych 250 latach, w ciągu których ani jedno dziecko płci męskiej, wychowane w owej parafii, nie zostało księdzem. I to jest, jak się pewnie wszyscy domyślamy, wynik nie byle jaki. Osobiście nie znam tu jakichkolwiek statystyk, ale domyślam się, że nawet w Czechach… co ja mówię – w Szwecji, nie ma takiego miejsca, gdzie przez minione 250 lat nie urodził się chłopak, który następnie został księdzem. Tymczasem, jak się okazuje, jest w Polsce parafia, gdzie ów cud się nie zdarzył od 250 lat. I to nie jest tak, że tam z jakiegoś powodu panuje upiorny antyklerykalizm, że tam nie ma kościoła, że tam się na zmianę albo układa tarota, albo gapi w gwiazdy. Nic podobnego. To jest zaledwie jedna z wielu polskich parafii, z kościołem, cmentarzem, całą kupą pobożnych ludzi regularnie uczestniczących w niedzielnych Mszach Świętych, i co ciekawe, z absolutnie szczególnym zgromadzeniem sióstr zakonnych… tyle tylko że tam od 250 lat nikt nie zdecydował się na to, by zostać księdzem.
       I oto obok tego wszystkiego istnieje też wspomnienie, którego lokalni mieszkańcy bardzo nie lubią słuchać, jednak wspomnienie jak najbardziej prawdziwe i przez swoją moc niepozostawiające zbyt wiele miejsca na dyskusje. A stało się tak, że na początku XX wieku proboszczem w owej parafii został niezwykle pobożny i pełen energii ksiądz, którego nazwisko dla głównego przesłania tej opowieści jest równie nieistotne, jak nazwa samego miejsca, i z równie dla nas nieistotnych powodów, został przez lokalną ludność odrzucony. Odrzucony do tego stopnia, że przez wszystkie lata swojej posługi, jedyne co mu przyszło obserwować, to z jednej strony powszechne zepsucie, a z drugiej nieustanne szyderstwo. Efekt owego stanu rzeczy był taki, że duszpasterska posługa owego dobrego księdza był naznaczona wieczną i niezgłębioną samotnością. Współczując swojemu proboszczowi, miejscowe siostry chciały się księdzem w jakiś sposób zaopiekować, on jednak, stojąc twardo na stanowisku, że proboszcz jest zależny jedynie od swoich parafian, mężnie znosił swój los, by wreszcie, po latach upokorzeń, umrzeć w samotności.
      I tu dochodzimy do sedna naszej historii. Otóż jak głosi nigdy oficjalnie niepotwierdzona, a i też, jak to już wcześniej zostało wspomniane, niechętnie przez miejscową ludność tolerowana, wieść, ów dobry ksiądz, zanim oddał swoje ostatnie tchnienie, wypowiedział słowa przekleństwa: „Niech ta parafia przez następne sto lat nie wyda na świat ani jednego księdza”. Z moich obliczeń wynika, że przed nami jeszcze równe 10 lat czekania na boże zmiłowanie. W międzyczasie jednak, w miejscowym kościele, tydzień w tydzień odprawiane są msze, a miejscowy proboszcz za każdym razem prosi Dobrego Boga, by zdjął z tego miejsca ową straszną klątwę i by wreszcie któreś z tych dzieci, które dziś służą do Mszy, a kiedy dorosną, idą w świat, postanowiło poświęcić swoje życie Kościołowi. I kiedy wszystko nam mówi, że nie ma nic prostszego, zwłaszcza gdy poruszamy się w skali 250 lat, nagle się okazuje, że to wszystko jest niczym wobec jednego, strasznego grzechu, a mianowicie potraktowania swojego kapłana z pogardą.
      Pamiętajmy więc. Oni są tak samo różni, jak my. Jedyna różnica jest taka, że bez nas świat się obejdzie, jednak kiedy ich zabraknie, możemy się zacząć pakować. A i to nawet nie.


Przypominam, że moje książki są stale dostępne w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Gorąco zachęcam.

czwartek, 1 września 2016

Kto do ciężkiej cholery dał Piotrowi Zarembie na kino?

      Rozmawialiśmy kiedyś z Coryllusem na temat poziomu prezentowanego przez tak zwanych „naszych” dziennikarzy i w pewnym momencie Coryllus stwierdził, że najgorszy ze wszystkich jest Piotr Zaremba. Według niego, ani Skwieciński, ani Gociek, ani Warzecha, ani nawet Feusette, ale to właśnie Zaremba, wyznacza owo symboliczne skaliste dno. Powiem szczerze, że trochę mnie ta opinia zaskoczyła i to nawet nie dlatego, że Zarembę czytać lubię, bo tak nie jest. Szczerze mówiąc, ja tak naprawdę Zaremby nigdy nawet nie czytałem. Czytałem Warzechę, Feusette’a, Adamskiego, a nawet ze dwa teksty Skwiecińskiego, natomiast Zaremby nie. Mimo że go jednak nie czytałem, zawsze miałem owo dziwne przekonanie, że przez to, że on robi wrażenie, jakby stał tak nieco z boku, a przy tym wygląda jakby od nich wszystkich był i starszy i poważniejszy, to pewnie też jest od nich dziennikarsko lepszy.
      I oto proszę sobie wyobrazić, że w tygodniku „W Sieci” trafiłem na felieton wspomnianego Zaremby poświęcony klasycznemu dziś już filmowi Nicholsa „Absolwent”. Myślę, że, pomijając osoby młodsze, wszyscy wiemy, o co chodzi. Film ów wielu z nas oglądało wielokrotnie, za każdym razem pozostając w niemym zachwycie dla każdego jego elementu, od samego początku na ruchomych schodach po ostatnią scenę w autobusie. Dla jego scenariusza, gry aktorskiej, muzyki i owego napięcia, które obezwładnia nawet dziś po latach, nawet ludzi bardzo młodych, niekiedy wręcz dzieci, którzy zwykle nie są w stanie oglądać niczego, co powstało dawniej niż dwa lata temu. A przypominam, że mówimy o filmie nakręconym w roku 1967. Wracajmy jednak do Piotra Zaremby. Otóż obejrzał Zaremba „Absolwenta” po latach i oto, co nam postanowił opowiedzieć o swoich wrażeniach:
      „Hoffman, młody, choć nie aż tak jak jego bohater, coś tam mamroce, ale głównie jest spłoszony, zakłopotany, mający problem z decyzjami. Pamiętam, jak oglądałem go po raz pierwszy z rodzicami w Polsce gierkowskiej. Najbardziej przemówiła do mnie scena, kiedy Hoffman przebiera się w strój nurka, który dostał w prezencie, a rodzice i ich znajomi nadal go atakują natrętnymi perorami. Każdy z nas czuł się tak czasem jako młody człowiek. Stąd tak mocna identyfikacja z tym filmem – w pewnym wieku.
       Potem z kolegami ze studiów stałem w długiej kolejce do kina Śląsk w epoce Jaruzelskiego. Przeżywaliśmy wtedy ‘Absolwenta’ jako film o buncie pokolenia. Prawie polityczny. Kiedy dziś ogląda się go po latach, tego buntu odnajduje się niewiele. Najdrastyczniejsza scena to krwawe monologi faceta pilnującego akademika – przeciw antywojennym agitatorom. Bunt wyraża się w niedostosowaniu. Najpierw w nieco bezwolnym romansie ze starszą kobietą. A potem w woli poślubienia dziewczyny w swoim wieku, co w sumie nie ma w sobie niczego buntowniczego, tyle że rodzice wybranej mają inne zdanie”.
        I tak jeszcze, między tym mułem, a kamieniami, przez parę akapitów, najlepsze jednak Zaremba pozostawia na koniec:
       „Dziś odczuwam to inaczej. Pani Robinson nie przestaje być uroczo zakłamana, a jednak trochę jej współczuję, kiedy broni swego prawa posiadania młodego Dustina Hoffmana. Po prostu lepiej ją rozumiem. Zapewne również z powodu praw biologii. Sam jestem w jej wieku”.
        W pierwszej chwili po przeczytaniu tekstu Zaremby pomyślałem sobie, że napiszę tę notkę i go zdanie po zdaniu zniszczę, zamykając wszystko mocną pointą, nawiązującą do wspomnianych „praw biologii”. Przy okazji też powiem mu, jaki jest zły, gnuśny i głupi i jaki bezczelny w tym swoim przekonaniu, że to co chce mi powiedzieć, ma jakiekolwiek znaczenie… jednak zrezygnowałem. Przepisywałem te jego idiotyzmy słowo po słowie i z każdą chwilą nabierałem przekonania, że nie warto. Zwyczajnie nie warto. A w tej sytuacji pozostaje mi tylko oczywiście przyznać Coryllusowi rację: Tak, stary, miałeś bezwzględnie rację. Zaremba jest z nich najgorszy. Najgorszy, ale też najgłupszy. A do samego Zaremby zwrócić się już tylko z trzema uwagami. Pierwsza to ta, że ten facet, który wyrzucał Hoffmana z jego pokoju nie pilnował akademika, lecz wynajmował mu pokój na mieście i tam nie było żadnej krwi. On mu zaledwie powiedział, że nie życzy sobie lokatorów, którzy się awanturują po nocach, tym bardziej z jakimiś obcymi dziewczynami. Cała scena trwała zaledwie parę sekund, nie było w niej za grosz polityki, i co warto podkreślił, nie miała większego dramaturgicznego znaczenia od tego, co się zdarzyło chwile wcześniej i moment później. Druga rzecz to ta, że pani Robinson oczywiście nie chciała zachować Benjamina dla siebie. Ona go osobiście i od początku miała głęboko w nosie, a jeśli go uwiodła, to wyłącznie po to, by chronić swoją córkę, o która była chorobliwie zazdrosna. Myśmy to wiedzieli już jako nastolatkowie, podobnie jak dziś to wiedzą współcześni nastolatkowie. Jak się okazuje, w odróżnieniu od starych dziadów – filmowych ekspertów.
      No i wreszcie rzecz trzecia. Ja wiem, co wy o nas, owej słynnej już „internetowej hołocie”, myślicie, ale daję Panu najświętsze słowo honoru, że gdybym ja kiedyś się pochorował i w ciężkiej gorączce odstawił podobny do Pańskiego popis dziennikarstwa, to bym do końca życia się ludziom na oczy nie pokazywał. Polecam serdecznie.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Coraz ich mniej, bo nakłady się powoli wyczerpują, ale zapewniam, że już w najbliższym czasie będziemy mieli coś nowego. I na pewno specjalnego.


      

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...