piątek, 9 września 2011

Żyjemy za tysiące, zwyciężamy za friko

Przy okazji parlamentarnej kampanii, która tak na marginesie jeszcze się nawet nie zaczęła, odebrałem parę głosów zdecydowanie w temacie, sugerujących, że ja z całą pewnością wydaję na nią ciężkie pieniądze, a jeśli nie, to powinienem. Bo tak już jest, że bez pieniędzy, nie ma o czym myśleć. Otóż pragnę oświadczyć, nie po raz pierwszy zresztą, że , jak idzie o mnie akurat, to mój budżet kampanijny wynosi niecałe 150 zł., i, co interesujące, mam bardzo silne przekonanie, że to może wystarczyć. W jaki sposób, zaraz opowiem, natomiast najpierw parę bardzo ciekawych historii.
Otóż, jak się okazuje, każdy kandydat do Sejmu czy Senatu, odpowiednio do miejsca, jakie mu przypadło na liście, otrzymuje talk zwane limity wydatków. Najwięcej na kampanię może wydać kandydat zajmujący miejsce pierwsze, nieco mniej paru kolejnych – i co ciekawe, numer ostatni – a reszta, co łaska. W moim wypadku owa łaska wynosi 2 tys. zł. A więc, gdybym ja miał do wydania dwa tysiące złotych, to mogę je wydać na plakaty, ulotki, a nawet na przejazdy tramwajem do jakiegoś miejsca, gdzie mogę stanąć sobie na krzesełku i pokrzyczeć. Tyle że każda złotówka powyżej tego byłaby już nielegalna. W tej sytuacji, nie ulega wątpliwości, że gdybym ja miał nadzieję, że tylko oblepienie miasta wyborczymi bilbordami, lub kolorowymi plakatami pokazującymi moją śliczną twarz, w towarzystwie informacji, na przykład, że ja posadzę Jaruzelskiego do więzienia, lub wybuduję sto nowych przedszkoli, lub choćby tylko to, że będę wiernie służył śląskim nauczycielom, może mi zagwarantować wyborczy sukces, to z tymi dwoma patykami mógłbym spokojnie się z tej kampanii wycofać.
Swoją drogą, z tymi pieniędzmi May bardzo ciekawą sprawę. Bo przepisy są tak sztywne, że nie dość, że nie wolno wydać grosza ponad to, co zostało ograniczone limitem, to jeszcze nikt nie może finansować tej kampanii za kandydata, a już z całą pewnością, nie przy pomocy jakiejś niezbadanej gotówki. Co gorsza, jeśli ktoś liczy na to, że ktoś mu wydrukuje jakieś plakaty na przykład za darmo, to może się obejść smakiem. Tak się też nie da. Za wszystko trzeba płacić, wszystkie pieniądze wydane na kampanię mają pochodzić z funduszu Komitetu Wyborczego, i niech Bóg broni kogoś, kto tę zasadę złamie. Tymczasem ja już chyba od początku września obserwuję, jak praktycznie na każdym katowickim drzewie, na każdym słupie, przy każdej ulicy i w każdej dzielnicy mojego miasta, wiszą duże kolorowe tablice ze zdjęciem jakiejś laluni z Platformy Obywatelskiej, która na tej liście dzierży pozycję numer 10. Do końca kampanii jeszcze spokojnie cztery tygodnie, a więc wszystko trwać będzie dużo ponad miesiąc, a ja się zastanawiam, czy ona to robi za te 2 tys. zł. czy może Platforma pozwoliła swoim „dziesiątkom” wydać znacznie więcej, niż nam nasza partia, a ona jest tylko głupia, sądząc, że przy pomocy tej buzi wszystkich rozwali, czy może tu się dzieją jakieś inne, bardziej jeszcze ciekawe rzeczy.
Ale oczywiście nie jest to w żaden sposób mój interes i moje zmartwienie, więc potraktujmy to jako, choćby i niepotrzebną, dygresję. Opowiem teraz coś innego. Jako kandydat numer 21 z Katowic i okolic, poszedłem sobie mianowicie na spotkanie poświęcone kwestii tych finansów i stało się cos niezwykłego. Otóż, kiedy obecni na spotkaniu kandydaci dowiedzieli się, jak paskudnie małe są te limity, wśród zebranych podniósł się szmer. I, powiem uczciwie, że nawet nie największy w okolicach tych smutnych 2 tysięcy, ale bardziej w rejonach tych wyższych. Szefował nam wszystkim nasz poseł Szarama, który kandyduje w tym roku z Katowic z ”jedynki” – przy okazji serdecznie polecam – i kiedy w końcu ja, z oczywistym wstydem, zakomunikowałem, że osobiście wydaję poniżej 150 zł., większość się roześmiała, a Poseł zwrócił się do mnie z, partyjnym, choć przyjaznym, napomnieniem, przestrzegając mnie przed próbowaniem czegoś sprytnego, w tym sensie, że ja deklaruję te 150, a tak naprawdę chcę zrobić sobie kampanię za grube tysiące. Bo tak nie wolno i za to mogę polecieć. Proszę sobie wyobrazić, że niemal żadna z zebranych osób nie mogła uwierzyć, że ja chcę się obejść z tą mikroskopijna sumką.
A zatem wstałem i wyjaśniłem. I jest tak, że skoro powiedziałem to im, to równie dobrze mogę to powiedzieć tu na blogu, zwłaszcza że nie ujawniam żadnej tajemnicy, a poza tym, nawet jeśli komuś ta informacja może służyć do jakiś niecnych celów, to nie umiem sobie wyobrazić, jakie to mogą być cele, a tym bardziej, jaka może być ich skuteczność. A zatem plan mam taki, by pójść do punktu ksero z karteczką wielkości A4 na której będzie napisane „Posłuchaj to do Ciebie”, pod spodem www.toyah.pl, a jeszcze niżej „Komitet Wyborczy Prawa i Sprawiedliwości”, zamówić druk takich właśnie treści w liczbie jednego tysiąca egzemplarzy w trzech kolorach, a następnie oblepiać nimi przez dwa tygodnie gdzie się da miasto. Wszystko to w nadziei, że jakaś w miarę znaczna liczba osób zainteresuje się tymi obrazkami, wejdzie na ten blog i zapozna się z tym, co tu się dzieje. Tymczasem, przez te dwa tygodnie, plus kolejny tydzień – o którym za chwilę – tu na blogu będą się ukazywały teksty z tych trzech już ponad lat, o charakterze bardziej programowym, poprzedzone zwięzłą informacją na temat samego kandydata. I tyle. Ostatni tydzień natomiast, to będą te same kartki w trzech kolorach, tyle że już z normalną informacją wyborczą, a więc nazwiskiem, numerem listy i całą resztą. No i wtedy zobaczymy, jak będzie.
Kiedy o tym planie poinformowałem moich partyjnych kumpli, parę osób mruknęło, że to dobry pomysł, ale reszta, włącznie z posłem Szaramą, zachowała się, jakby chciała powiedzieć: „Walcz pan zdrów”, i mnie odpowiednio spuściła. A ja sobie myślę, że faktycznie spróbuję powalczyć i rzeczywiście zobaczymy. Jednego jestem w tym wszystkim pewien. Większość pieniędzy wydanych na kampanie wyborcze – czy to tę, czy jakiekolwiek inne – jest wyrzuconych w błoto. I nie chodzi mi o to, że ja, jako jedyny, wiem, jak reagują ludzie i co na nich działa najlepiej. Wiem jednak jedno – ja mogę powiesić na mieście setki pięknych, kolorowych billboardów, na których będę tkwił wraz z moją piękną żoną i jeszcze piękniejszymi dziećmi, i w ogóle najpiękniejszym z nich wszystkich psem, a to i tak dla zwykłego wyborcy nie będzie miało żadnego znaczenia. Bo i tak, każdy – niemal każdy – kto chce głosować w tych wyborach na Prawo i Sprawiedliwość, zagłosuje na Wojciecha Szaramę. I kropka. A reszta się będzie biła… no właśnie. Jak? Tego już nie wie nikt.
Po co ja to wszystko dziś, jeszcze niemal tydzień przed rozpoczęciem kampanii, piszę? Z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że ja bardzo nie chcę, żeby ktoś myślał, że pieniądze, jakie przychodzą do mnie a konto prowadzenia tego błoga, idą na tę kampanię, a tego że ktoś tak może pomyśleć się bardzo boję. Jest tak, że gdyby nawet komuś przyszło do głowy mi tu przysłać jaką grubszą forsę, to kampania będzie ostatnim celem, na jakie ja ją przeznaczę. Ona pójdzie nażycie i spłatę kredytów. Jest jednak jeszcze coś. Otóż dziś się ukazał pierwszy numer od dawna zapowiadanego dziennika wydawanego przez grupę Sakiewicza. Kupiłem sobie go i mam taką oto refleksję. Wszystko to, co dotychczas powiedziałem brzydkiego na temat „Warszawskiej Gazety” – a przy okazji jej dwóch lokalnych wydań – cofam ostatecznie. Jak idzie o traktowanie ludzi – wyborców Prawa i Sprawiedliwości i szczerych Polaków – Sakiewicza nie przebije nikt. Cokolwiek by powiedzieć o tym, co wyprawia redaktor Piotr Bachurski, on przynajmniej udostępnia łamy swojej gazety na teksty pisane poważnie, z troską i przeznaczone dla ludzi, od których można oczekiwać, że są w stanie przeczytać jedno bardziej złożone zdanie. A zatem, Bachurski sprzedaję tę swoją gazetę, pełną, moim zdaniem idiotyzmów na poziomie głowy Tuska wystającej z kibla, ale za to nie mówi im jednocześnie czegoś w stylu: „Słuchajcie, durnie, tu macie wszystko wyłożone kawa na ławę. Starajcie się to pojąć”. Co do Sakiewicza, owszem. To jest jego plan. I to jest jego spojrzenie. Sakiewicz wywalił ciężkie pieniądze na swój dziennik i skierował go do tych, których uważa za bałwanów. A jako ekstra bonus dał im zapowiedź „ekskluzywnego” wywiadu z Jarosławem Kaczyńskim i obietnicę, że felietonistą gazety będzie niejaki „Staruch” – polski kibic i patriota. Jak idzie o resztę – przekaz sformułował równie jasny. Reszta niech czyta „Rzeczpospolitą” i „Uważam Rze”. Bardzo dziękuję. Nie skorzystam. Zostanę tutaj. Bo tu się ludzie szanują. Nawet jeśli się nie oszczędzają, to się szanują. A ponieważ kampania – każda kampania – wymaga szacunku, będzie prowadzona właśnie tutaj. I to chciałem dziś zakomunikować.
A przy okazji, bardzo proszę – już tradycyjnie – o kupowanie książki o liściu i dobre wpłaty na podany obok numer konta. A ja wezmę z tego 150 zł. i spróbuję wejść do Sejmu.

środa, 7 września 2011

Żadnych debat!

Pamiętam to jak dziś, kiedy rozpoczynała się kampania przed wyborami w roku 2007, i dla większości przytomnych obserwatorów nie ulegało wątpliwości, że Prawo i Sprawiedliwość wygra i samą kampanię i, w konsekwencji, wybory. Oczywiście, po tych czterech latach, jakie od tego czasu minęły, wielu z nas trudno jest w to uwierzyć, a jeszcze trudniej pamiętać, ale tak to właśnie było. To prawda, sondaże wyglądały różnie, czasem lepiej, czasem już nie tak dobrze, natomiast, przede wszystkim, przez znaczną część kampanii, właśnie w sondażach, PiS utrzymywał pewną przewagę, natomiast, co tu akurat może bardziej istotne, wedle powszechnej opinii – również przekazywanej oficjalnie – Platforma Obywatelska nie miała najmniejszej szansy, by tamte wybory wygrać.
Z czego wynikało to przekonanie? Głownie z powodu dewastującej dla Donalda Tuska różnicy w jakości obu kampanii. Proszę pamiętać o jednym. Tamtej jesieni jeszcze nie istniało coś takiego jak rząd Tuska. Nie mieliśmy przed sobą realnej ekipy, złożonej ze zgranej grupy zajętych pracą dla Polski fachowców, nie było też samego pana premiera, jeżdżącego między Sopotem a Warszawą, by trzymać wszystko w garści. Zamiast tego mieliśmy rozwścieczoną i kompletnie chaotyczną opozycję, która w dodatku, przy równie wściekłej i chaotycznej pomocy ze strony LPR-u, Samoobrony i jak najbardziej mediów, próbowała wprowadzić taki bałagan, żeby tych wyborów w praktyce nie trzeba było już nawet organizować. Jeśli idzie natomiast o wciąż jeszcze pracujący rząd, cokolwiek by o nich nie mówić, była to wówczas, w powszechnym bardzo odczuciu, jakaś kotwica. Coś stałego i w miarę pewnego. Tak to było, i ja to świetnie pamiętam.
Ale spójrzmy na samą kampanię. Obecnie, niektórzy pamiętają z niej jedynie słynne spoty Prawa i Sprawiedliwości, dziś opisywane jako kontrskuteczne, bo czy to zbyt agresywne, czy też obchodzące bokiem społeczne oczekiwania. Może one takie były, a może nie – wszystko jedno. Faktem jednak jest, że kampania prowadzona przez Prawo i Sprawiedliwość, mieściła się w ogólnie przyjętym politycznym standardzie. To była zwykła, profesjonalnie prowadzona, spokojna kampania. To natomiast, co robiła w tym czasie Platforma, stanowiło wyłącznie jej karykaturę. Coś na poziomie montypythonowskich żartów. Dziś akurat przypominam sobie jeden tylko, choć bardzo charakterystyczny, przypadek. Była sobie scenka, na scence stali – jeszcze wtedy nie ministrowie, a więc odpowiednio przaśniejsi i bylejacy – Grad i Grabarczyk, a obok nich stał stolik i cztery krzesła. No i opowiadali coś o tym, że PiS chce przewrócić stolik. Kiedy skończyli gadać, podeszli to tych krzeseł i zaczęli je przewracać. Ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć anegdoty kryjącej się za tym pomysłem, natomiast to co było w tym wszystkim najbardziej uderzające, to sam sposób prezentacji. Stali tam, ten Grad z Grabarczykiem, z minami takimi, jakby chwilę wcześniej ktoś ich na tę scenkę siłą wepchnął i kazał odstawiać tę kpinę, ludzie przed telewizorami czerwienili się ze wstydu, a na sam koniec tej żenady, z tymi wciąż pustymi minami, oni zaczęli przewracać krzesła. A po tym popisie, pokazywało się tefauenowskie studio, w nim dwaj wynajęci komentatorzy, którzy zażenowani i ze smutnymi minami mówili, że niestety, kampania Platformy jest bardzo niemrawa.
I wtedy nastąpiły dwie rzeczy. Po pierwsze Leszek Balcerowicz, przy współpracy z jakąś przymasońską niemiecką fundacją, stworzył coś, co się nazwało Forum Obywatelskiego Rozwoju, i przy pomocy owej instytucji uruchomił bezprecedensową akcję propagandową na rzecz zaciągnięcia do wyborów młodzieży studenckiej. Agresywność tej kampanii, jej niewątpliwy profesjonalizm, i pieniądze jakie za nią musiały stać, nawet dziś – jednak w nowych i bardziej bezwzględnych czasach – robią wrażenie. Kulminacją owej kampanii stało się historyczne już hasło: „Zabierz babci dowód – idź na wybory”. Dziś mamy skłonność sądzić, że to ohydztwo zostało stworzone przez jakiegoś zdegenerowanego internautę. Nic bardziej błędnego. Pomysł z dowodem babci został ukuty na samych szczytach Systemu. I to jest oficjalnie potwierdzony fakt. A więc to było jedno. Forum Leszka Balcerowicza. Druga rzecz, to debata. Otóż zupełnie tak samo jak dzisiaj, System przez całe długie tygodnie namawiał Jarosława Kaczyńskiego, by zgodził się debatować z Donaldem Tuskiem. I im bardziej Kaczyński odmawiał, tym bardziej System naciskał. Dlaczego Premier nie chciał debatować z Tuskiem? Myślę, że pierwsza przyczyna była taka jak i dziś: zwykła ludzka niechęć do spotykania się z postacią tak jednoznacznie złą i zdemoralizowaną. Drugi natomiast powód, jak mi się zdaje, polegał na tym, że kampania rozwijała się wystarczająco dobrze i bez debaty, więc nie było potrzeby, by tam cokolwiek ruszać.
Osobiście, bardzo liczyłem na to, że debaty nie będzie. Strasznie imponowało mi to, jak Jarosław Kaczyński stał cały czas ponad tym wszystkim, i miałem nieustanną satysfakcję, jak zarówno sam Tusk, jak i całe jego medialne zaplecze, bezradni krzyczą o tę debatę, i z każdym dniem stają się coraz bardziej zdenerwowani. A w dniu, kiedy premier Kaczyńśki oświadczył, że, jak idzie o debatowanie, to on chętnie, tyle że z kimś poważniejszym niż Donald Tusk… no choćby z Aleksandrem Kwaśniewskim, skakałem z radości. Ale miałem też swój własny powód, by błagać wręcz Jarosława Kaczyńskiego, by się z Tuskiem nie spotykał. Otóż ja wiedziałem, że tego typu konfrontacja, w dodatku zorganizowana przez, siłą rzeczy, środowiska Kaczyńskiemu wrogie, może przynieść zwycięstwo wyłącznie Tuskowi. Wiadomo było z góry, że Donald Tusk, wypudrowany, odpowiednio skadrowany, wyczyszczony z wszystkiego co u niego naturalne i go determinujące, nakręcony przez profesjonalny sztab kłamców, będzie w swoim żywiole. Że dla kogoś takiego jak Donald Tusk, jedyną okazją, by się pokazać w korzystnym świetle, będzie pokazanie się w świetle maksymalnie sztucznym, i w końcu będzie musiało dojść do tego, że cała naturalność, inteligencja, błyskotliwość i siła prawdy, jaka stoi za Jarosławem Kaczyński będzie jak psu na budę. I z tego wszystkiego zostanie tylko telewizyjny show. Taki „Taniec z gwiazdami” dla idiotów.
No i stało się tak, że nagle Jarosław Kaczyński na tę debatę się zgodził. Sztab Platformy aż wrzasnął z radości, natomiast ja się zacząłem zastanawiać, kto to taki namówił Premiera, by zmienił zdanie? W „Ojcu Chrzestnym” jest taka scena, kiedy to stary już bardzo Vito Corleone po raz setny uprzedza swojego syna, że ten kto do niego przyjdzie z propozycją rozmów będzie zdrajcą. Michael za każdym razem odpowiada, że tak, on wie, pamięta, a stary Don wciąż mu powtarza tę jedną rzecz. Pamiętaj, że ten, który zaproponuje rozmowy, to zdrajca. Uważam, że tak to właśnie się odbyło pamiętnej jesieni 2007 roku. Ktoś namówił Jarosława Kaczyńskiego, by kompletnie bez sensu i nie wiadomo po co, zmienił strategię i zgodził się na ów telewizyjny występ. Dziś wielu twierdzi, że ta niecała godzina, to idiotyczne przecież pytanie o ceny jabłek, czy wreszcie zachowanie sprowadzonych przez Sławomira Nowaka do telewizyjnego studia młodych chuliganów, zmieniło wynik wyborów. Osobiście z tą opinią się nie zgadzam. Myślę, że wynik wyborów został ustalony przez akcję FOR-u i gremialny udział w wyborach ludzi, którzy polityką nigdy się nie interesowali, nie mieli o niej żadnego pojęcia, ale potraktowali ten dzień jako okazję do dobrej zabawy. To było dobre parę milionów głosów. A to już wystarczyło. Sama debata, jeśli miała wpływ na przegraną PiS-u, to tylko taki, że jeszcze w trakcie bardzo dobrej kampanii, pozwoliła odciągnąć Jarosława Kaczyńskiego na jakiś tydzień od porządnej pracy na rzecz zwycięstwa. No i, niewykluczone, że uratowała Donalda Tuska przed jakimś ostatecznie go kompromitującym wybuchem wściekłości pod sam jej koniec.
Dziś czasy są już decydowanie inne, no i zdecydowanie trudniejsze. Dziś mamy do czynienia przede wszystkim z prawdziwą ekipą, a nie bandą przypadkowych amatorów. Wprawdzie szczęśliwie skompromitowaną i w większości Polaków budzącą wyłącznie zmęczenie, jednak wciąż poważną ekipą zawodowo prowadzonych polityków. Same media też są zdecydowanie bardziej uważne i w tej swojej ostrożności perfidne. Ale, jak mówię, społeczna atmosfera jest już znacznie inna niż, powiedzmy, jeszcze w roku 2008. Forum Obywatelskiego Rozwoju wciąż działa, ale nie ma takiej możliwości, by tamtą akcję powtórzyć choćby w minimalnym wymiarze. Zwyczajnie brak klienteli. A sam Balcerowicz też już jest zajęty czym innym. Donald Tusk czuje się wyraźnie zmęczony i w sposób oczywisty nawet niezdolny do wygrzebania się spod tego pudru. I, tak jak nigdy dotąd, ma – i on, i ci co go prowadzą – wiarę, że jedyne co go może jeszcze uratować, to ta debata. Pewnie go nie uratuje. Nawet jeśli ją wygra, to jego zwycięstwo w normalnych ludziach wzbudzi wyłącznie wspomniane wyżej ziewanie. W końcu, ileż można patrzeć w oczy tej ruskiej maszyny, o której już jedyne co wiadomo na pewno, to to, że ona faktycznie działa dobrze. Tyle że co z tego? Komu to jeszcze imponuje?
Ale tak. To jest bardzo możliwie, że Donald Tusk zorganizowaną dziś publiczną debatę z Jarosławem Kaczyńskim wygra. I, z mojego punktu widzenia, jest to bardzo dobry powód, żeby się na nią nie godzić. Żadnych rozmów, żadnych spotkań. Wczoraj mieliśmy świetny przykład, jak ta kampania się pięknie rozwija bez tej debaty. Kiedy Jarosław Kaczyński, wściekłemu i wręcz poszarzałemu na twarzy Tuskowi, z uśmiechem powiedział, że on chyba stracił kondycję. Uważam, że to jest idealny kierunek. Trzeba dziś spokojnie patrzeć, jak Donald Tusk traci powoli przytomność i wesoło komentować, czy to podczas jakiś prasowych konferencji, czy spotkań z ludźmi, każdy jego gest, każdy ruch, każde słowo. Z uśmiechem. Jestem pewien, że czym bliżej będzie wyborów, tym bardziej radosne tego efekty będziemy mogli obserwować. A kiedy już na początku października Donald Tusk zacznie publicznie płakać, będziemy mogli uznać, ze prawda wreszcie zwyciężyła. I zobaczymy naszego premiera, jak siedzi w kąciku, cały zasmarkany, ze spływającym po policzkach tuszem i szminką i jęczy: „Ty tchórzu! Czemu to zrobiłeś? No czemu?” I na niebie pojawi się słońce.
Zwykle kulturalni ludzie tak nie postępują, ale ja zakładam, że sytuacja jest mało zwykła, w związku z tym pragnę poinformować wszystkich przyjaciół tego bloga, ze dzień 7 września, to dzień moich urodzin. Myślę więc, że jest to też świetny moment, by zwrócić się do każdego, kto ma odpowiednie możliwości, o to, by w ramach urodzinowego prezentu, kupił sobie moją książkę, ewentualnie coś wrzucił do skarbonki. Albo - w końcu, czemu nie? - jedno i drugie. Numer konta tuż obok. Dziękuję.

poniedziałek, 5 września 2011

Syf

Z dziennikarstwem Rafała Ziemkiewicza kontakt mam bardzo ograniczony, choćby z tego względu, że ile razy mam okazję czytać jakiś jego tekst, ogarnia mnie brzydka pycha, która polega na nieodpartym uczuciu, że wszystko cokolwiek on napisze, jest i płytsze i gorsze i głupsze, a nawet mniej ciekawie napisane, niż to co można znaleźć choćby w komentarzach na moim blogu. Ponieważ Ziemkiewicz powszechnie uchodzi za autora jednego z najwybitniejszych, tego typu myśli siłą rzeczy kojarzą mi się z grzechem, a ponieważ grzeszyć nie lubię, Ziemkiewicza unikam. Skoro już jesteśmy przy dziennikarzach „Rzeczpospolitej”, weźmy takiego Krzysztofa Feusette. Jego na przykład czytam bez jakichkolwiek emocji, uznając, że to jest ten przypadek profesjonalizmu, który wspomniany grzech pychy zwyczajnie uniemożliwia. I tyle na jego temat wystarczy. Niech się cieszy, że na potrzeby tego felietonu nauczyłem się pisać jego nazwisko.
Wracam do Ziemkiewicza. Otóż ponieważ – co muszę przyznać ze wstydem – w momencie, kiedy dotarła do mnie informacja, że System postanowił wysłać na nich specjalistę od mokrej roboty, który ma za zadanie przerobić ich na kolejną wersję „Polityki”, złamałem się i czytuję tygodnik „Uważam Rze”. A zatem też kupiłem i bieżące jego wydanie, a tam zapoznałem się z początkiem artykułu Ziemkiewicza na temat obłędu, w jaki ostatnio popadł Stefan Bratkowski. Wprawdzie Ziemkiewicz, w charakterystyczny dla towarzystwa w jakim się obraca sposób, sprytnie wrzuca nazwisko Bratkowskiego tak, by w razie czego móc się wykręcić, że on tak naprawdę myślał o kim innym, no ale, jak mówię, ewidentnie chodzi o Bratkowskiego. Jak już wcześniej wspominałem, całości refleksji Ziemkiewicza znać nie mogę i nie potrzebuję, natomiast sam temat bardzo mnie zainteresował. Bo oto mamy przed sobą osobę jak najbardziej publiczną, z całą pewnością szanowaną w wielu środowiskach, a nawet jeśli szanowaną wyłącznie na pokaz, to oficjalnie niewątpliwie traktowaną bardzo poważnie. A z całą pewnością poważniej, niż pierwszy z brzegu szalony staruszek, zapluwający się ze złości na otaczający go świat, bo dzieci krzyczą, a psy srają. I nagle się okazuje, że ta oto, jak najbardziej publiczna osoba, gwiazdor PRL-owskiego i post-PRL-owskiego dziennikarstwa, jak informuje Ziemkiewicz, ma obsesyjny zwyczaj, atakowania lokalnych kiosków z gazetami, jeśli tylko zobaczy, że w którymś z nich sprzedawane są tytuły, których on nie lubi. I to atakowania w sposób ekstremalny – z wyzwiskami i pluciem.
Proszę bardzo o chwilę refleksji. Tu nie chodzi o to, że nienawiść, że kłamstwo, że agresja w stosunku do czegoś, co na tę agresję w najmniejszym stopniu nie zasługuje. Sam, jeśli już mam się nad sobą zastanawiać, nie jestem tu bez winy. Zwłaszcza jak idzie o nienawiść. Ale niechbym nawet i tu był czysty jak łza, to kłamstwo i chamstwo mieliśmy okazję obserwować już w takich ilościach, że naprawdę nie ma się czemu dziwić. Natomiast proszę popatrzeć, z czym mamy do czynienia tutaj. Pojawia się najbardziej klasyczny, zbzikowany dziadunio, który z pełną regularnością odstawia teatr, w zwykłych okolicznościach powodujący interwencję służb porządkowych, i tego typu sytuacja nie ma najmniejszego wpływu na jego społeczną pozycję. Oczywiście, jak się można domyślić, osiedlowa społeczność, wśród której ów staruszek się kręci, zna go, i z pewnością ma o nim odpowiednie zdanie, ale problem w tym, że znaczna jej część również wie, że to nie byle kto, bo to człowiek, który występuje w telewizji, jako czołowy polski intelektualista. Co najwyżej, któryś z jego znajomych, gdzieś na przyjęciu wspomni go uwagą: „A tak, Bratkowski? Mieszka obok. Mówię wam, kompletny wariat”. A reszta? Reszta pozostaje niewzruszona, tak samo jak wspomniana pozycja naszej gwiazdy.
Dlaczego tak mnie ta sytuacja porusza? Jak już wspomniałem, nie dlatego, że Stefan Bratkowski nienawidzi mnie i wielu podobnie myślących. Nie dlatego nawet, że on nas nienawidzi w sposób tak demonstracyjny. Nawet też i nie chodzi o to, że on reprezentuje pewien społeczny nurt, który w najbardziej antydemokratyczny sposób, pragnie pozbawić praw bardzo dużą część polskiego społeczeństwa. Że Stefan Bratkowski jest w gruncie rzeczy funkcjonariuszem systemu totalitarnego. To wszystko stanowi rzeczywistość, do której ja przynajmniej doskonale się przyzwyczaiłem. Mój problem polega na tym, że ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby nagle Stefan Bratkowski zaczął chodzić po swoim osiedlu ze sprayem i wypisywać na murach wciąż jeden i ten sam tekst: „CHWDK”, albo gdyby ten sam Bratkowski, którego od czasu do czasu mamy okazję oglądać w telewizji w bardzo poważnych ujęciach, na tym swoim osiedlu zaczepiał małe dzieci i pytał je, na kogo głosują mama z tatą, jego ogólnospołeczna pozycja nie zmieniłaby się ani o jotę. A mój problem jest tym większy, że Stefan Bratkowski wcale nie jest tu wyjątkiem.
Wojna jaką System wypowiedział społeczeństwu – tak naprawdę całemu społeczeństwu; w końcu niewolnicy Systemu też kiedyś byli ludźmi wolnymi – ma charakter tak bezwzględny, a determinacja z jaką jest prowadzona tak wielka, że pytania odnośnie tego, co wypada, a co nie, co jest wstydem, a co tego wstydu przeciwieństwem, co jest normą, a co szaleństwem straciły rację bytu. Stefan Bratkowski, gdyby był zwykłym starszym panem, a nie dziennikarsko-politycznym celebrytą, dożywałby swoich dni w jakimś domu opieki społecznej, gdzie odwiedzaliby go wnukowie, mówili do niego: „Dziadku może trochę soczku”, a on by kiwał głową i mruczał „tak, tak, ho, ho”. Tymczasem on chodzi po kioskach gazetami, pluje na wybrane tytuły i przeszkadza ludziom w pracy, a między jednym a drugim ekscesem, proszony jest do telewizji i tam opowiada, co sądzi na temat na przykład Jarosława Kaczyńskiego. Jarosława Kaczyńskiego! A przecież Bratkowski jest tu tylko przykładem. Cóż my bowiem wiemy o prywatnych fobiach Andrzeja Wajdy, czy Władysława Bartoszewskiego. Skąd możemy wiedzieć, czym się zajmuje Kazimierz Kutz, kiedy nikt nie patrzy?
No ale to wszystko są starsi, coraz bardziej wraz z upływem lat, panowie. System jednak do swoich prac społecznych zatrudnia nie tylko sklerotycznych dziadków, ale calkiem jeszcze młode byczki. I wcale nie mniej szalone od swoich mistrzów. Niedawno na swoim blogu wspomniałem o śmierci pewnej młodej kobiety, Pauliny Pruskiej, którą niestety, w najbardziej okrutny sposób, pokonał nowotwór, i to jakby na złość zmasowanej akcji, jaką popularna kultura w związku z jej tragedią rozdmuchała. Umieraniem owej Pauliny przez całe długie lata żywiły się gwiazdy polskiej estrady, polityki i sztuki, a, jak się okazało, jednym z głównych animatorów tego festiwalu hipokryzji był Zbigniew Hołdys, muzyk estradowy i kiedyś autor piosenek. Myślę, że nikomu z czytelników nie muszę przypominać, kto to taki Zbigniew Hołdys. Jako postać medialna, on jest z pewnością bardziej popularny, niż Stefan Bratkowski, a i, jak idzie o zakres zainteresowań i talentów eksperckich, przewyższa ów człek stanowczo większość gwiazd prasy, radia i telewizji. Jeśli się zastanowić, nie ma takiej dziedziny, do dyskutowania której taka telewizja TVN24 mogłaby Hołdysa nie chcieć do siebie zapraszać. Sztuka, prawo, religia, gospodarka, sprawy międzynarodowe – Hołdys na każdy temat może mówić w nieskończoność. I oto, przy okazji sprawy Pauliny Pruskiej, dowiedziałem się, że to nikt inny jak Hołdys właśnie, swego czasu uruchomił specjalną internetową stronę poświęconą podobno walce o zdrowie dla Pauliny, i któregoś dnia na tej stronie umieścił następujący tekst:
Paulina, nie uwierzysz… Marilyn Monroe cię pozdrawia!!! Kiedy Marilyn Monroe zadzwoniła do moich przyjaciół w Los Angeles – nie mogłem uwierzyć. Rozumiem, że Mateo Damięcki, że Tom Sekielski, że inne polskie gwiazdy dziennikarstwa czy polityki, ale... MARILYN? SŁYNNA MARILYN MONROE? TA MARILYN MONROE?! W życiu. Never. I oto dwa dni temu dostałem cyneczkę, że mam siedzieć przy kompku i natychmiast zasysać filmidło. Po paru minutach je odpaliłem. Gdybym pił, to bym pomyślał, że jestem zdrowo narąbany. W sumie nic wielkiego, ale miałbym wyjaśnienie. Ale ja jestem trzeźwiuteńki od 21 lat. Niczego nie jaram. Żaden demerol – nic a nic. Widziałem na TMZ apteczkę M. Jacksona – ani jeden drug mi niczego nie przypomina. Owszem, coś na wątrobę i coś na arytmię serca, ale żadnego napalmu, kręcenia, latania – nic. No to luknijcie sami, ale uprzejmie sugeruję zapięcie pasów bezpieczeństwa!
I w tym momencie możemy obejrzeć półminutowy może filmik, gdzie jakaś kobieta, ustylizowana na Marilyn Monroe, stoi na ulicy i mówi "Paulina, I wish you all the best! A big kiss from Hollywood!” Zbigniew Hołdys natomiast woła dalej: „Przetrzyjcie oczy i luknijcie jeszcze raz! Ha! Ha, ha! No, może jest nieco hm... innej budowy niż przed laty, ale co tam [..] Co znaczy okrzyk Marilyn dla Pauliny każdy może z grubsza wykumać, ale brzmi to mniej więcej tak: „Paulina, życzę ci wszystkiego najlepszego! Wielki całus z Hollywood!” Auć! Szkoda, że ta Marilyn nie pocałowała na koniec sprzętu operatora, moglibyśmy go dać na aukcję, poszedłby za dużą bańkę do rąk jakiegoś fetyszysty i operacja Pauli byłaby z głowy”.
Gdyby ktoś się pogubił, przedstawię wszystko jeszcze raz, bardziej po ludzku. Zbigniew Hołdys dowiedział się, że Paulina Pruska jest chora na raka, wzruszył się i postanowił jej umilić czas walki o życie w taki sposób, że umieścił w Internecie film, na którym jakieś babsko przebrane za Marilyn Monroe ją pozdrawia. Żeby wszystko wyglądało na coś autentycznego, Hołdys przekonuje Paulinę, że to jest naprawdę Marilyn Monroe i że ona zeszła z nieba specjalnie dla Pauliny. Gwarancją realności tego wszystkiego jest hołdysowe przyznanie, że on doskonale zna działanie wódy i różnych środków halucynogennych, natomiast tym razem, on naprawdę nic nie brał, a przed nami stoi żywa Marilyn.
I teraz są dwie możliwości. Albo Hołdys autentycznie wierzy, że to duch Marilyn Monroe zszedł na ziemię, by przesłać całusy umierającej dziewczynie, albo on sobie stroi takie żarty, i, przychodząc z tym filmikiem do Pauliny Pruskiej, i tłumacząc jej, że on przysięga na wszystkie świętości, że to prawdziwa Marilyn, chce ją tak przed śmiercią zabawić. No, na zasadzie takiej, że nie martw się Paula, sama Marilyn do ciebie przyszła. Widzisz? Cieszysz się? No bo cóż takiego jeszcze mógł z siebie wydalić ten mózg? Cóż innego może stać za tym pomysłem, by umierającej Paulinie Pruskiej zechcieć zrobić taką przyjemność? Nie widzę innej możliwości. Albo Hołdys autentycznie uwierzył, ze to prawdziwa Marylin Monroe, albo uznał, że Paulina Pruska da się na ten greps nabrać. No dobra. Jest jeszcze jedna ewentualność. On wie, że ten filmik to zwykłe gówno, tyle że w swoim nadęciu, uznał on, że ktoś taki jak Paulina Krupska powinna być zadowolona z każdego prezentu, jaki dostanie od kogoś tak ważnego jak Zbigniew Hołdys. Równie dobrze mógł jej dać dwa złote ze swoim autografem.
Ale to wszystko tak naprawdę jest zupełnie nieistotne. Bo nas motywy kogoś tak zdemoralizowanego jak Hołdys kompletnie nie interesują. My mamy na uwadze coś zupełnie innego. To mianowicie, że Zbigniew Hołdys jest wciąż poważnie traktowany przez znaczną część opinii publicznej w Polsce. Oczywiście, już przecież samo to, że on znalazł sobie owo miejsce jako muzyk, było wydarzeniem bez precedensu. Przy jego talencie i umiejętnościach muzycznych, on nie zasługuje nawet na to, by obsługiwać od strony muzycznej kampanie wyborcze peeselowskich sołtysów. Nie jestem nawet pewien, czy, gdyby on otworzył sklep z płytami, nie doszłoby do tego, że po paru tygodniach o radę w sprawie muzyki, klienci zaczęliby się zwracać do ekipy sprzątającej, a nie do tego zaplutego dziwadła w kapeluszu. A my przecież nie mamy do czynienia z jakimś piosenkarzem. Przed nami stoi ekspert i moralny autorytet nie tylko dla młodzieży.
Jeśli więc mam pretensje do dzisiejszej Polski, to, powiem szczerze, już nawet nie koniecznie o tę nienawiść, podłość i kłamstwo, ale o to, że wielu z nas wystarczyło rzucić ochłap w postaci, z jednej strony, Stefana Bratkowskiego, a z drugiej, Zbigniewa Hołdysa, i myśmy się na to tak bardzo ucieszyli. To jest fakt prawdziwie bolesny. Jak to się stało, że daliśmy się tak fatalnie spłaszczyć? I kiedy? Nie mam pojęcia. I boję się, że o ile politycznie możemy stosunkowo łatwo wygrać, to na poziomie, że tak powiem, estetycznym, zaakceptowaliśmy zmiany, które mogą się okazać nie do wyplenienia. A już najbardziej się boję – wprawdzie to już z całą pewnością nie nastąpi ani dziś, ani jutro, i ja osobiście już tego nie doczekam – ale może się bardzo łatwo okazać, że za jakiś czas prezydentem Polski zostanie jakiś szmaciarz, który wprawdzie będzie bardzo patriotyczny i niezwykle pobożny, natomiast, jak idzie o ogólny poziom, będzie reprezentował coś, przy czym Bronisław Komorowski będzie lśnił jak złoto.
Wstyd mi jak cholera, ale ponieważ sam sobie wybrałem to życie, nie powinienem marudzić. Obawiam się niestety jednak, że, jeśli mamy, ja i moja rodzina, przeżyć, zamiast dalej prowadzić ten blog, powinienem natychmiast zapisać się na kurs gry na gitarze, nauczyć się paru piosenek i zacząć występować na żywo, tu obok na dworcu, a nie w sieci. Póki co, serdecznie dziękuję za niezwykłą reakcję na moje weekendowe apele o wsparcie, w postaci dwóch przelewów – stówy i dychy. Szczególnie dziękuję za te 10 zł., bo – Bóg mi świadkiem – wiem sam, jak potrafi być ciężko. Dziękuję.
Dziękuję też wszystkim, którzy kupili moją książkę, zwłaszcza tym, którzy – jak wiem – z całą pewnością kupować jej już nie musieli.
No i proszę się nie gniewać. Jest naprawdę wyjątkowo. A ten blog, tak wyszło, to jest moje życie.
Tradycyjnie już, zachęcam do kupowania książki. Jeśli komuś podoba się to, co tu na tym blogu powstaje, nie będzie żałował. A jak już ktoś książkę ma, proszę o standardowe wpłaty na podany obok numer konta.

niedziela, 4 września 2011

I Ty zostaniesz wrogiem, i Ciebie będą nienawidzić

Ponieważ atmosfera weekendu wpływa na nas otępiająco, w pewnym momencie nasz pobyt przed telewizorem przybrał wymiar ekstremalny. A mówiąc ekstremalny, nie mam na myśli ani programu „Babilon”, ani nawet Zbigniewa Hołdysa na śniadaniu u swoich kolegów mistrzów, lecz zupełnie inną stację i zupełnie inny program. Program o tym, jak się odtuczyć o 100 kilogramów w 12 miesięcy, i jak się ubierać, żeby było ładnie, a nie paskudnie. W pewnym momencie pojawiła się kobieta przedstawiona jako strażak, a informacja była taka, że ponieważ ona zawsze marzyła o tym, by być supermanem, nie dość, że ubiera się jak mężczyzna, to jak mężczyzna, któremu nie zależy na wyglądzie. Ona wprawdzie mówiła, że tak jak jest, jest dobrze, a styl, który ona dla siebie wybrała, pozwala jej czuć się ze sobą wygodnie, jednak specjaliści od prezencji powiedzieli, że tak dalej być nie może. Zwłaszcza gdy ona czasami, kiedy idzie gdzieś wieczorem, zakłada na siebie kobiece ciuchy, w których niestety wygląda jak kelnerka. Właśnie tak. Jak kelnerka.
Żeby udowodnić, że jest tak jak to zostało określone, pokazano zdjęcie tej pani w jakiejś sukience i poinformowano nas, że to jest ów ohydny strój kelnerki. Otóż ja się na strojach nie znam i, szczerze powiedziawszy, o ile nie mam przed sobą wspomnianego już Zbigniewa Hołdysa, nie bardzo się tym wymiarem rzeczywistości przejmuję, natomiast kwestia kelnerska mnie tu bardzo zainteresowała. A to z tego mianowicie powodu, że sobie pomyślałem, ze gdyby ta pani była na przykład posłem Platformy Obywatelskiej i, znów na przykład, to poseł Adam Hofman powiedział, że ona wygląda jak kelnerka, to z tego zrobiłoby się takie piekło, że 9 października nie trzeba by było nawet organizować wyborów do Sejmu, bo ich wynik zostałby ustalony w drodze aklamacji. I to piekło absolutnie nie w obronie tej pani, lecz w obronie kelnerek i kelnerów, którzy właśnie zostały publicznie obrażone. Jestem absolutnie pewien, że już na drugi dzień na Facebooku pojawiłaby się nowa grupa zatytułowana „Jestem kelnerem”, która w ciągu zaledwie paru godzin zarejestrowałaby 100 tys. odwiedzin, a cały kolejny tydzień wypełniłby się demonstracjami kipiących oburzeniem osób przebranych za kelnerów. Donald Tusk na specjalnej konferencji prasowej oświadczyłby, że on zawsze marzył by być kelnerem i jeszcze jako student historii podczas każdych wakacji pracował jako kelner, natomiast telewizja TVN24 dzień w dzień wysyłałaby na ulicę swoich reporterów, by przepytywali ludzi odnośnie szacunku, jaki oni czują do zawodu kelnera.
Skąd ja to wszystko wiem? Wbrew pozorom, wcale nie przez owo najświeższe doświadczenie w postaci akcji, jaką na doraźne polityczne zamówienie, reżimowe media rozpętały w tak zwanej obronie mieszkańców polskiej wsi. To oczywiście pewne znaczenie miało, choćby z tego względu, że trudno zlekceważyć sytuację, w której formacja kulturowa, która wręcz na swoich sztandarach wypisała pogardę dla wsi i dla jej mieszkańców, ni z tego ni z owego zaczyna się dławić z oburzenia, że ktoś miał czelność w debacie publicznej użyć słowa „chłopi”. Natomiast obserwację propagandowych manewrów Systemu można skutecznie prowadzić od wielu już lat, i to nawet nie na poziomie jednego tylko kraju i środowiska, w taki sposób, by wiedzieć, że numer z obrażaniem, należy do bardzo starego repertuaru kłamców na całym świecie.
Jak idzie o starą Polskę, nie bardzo jest o czym mówić, bo tak naprawdę, każda wrogie słowo skierowane pod adresem czy to milicjanta, czy partyjnego urzędnika, obrażało lud pracujący miast i wsi, a zatem nas wszystkich. Oczywiście nikt w tę propagandę nie wierzył, jednak przekaz szedł wciąż ten sam: wróg milicjanta, to wróg Partii, a wróg Partii – to twój wróg. I również ten sam był zawsze cel. By między człowiekiem, a jego wrogiem uruchomić wieczny stan konfliktu. No ale to było dawno. Dziś wrogów wyłapuje się w sposób wybiórczy, zależny od sytuacji. Jarosław Kaczyński, na pytanie, czy podoba mu się pomysł, by można było głosować przez Internet, powiedział, że mu się ten pomysł nie podoba, bo jakoś nie wypada, by tak poważny akt, jak wybory realizowany był przy piwku przed monitorem komputera. Natychmiast więc stworzono obraz Kaczyńskiego, jako kogoś, kto nienawidzi internautów, jako pijaków i zboczeńców. Innym razem Ludwik Dorn wspomniał coś o tak zwanych „wykształciuchach”, a więc ludziach, którzy wprawdzie zdobyli jakieś wykształcenie, ale nie bardzo wiedzą, co z tym wykształceniem zrobić. Natychmiast stworzono obraz nie tylko Dorna, ale i całej reprezentowanej przez niego formacji, jako wroga ludzi wykształconych. Któregoś dnia Lech Kaczyński zwrócił się do jakiegoś agresywnego ulicznika przy pomocy epitetu „dziadu”, i do dziś ten dzień ciąży na jego pamięci, jako dzień, w którym Lech Kaczyński zademonstrował pogardę do prostego, a nie wykluczone, że i biednego, człowieka. Jarosław Kaczyński zasugerował, ze nie jest dobrze jeśli dziecko jest wychowane przez ulicę, a nie przez rodziców – natychmiast okazało się, ze jest na odwrót. To ulica i podwórko stanowi wymagany standard. A sam Kaczyński jest pierwszym wrogiem bawiących się na podwórku dzieci. Ten sam Jarosław Kaczyński – w sumie, to bardzo ciekawe, że tylko on jest taki nieostrożny – zapytany o to, dlaczego, chcąc pokazać, jak drogie stało się nasze polskie życie, nie zdecydował się zrobić zakupów w sieci „Biedronka”, lecz wybrał zwykły sklep osiedlowy, odpowiedział, że „Biedronka”, jako oferta najtańsza, byłaby tu mało reprezentatywna, i w jednej chwili stał się wrogiem tanich sklepów i ludzi, którzy tam robią zakupy. Wszyscy pamiętamy bardzo dobrze, jak to nagle wszyscy, na czele z premierem Tuskiem, zaczęli deklarować, że oni na przykład kupują wyłącznie w „Biedronce”. W odróżnieniu od tego podleca – Kaczyńskiego. A tak zwana „sprawa śląska”, kiedy to pierwszy onanista III RP Marcin Meller, a za nim cała reszta wynajętych osobistości, nagle zaczęli deklarować narodowość śląską, tylko po to, by zaprotestować przeciwko słowom Jarosława Kaczyńskiego, określającym politykę na rzecz autonomii Śląska, jako antypolską? Można się już tylko zastanawiać, cóż to takiego się stało, że po swoim słynnym adresie do tych, co stoją tam, gdzie „stało ZOMO”, System nie uruchomił akcji w obronie zomowców pod hasłem „Wszyscy jesteśmy z ZOMO”.
Wiemy natomiast, dlaczego, kiedy Zbigniew Hołdys określił Jarosława Kaczyńskiego epitetem „chuj”, na Facebooku, nie ruszyła akcja pod tytułem „Jestem chujem”. Dlatego mianowicie, że ten rodzaj zabawy stanowi żywioł Hołdysa właśnie i jego treserów, a nie ludzi normalnych.
I oto nagle się okazuje, że, podobnie jak w wielu innych sytuacjach, i tu pomysł organizowania społeczeństwa przeciwko wspólnemu wrogowi, nie jest naszym polskim wynalazkiem. Całkiem niedawno mianowicie, dotarła do mnie informacja, że gdzieś w Kanadzie, szef miejscowej policji, zaniepokojony wzrostem motywowanych seksualnie napadów na młode kobiety, zwrócił się do nich z apelem, by spróbowały jednak nie ubierać się jak dziwki, bo w ten sposób prowokują niedobre zachowania u różnego rodzaju zboczeńców. Natychmiastową reakcją na te słowa stał się powszechny protest oburzonych kobiet – i to co w tym najciekawsze, nawet nie koniecznie tych, które bardzo lubią się ubierać jak dziwki, ale wszystkich kobiet z jakiegoś powodu dotkniętych tym apelem – mężczyzn, polityków i najróżniejszego typu społecznych aktywistów, zorganizowany pod hasłem: „Wszyscy jesteśmy kurwami”, a uwidoczniony w postaci demonstracji z udziałem przebranych za owe kurwy obywateli. A ja już tylko mogę się założyć, że ów nieostrożny policjant był politycznie związany z tamtejszą prawicą. Skąd to wiem? Przede wszystkim stąd, że gdyby to był „swój człowiek”, to przede wszystkim, jeśliby on już formułował jakieś apele, to o organizację białych marszów przeciwko przemocy, a najpewniej, wspólnie z paroma kolegami, założyłby jakąś dochodową fundację na rzecz popierania aborcji u ofiar gwałtów. No i, oczywiście, gdyby on był „naszym człowiekiem”, to jego sława nie dotarłaby aż do uszu delegatury Systemu w Polsce w osobie Wojciecha Orlińskiego, który nas o tym kanadyjskim faszyście zechciał poinformować.
Podobnie zresztą, pies z kulawą nogą by nie usłyszał o niedawnym „skandalicznym ataku na polską wieś”, a nasi prawicowi publicyści nie mieliby szans popisywać się swoim obiektywizmem i umiarkowaniem w ocenach, gdyby słowa o zbaraniałym chłopstwie, z jakiegoś powodu – a przecież, jak wiemy, powodów by się znalazło wiele – wypowiedział taki na przykład Donald Tusk. W końcu mieliśmy okazję tego typu wydarzenia ćwiczyć wielokrotnie, choćby jak idzie o starsze panie w moherowych beretach, czy dowodów osobistych naszych babć, i zawsze się okazywało, że jak idzie o tworzenie społecznej nienawiści, kierunek jest wciąż ten sam. Bo taka właśnie jest podstawowa metoda prowadzenia antydemokratycznych kampanii wszędzie, od początku świata. Ma ona nawet swoją nazwę: „Dziel i rządź”.
Zbliżają się wybory i wszyscy mamy nadzieję, że wreszcie uda się nam tak zorganizować, by tę bandę pasożytów odsunąć od władzy. Jednak nie łudźmy się, że wraz z upadkiem tego rządu to całe kłamstwo nagle się skończy. Że stanie się coś co je ostatecznie skompromituje i unicestwi. Ono bowiem jest wieczne, tak jak wieczna jest ludzka zgoda na służenie złu, pod warunkiem, że owo zło wskaże nam wroga. Dziś musimy to zło odsunąć od władzy, ale i tu nie miejmy złudzeń. Ono nawet pozbawione bezpośredniego wpływu, będzie atakowało, i to atakowało jeszcze energiczniej i w sposób jeszcze bardziej przemyślany. I wreszcie dojdzie do tego, że my będziemy stali tu na tej naszej ubitej ziemi, a wokół nas będą się gromadziły coraz to nowe grupy tych, którzy rzekomo powinni się przez nas czuć zagrożeni: inteligencja, wieś, biedota, ludzie zamożni, ludzie wierzący, ateiści, robotnicy, studenci, nauczyciele, Ślązacy, Kaszubi, Górale, a po nich przestępcy, zboczeńcy, stara komuna, nowe służby, byli zomowcy… Każdy będzie mógł zostać ofiarą faszystowskiej prawicy, i w ten sposób dołączyć do sił europejskiego postępu.
A nam pozostanie, jak zawsze zresztą, stać, pamiętać i uważnie obserwować, co się wokół nas dzieje. Stać wiernie, a jak się da, to iść.

Jak wszyscy widzimy, ten blog żyje i ma się zupełnie nienajgorzej. Nie znaczy to jednak, że jego prowadzenie odbywa się w poczuciu komfortu i bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie. Okres wakacji doprowadził nas do miejsca, gdzie robi się już naprawdę niesympatycznie. W związku z tym – dziś może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – proszę wszystkich o finansowe wsparcie, czy to przez bezpośrednie wpłaty na podany obok numer konta, czy przez kupowanie książki. Przynajmniej tu mogę wszystkich zapewnić, że naprawdę warto. Wiedząc, co w niej się znajduje, ja osobiście nie zastanawiałbym się ani przez chwilę.


sobota, 3 września 2011

Podziękowania znad krawędzi

Jak już wcześniej o tym wspominałem, wydanie przeze mnie książki, wbrew oczekiwaniom, finansowo mnie raczej położyło, niż wzmocniło. Wygląda na to, że wielu z tych, którzy mnie z gorącym sercem namawiali do jej wydania, robiło to zdecydowanie bardziej z myślą o innych, a nie o sobie. Bardzo to jest ciekawe.
Nie ulega jednak przy tym wątpliwości, że sam okres wakacji jest trudny dla wszystkich. Obserwowałem to z bólem przez cały miniony miesiąc. Tym bardziej dziękuję wszystkim tym, którzy mimo naprawdę trudnych dni, zechcieli się podzielić tym co mają, a często – mój Boże, jak to często dobrze widać! – nawet tym, czego nie mają. Dziękuję bardzo i proszę o nas nie zapominać. Za każdy gest solidarności, dziękuję:


Michałowi ze Świecia
Władkowi z Krakowa
Jackowi z Nowego Dworu
Marylce
Jackowi z Oświęcimia
Krzysztofowi z Gdańska
Jakubowi z Warszawy
Dance z Warszawy
Joli z Warszawy
Szymonowi z Warszawy
Piotrowi z Warszawy
Markowi z Lublina
Krzysztofowi ze Szczecina
Edwardowi z Przegędzy
Henrykowi ze Skawiny
Michałowi z Warszawy
LEMMINGOWI
Krzysztofowi z Gdańska
Annie z Olsztyna
Jackowi z Oświęcimia
Juliuszowi z Warszawy
Wojtkowi z Tychów
Kozikowi
Januszowi z Gdyni
Dorocie z Gdyni
Wojtkowi z Zakrzówka
Piotrowi z Krakowa
Wieśkowi Bóg wie skąd
Lechowi z Redy
Łukaszowi z Jeleniej Góry
Moim Ludziom ze Szczytna
Arturowi z Warszawy
Pawłowi z Poznania
Moim Ludziom z Ulicy Białej
Izie z Melomanów
Romie z Poznania
Mariuszowi z Ostródy
Wieczorkom zza miedzy
Grabarzowi
Szwedom
Krystynie z Gdańska
Jackowi z Warszawy
Michałowi z Piastowa
Pawłowi z Warszawy
Zdzichowi z Poznania
Janinie z Gniezna
Joli z Sieprawia

No i, naturalnie paypalowiczom – Ewie, Piotrowi i Kazikowi z dalekiej Ameryki.

Zaciskam zęby, pozostaję na miejscu, no i jeszcze raz proszę o pamięć. A jak kto jeszcze nie ma, zachęcam do kupowania książki.

piątek, 2 września 2011

Gdy śmierć przestaje być pop

Wczoraj media podały informację o śmierci Pauliny Pruskiej. Domyślam się, że na mieszkańcach mojej wsi, jeśli w ogóle do nich dotarła, wiadomość ta nie zrobiła większego wrażenia, natomiast na mnie osobiście – owszem. Otóż ja przede wszystkim wiem, kim była owa Paulina, a mogę nawet powiedzieć, że raz miałem ją okazję zobaczyć realnie, kiedy odbierała nagrodę za swój blog. Pamiętam ją z dwóch powodów. Przede wszystkim, kiedy ona szła w stronę sceny, wszędzie wokół słychać było szept „Patrz, to ta Paula. No wiesz, ta chora na raka”. Poza tym – dla mnie może nawet bardziej – ona wyglądała przepięknie. Była śliczna i kolorowa Dziś Paulina Pruska już nie żyje i w ogóle nie ma już o czym gadać. Ona umarła i przed tą śmiercią nie uratował jej ani jej blog, ani jej popularność, ani przyjaźń ludzi znanych i majętnych, ani nawet najbardziej zaawansowane zdobycze światowej medycyny. A więc, powtarzam – nie ma w ogóle już o czym gadać.
Tak się jednak składa, że jest pewien rodzaj śmierci, który przykuwa uwagę zarówno mediów, jak i całej popularnej kultury, a, co za tym idzie, szeroko pojętej publiczności. Tak było kiedyś w przypadku pewnej siatkarki, tak jest dziś w przypadku Pauli i jej – popularnego niemal tak jak ona sama – „pana Śmieciucha”. Obejrzałem wczoraj reportaż w TVN24 poświęcony walce Pauliny Pruskiej z nowotworem, no i tej jej ostatecznej w tej bitwie porażce. Reportaż tak typowy, jak typowe jest wszystko co powstaje w dzisiejszym przekazie popularnym. A więc były czarnobiałe zdjęcia, był kompletnie pusty, pozbawiony jakiegokolwiek już nawet nie przesłania, ale treści, komentarz, była niezwykle znacząca sesja filmowa – skierowana zapewne pod adresem bardziej inteligentnych telewidzów – kiedy to Paulina Pruska próbuje chodzić po morskim falochronie, ale jej się oczywiście ta sztuka nie udaje i wciąż spada do wody, no i – jak najbardziej – był Zbigniew Hołdys, który, jak się nagle okazuje, nie tylko potrafi życzyć ludziom śmierci, ale również zdrowia i w tym zdrowiu życia. Wiemy więc już wszystko. Paulina Pruska była młoda, piękna, chciała bardzo żyć, wszyscy ją kochali, no i umarła. I nie ma już o czym dłużej gadać.
Skoro jednak wszyscy jesteśmy już w nastroju tak bardzo podniosłym, a nasze serca osiągnęły poziom wrażliwości, który praktycznie oczyszcza nas z wszelkich wcześniejszych grzechów, chciałem powiedziec parę słów na temat innej śmierci. Śmierci nędznej, i nieciekawej, jak jasna cholera. Śmierci człowieka brzydkiego. Tak się złożyło, że parę ostatnich dni spędziłem u siebie na wsi, tam gdzie, jak mówię, wieści o kimś takim jak Paula i jej nowotwór nie docierają.
Nie wiem, czy już kiedyś o nim nie wspominałem, ale możliwe, że nie. Otóż na tej mojej wiosce mieszka pewien pan Bolek. Pan Bolek ma już 90 lat, z pochodzenia jest autentycznym Nadberezeńcem i mam wrażenie, że pod wieloma względami jest znacznie sprawniejszy choćby i ode mnie. Pan Bolek jest osobiście człowiekiem bardzo porządnym i uczciwym, a przez to, że ma za sobą te wspomniane już 90 lat życia, stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy przeróżnej. Co ja mówię, wiedzy! Pana Bolka wystarczy posłuchać, jak opowiada o latach spędzonych w wojsku w Bielsku-Białej i o tym, co z nim wówczas robiły miejscowe dziewczęta. A trzeba nam wiedzieć, że on był żołnierzykiem niezwykle urodziwym.
Pan Bolek osobiście nie pije i nigdy nie pił więcej niż przeciętny człowiek. A można wręcz powiedzieć, że jeśli o to idzie, on się zawsze utrzymywał poniżej przeciętnej. Tak się jednak zdarzyło, że miał pan Bolek syna imieniem Janek, który od swojej wczesnej młodości był zwykłym, wiejskim pijakiem. Mieszkał ów Janek całe życie ze swoim ojcem, nigdy szczególnie nie zarabiał na życie, upijał się codziennie, a za to że pan Bolek oddawał mu część swojej emerytury i płacił za niego tak zwany KRUS, ten traktował go dobrze, przynosił do domu złowione akurat w Bugu ryby, gotował dla niego i pomagał mu ile mógł w domu. Ciekawa sprawa z tym KRUS-em. Opowiada mi pan Bolek, że on płacił za Janka to ubezpieczenie nie na wypadek choroby, czy pobytu w szpitalu, bo Janek miał to do siebie, że nawet jeśli chorował, to nie na tyle, by dać się zaciągnąć do szpitala, ani nawet na tyle, by o tej chorobie komukolwiek cokolwiek wspominać. Pan Bolek opłacał za swojego syna KRUS na wypadek jego śmierci, bo to przecież każdy wie, ile taki pogrzeb kosztuje, a człowiek znowu jakimś milionerem nie jest, co nie?
Jak się może już niektórzy domyślili, Janek zmarł, a ja tylko dodam, że zmarł całkiem niedawno, ledwo zeszłej zimy. I to wódka go zabiła. Ponieważ z panem Bolkiem jesteśmy niezwykle zaprzyjaźnieni, a w dodatku szczycę się tym, że on mnie lubi niemal tak samo bardzo jak ja jego i możemy sobie rozmawiać swobodnie o wszystkim, zapytałem go jak to się stało, że Janek zmarł, no i w ogóle, jak on to przeżył, a on mi wszystko bardzo dokładnie opowiedział. Janek chorował oczywiście od dłuższego już czasu, zachowując jednak, zgodnie ze swoim charakterem, kłopoty tylko dla siebie, natomiast śmierć zabierała go od nas przez około tydzień. I opowiada mi pan Bolek, jak to on zaszedł któregoś dnia do domu, Janek leżał bardzo już słaby w łóżku i pan Janek spytał go jakoś tak: „Co byś chciał, Janeczku, żeby ja ci przyniósł?” Na co Janek odpowiedział: „Nic nie chcę, Tatuniu, tylko tak mnie strasznie tu pali, że ja by chciał się napić zimnego piwka”. Pan Bolek poszedł więc do sklepu, kupił Jankowi dwie puszki piwa, no ale niestety sytuacja była już tak rozpaczliwa, że biedny Janek nie był w stanie nawet wypić z tego piwka więcej niż parę łyków. Później tylko jeszcze zdążył powiedzieć swojemu ojcu, że on wie, że to wszystko przez tę wódkę. A parę dni później pan Bolek zobaczył, że Janek jest jeszcze słabszy, zapalił więc gromnicę i tak już tylko przy nim siedział. I w pewnym momencie Janek powiedział tylko „Odchodzę”. I umarł. Właśnie tak. Powiedział, że odchodzi i od razu umarł.
Pan Bolek opowiada mi, jak to on każdego ranka tak bardzo płacze za swoim synem, że mu już na resztę dnia łez nie starcza. Ale cieszy się z jednego powodu. Że odkładał na ten KRUS, a jednocześnie też co miesiąc wkładał jakąś tam sumę do szuflady. A więc kiedy Janek umarł, on mógł bez problemu zapłacić za pogrzeb, a teraz właśnie jeszcze dostał zwrot tych pieniędzy od państwa. Więc będzie miał też gotówkę, kiedy sam umrze.
Opowiadam te historię, i oczywiście mam poczucie, że obraz, jaki ona niesie, nie jest w żaden sposób fascynujący w taki sposób, w jaki przyzwyczailiśmy się traktować to słowo. No bo cóż jest fascynującego w tym, że gdzieś, w jakiejś zapadłej dziurze na Podlasiu, jakiś najstarszy na świecie wieśniak pochował swego syna pijaka? Cóż jest fascynującego w tym, że zmarł jeszcze jeden pijak, zwłaszcza taki, który nie był ani artystą, ani pisarzem, ani nawet lokalnym bohaterem? No dobra. Zgodzę się, że to końcowe „odchodzę” może robić pewne wrażenie. Jednak nie ulega wątpliwości, że przy tym całym brudzie i przy tej szarości, no i jeszcze przy tym niewątpliwym smrodzie końca lata, czy środku zimy – obojętne – na wiejskim podwórku, jakoś trudno jest się wzruszać.
Dla tych więc, których wrażliwość wymaga czegoś specjalnego – ale też, przyznać muszę, i dla tych, którzy są wrażliwi tylko ot tak sobie – mam na koniec coś zupełnie ekstra. Otóż podczas tego samego mojego pobytu na wsi, miałem okazję spędzić znaczną część czasu z dwoma kotami. Były to koty malutkie i tak słodkie, jak tylko można sobie wyobrazić dwa małe, rude, słodkie kociaki. Nie wiem, skąd się one wzięły, ale z całą pewnością urodziły się bardzo niedawno i z jakiegoś powodu spodobało im się zamieszkać na naszym ganku. Spędzały sobie one swoje dnie i noce głównie na tym ganku, co nie znaczy oczywiście, że od czasu do czasu nie wychodziły pomyszkować sobie po okolicy. A zatem niekiedy znikały, by jednak zaraz wrócić. Któregoś dnia przyszedł jeden i położył się pod ławką. I nagle za nim pokazał się drugi, jednak z jakiegoś powodu nie szedł, lecz się czołgał w jakiś przedziwny sposób, kręcąc się przy tym jak bąk wokół swojej osi i przypominając – zupełnie nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy – tego kalekę z wiersza Leśmiana, który zamiast chodzić skakał. Prześlizgnął się jakimś cudem przez siatkę w płocie i od razu położył się na trawie. Zmartwiłem się tym widokiem okrutnie, obróciłem się do Ani i mówię jej: „Popatrz. On jest cały połamany”. Spojrzeliśmy, a jego już nie było. Szukaliśmy go dookoła, ale już go nie znaleźliśmy.
Mądrzy ludzie mówią, że kiedy zwierzę umiera, odchodzi, i chowa się tak głęboko, by umrzeć w samotności. A ja jakoś to rozumiem. Bo umieranie, to z całą pewnością zawsze – i na zawsze – samotność. I nie zmienią tego ani pochyleni nad nami ze świecami bliscy, ani tym bardziej wpatrzone w nasze spierzchnięte wargi kamery telewizji. Tylko oczy gwiazd. I to gwiazd w sensie podstawowym, a nie przenośnym.
Jeśli kogoś ten tekst nastroił refleksyjnie i uważa, że czas przeznaczony na jego przeczytanie nie został stracony, bardzo zachęcam do kupowania książki o siedmiokilogramowym liściu, i o korzystanie z podanego obok numeru konta i zasilanie tego bloga, a przy okazji nas tu na miejscu. Dziękuję.

czwartek, 1 września 2011

Zawsze Polska

Gdyby ktoś sądził, że nie mam żadnych nowych przemyśleń na tematy bieżące, i od dziś będziemy się tu tylko zajmować geopolityką i historią, to jest w poważnym błędzie. Parę rzeczy związanych z przedłużającym się ponad ludzka miarę dręczeniem Polski przez tę bandę złoczyńców i złodziei jest jak najbardziej do powiedzenia. Niemniej problem Ukrainy, którym się tu ostatnio tak przejąłem, automatycznie skonfrontował nas z problemem Polski w skali jak najbardziej geopolitycznej, i wydaje mi się, że nic nie zaszkodzi, jeśli z bieżącą publicystyką poczekamy jeszcze do, powiedzmy, jutra, czy nawet weekendu. A dziś, bardzo proszę o chwilę jeszcze zwiększonej uwagi.
Jeszcze jesienią zeszłego roku poproszono mnie o przetłumaczenie kilku tekstów amerykańskiego historyka i publicysty Georga Friedmana, jakie zamieścił on w swojej książce, będącej geopolityczną relacją z wizyty po krajach tak zwanego Pogranicza, a więc Turcji, Polski, Rumunii, Ukrainie i Mołdawii. Przy jakiejś okazji, miałem okazję zacytować tu jeden krótki fragment dotyczący sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się Polska, jednak był to tylko, jak mówię, mały fragment, w żaden sposób nie demonstrujący powagi analizy Friedmana. A jest to, moim zdaniem, analiza o wyjątkowym znaczeniu. Oczywiście, najlepiej byłoby się odwołać do całości tego materiału, a więc i całości „polskiego” rozdziału, ale też w ogóle całości przemyśleń i sugestii Friedmana odnośnie całego naszego regionu, niestety i ze względu na obszerność tego materiału, jak i charakter tego miejsca, nie wchodzi to w rachubę. Kto zna język angielski, niech zajrzy sobie do źródła. Tam jest dostępna całość tego materiału. Dziś natomiast chciałem przedstawić dłuższy fragment na temat Polski. Powinno być interesująco. No i, przede wszystkim, pouczająco.

Polacy, podobnie jak pozostała Europa Środkowa, widzą Unię Europejską, jako rozwiązanie ich strategicznych problemów. Skoro Polska jest członkiem Unii Europejskiej, niemiecki kłopot może traktować jako rozwiązany. Oba kraje są dziś związane w jednej wspólnej strukturze instytucjonalnej, co eliminuje niebezpieczeństwo jakiejkolwiek konfrontacji. Polacy są również przekonani, że Rosja też już nie stanowi zagrożenia, i ponieważ jest znacznie słabsza, niż można by sądzić, ale też dlatego, że, jak to w rozmowie ze mną określił pewien urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ani Ukraina, ani Białoruś nie są już tamtymi co kiedyś satelitami Sowieckiego Imperium. Prawdę mówiąc, zarówno o Ukrainie jak i Białorusi mówił on bardziej jako o buforach. Podobnie jak to było w przypadku niegdysiejszego zagrożenia austrowęgierskiego, które rozmyło się w melanż dwóch słabych państw, a z których ani jedno ani drugie nie jest już w stanie Polsce zagrozić.
W tym stanie rzeczy, wielu Polaków skłonnych jest twierdzić, że zagrożenia związane z życiem na Wielkiej Północnoeuropejskiej Równinie zostały ostatecznie usunięte. Z mojego punktu widzenia jednak, ten rodzaj spojrzenia wiąże się z dwoma problemami. Po pierwsze, jak już mówiłem w poprzednich esejach w tej serii, Niemcy są w trakcie przeorganizowania swojej roli jako członka Unii Europejskiej. A dzieje się tak nie dlatego, że niemieckie władze tak sobie to obmyśliły. Finansowe i polityczne elity w Niemczech są oczywiście bardzo przywiązane do idei Unii Europejskiej, co jednak nie zmienia faktu, że – podobnie jak to się dzieje po roku 2008 z wieloma innymi światowymi elitami – elity niemieckie utraciły znaczną część miejsca, gdzie mogą się skutecznie poruszać. Opinia publiczna pozostaje bardzo podejrzliwa wobec potężnych subwencji, jakie rząd przyznał i najpewniej będzie musiał jeszcze przyznawać w kolejnych latach. Jak to określiła niemiecka kanclerz Angela Merkel, jako że Niemcy nie będą przechodzić na emeryturę w wieku 67 lat, Grecy mogą to robić już wieku lat 58.
Z niemieckiego punktu widzenia – a poglądy najmniej interesujące formułowane są przez coraz słabsze elity – Unia Europejska staje się coraz bardziej pułapką dla niemieckich interesów. Dla Niemców, przedefiniowanie całej Unii Europejskiej staje się koniecznością. Jeśli będzie się od Niemiec wymagało żyrowania unijnych porażek, oczekiwać oni będą, że w zamian za to uzyskają odpowiednią kontrolę nad polityką gospodarczą reszty państw. W Europie pojawia się system dwupoziomowy, w którym klienci i właściciele nie będą już dłużej dysponowali jednakową siłą.
W chwili obecnej, Polska gospodarczo radzi sobie niezwykle dobrze. Gospodarka się rozwija, i nie ma wątpliwości, że kraj ten jest, jak na dziś, liderem spośród wszystkich byłych państw satelickich. Jednak okres, gdy z Unii Europejskiej do Polski będzie płynął strumień pomocy, nieuchronnie zbliża się do końca, a już zza rogu wychodzą problemy z systemem emerytalnym. Zdolność Polski do utrzymania swojej gospodarczej pozycji w ramach Unii Europejskiej w najbliższych latach zostanie poddana poważnemu wyzwaniu. I wtedy może się zdarzyć, że Polska zostanie przesunięta do pozycji klienta.
Nie wydaje mi się, by Polska miała coś przeciwko temu, by zostać klientem, pod warunkiem jednak, że będzie się ją dobrze traktować. Problem polega jednak na tym, że Niemcy, podobnie jak inne główne państwa Unii, ani nie dysponują odpowiednimi możliwościami, ani też nie bardzo im zależy na tym, żeby dbać o peryferia Unii w stylu, który by owym peryferiom odpowiadał. Jeśli Polsce podwinie się noga, zostanie potraktowana przy użyciu dokładnie tych samych systemów kontroli, jakie zostały nałożone na Irlandię. W trakcie naszej rozmowy, pewien przedstawiciel polskich władz stwierdził, że dla niego tego typu sytuacja nie stanowi problemu. Kiedy wspomniałem o możliwej utracie przez Polskę suwerenności, odpowiedział, że są różne rodzaje suwerenności, i że na przykład utrata suwerenności budżetowej nie koniecznie musi oznaczać ograniczenia w suwerenności narodowej.
Powiedziałem mu na to, że moim zdaniem on nie zauważa wagi problemu. Zachowanie przez państwo decyzji co do kształtu systemu podatkowego, czy dystrybucji pieniądza stanowi esencję państwowej niepodległości. Jeśli polskie państwo utraci te narzędzia, jedyne co mu pozostanie, to ewentualnie możliwość ogłaszania Ogólnopolskiego Miesiąca Kręcenia Lodów i podobnych obchodów. A wówczas inne kraje, zwłaszcza Niemcy, zajmą się za nie sprawami obronności, edukacji i całej reszty. Jeśli umieścimy budżet poza procesem demokratycznym, słowo ‘suwerenność’ straci swój sens.
W tym miejscu, tak jak to zawsze bywa, rozmowa wkroczyła na poziom intencji. Usłyszałem więc, że Niemcy przecież wcale nie mają zamiaru odbierać Polsce suwerenności, lecz jedynie zrestrukturalizować Unię Europejską na poziomie współpracy. I oczywiście całkowicie zgodziłem się z tym, że Niemcy w żaden sposób nie zasadzają się na polską niepodległość. Jednak dodałem też, że intencje nie mają tu żadnego znaczenia. Po pierwsze, kto to w ogóle może wiedzieć, co chodzi po głowie Angeli Merkel? Przecieki z WikiLeaks mogą ujawnić, co ona powiedziała jakiemuś amerykańskiemu dyplomacie, jednak to nie oznacza, że powiedziała, co myśli. Po drugie, za kilka lat to już nie Merkel będzie stała na czele niemieckiego rządu, a tego, kto przyjdzie po niej, nie wie nikt. Po trzecie, Merkel nie jest niezależnym aktorem, lecz pozostaje związana politycznymi realiami. Po czwarte wreszcie, możemy to sobie nazywać jak chcemy, ale kiedy Niemcy zmodyfikują strukturę Unii Europejskiej, władza znajdzie się w ich rękach – a to co się liczy, to właśnie władza, a nie subiektywne skłonności do tego, w jaki sposób tej władzy używać.
Inna z moich rozmów dotyczyła siły Rosji. I znów, przedstawiciele władz podkreślali dwie rzeczy. Pierwsza z nich to taka, że Rosja jest słaba, a więc nie stanowi zagrożenia. Druga natomiast, że rosyjska kontrola nad Ukrainą i Białorusią jest o wiele mniejsza, niż my to sobie wyobrażamy, a to oznacza, że żaden z tych krajów nie leży w orbicie rosyjskich zainteresowań. Co do tej koncepcji, skłonny jestem częściowo się zgodzić. Rosjanie nie mają najmniejszego zamiaru odtwarzać Imperium, czy choćby Związku Sowieckiego. Branie na siebie odpowiedzialności za te dwa kraje, nie leży w żaden sposób w ich interesie. Nie ulega jednak wątpliwości, że Rosjanom zależy na ograniczeniu możliwości prowadzenia przez oba te kraje samodzielnej polityki zagranicznej. Rosjanie mogą się zgodzić na różnego typu wewnętrzne ewolucje, natomiast nigdy nie dopuszczą do tego, by między tymi państwami i zachodem doszło do jakiegokolwiek polityczno-wojskowego sojuszu. Również też nie przestaną naciskać, by rosyjska armia i jej siły morskie miały stały dostęp do ukraińskiej i białoruskiej ziemi.
Natomiast nie mogę uznać argumentu, że Rosjanie są słabi. Przede wszystkim, cóż to znaczy siła? Rosja może i jest słaba w porównaniu do Stanów Zjednoczonych, jednak z pewnością nie jest słaba, jeśli ją postawić obok Europy, czy tym bardziej tego, co się znajduje za jej granicami. Żaden kraj nie musi być silniejszy, niż wymagają tego strategiczne potrzeby, a jeśli idzie o Rosję, to z pewnością tu akurat jest ona wystarczająco silna. To prawda, ludność Rosji dramatycznie się zmniejsza, a gospodarczo sam kraj jest w rozsypce. Tyle że jak idzie o Rosję, ona jest w gospodarczej rozsypce jeszcze od czasów napoleońskich, jeśli nie wcześniejszych. A zdolności Rosji do demonstrowania całkowitej niezależności możliwości militarnych od jej siły gospodarczej, była już historycznie wielokrotnie potwierdzana.
Podniosłem kwestię europejskiego, a szczególnie niemieckiego uzależnienia od płynącej z Rosji energii. Usłyszałem, że przecież Niemcy importują z Rosji zaledwie 30% swojej energii. Przyznaję, sądziłem, że jest to aż 45%, ale i tak 30% to potężne uzależnienie. Wystarczy zlikwidować tę część i niemiecka gospodarka jest nie do utrzymania. A świadomość tego daje Rosji potężną siłę. I jeśli nawet przyjmiemy, że Rosja potrzebuje swoich wpływów z eksportu energii, to z pewnością jest ona w stanie przetrzymać brak tych wpływów znacznie lepiej, niż Europa i Niemcy będą potrafili przetrwać brak samej już energii.
Pojawia się wreszcie kwestia współpracy niemiecko-rosyjskiej. Jak już to omawiałem wcześniej, uzależnienie Niemiec od rosyjskiej energii i rosyjskie potrzeby odnośnie niemieckiej technologii, stworzyły między oboma państwami rodzaj synergii. Coś co bardzo dobrze jest demonstrowane przez ich nieustanne dyplomatyczne konsultacje. W dodatku jeszcze, zainteresowanie Niemców przyszłością Unii Europejskiej, pozwoliło im uzyskać bardziej niezależny i bardziej ambitny kurs. Z ich punktu widzenia, Rosjanom udało się uzyskać wszystko co najważniejsze, jeśli idzie o geopolityczną odbudowę. Jeśli porównać sytuację do tego, z czym mieliśmy do czynienia 10 lat temu, trzeba przyznać, że Putinowi udało się przeprowadzić bardzo skuteczny zabieg. Dziś Rosja zainteresowana jest przede wszystkim oddzieleniem Europy od Stanów Zjednoczonych, a już zwłaszcza od Niemiec. I kiedy Niemcy rozglądają się za nowymi podstawami swojej polityki zagranicznej, Rosjanie poszukują partnerstwa w Europie.
Polscy przywódcy, z którymi miałem okazję rozmawiać, bardzo wyraźnie dali mi odczuć, że nie widzą w tym wszystkim żadnego problemu. A mi osobiście jest bardzo trudno uwierzyć, że porozumienie rosyjsko-niemieckie nie dotyczy Polski. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że ani Niemcy ani Rosja nie mają planów, by Polskę krzywdzić. Jednakowoż, jak wszyscy wiemy, słoń też nie ma zamiaru krzywdzić myszy. Tyle że tak przy okazji, wbrew intencjom, mysz zostaje skrzywdzona.
Wydaje mi się, ze prawdziwy powód owego polskiego podejścia jest taki, że Polacy nie mają wyboru. Kiedy przypomniałem pomysł Międzymorza z amerykańskim poparciem, pewien ważny urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych wskazał mi na fakt, że w ramach nowej natowskiej strategii, Niemcy na obronę Polski przeznaczają dwie dywizje, podczas gdy Amerykanie zaledwie jedną. Mówiąc to, robił wrażenie bardzo rozgoryczonego. Fakt że Amerykanie zdecydowali ostatecznie zrezygnować z zapowiadanej obrony przeciwrakietowej na terenie Polski, jak również ich nie do końca jasne stanowisko w sprawie rozlokowania w Polsce rakiet typu Patriot, traktował on jako zdradę Amerykanów wobec wcześniejszych przyrzeczeń. Dość głupio próbowałem argumentować, że jedna amerykańska brygada stanowi znacznie skuteczniejszą siłę, niż dwie współczesne niemieckie dywizje, ale ponieważ sprawa wcale nie jest taka oczywista, wręcz celowo skiksowałem. Zarzut jaki usłyszałem, to ten, że nowy plan NATO nie wskazuje na jakiekolwiek zaangażowanie Ameryki, a już z pewnością na nic wiarygodnego.
Moja faktyczna reakcja na te argumenty była nieco inna. Polska była bezradna przez całe wieki, najpierw jako ofiara okupacji, a następnie rozbiorów. Wolna i niepodległa była jedynie przez krótki okres między obiema wojnami. Skazując się na francuskie i brytyjskie gwarancje, wręcz swoją suwerenność odrzuciła. Nawet jeśli założymy, że owe gwarancje były nieuczciwe, tak czy inaczej, nie było takiej możliwości, by je honorować. Polska poddała się zbyt szybko.
Zagwarantowanie sobie niepodległości jest pierwszą i najważniejszą kwestią, która leży wyłącznie w rękach Polaków. Przede wszystkim, żaden naród nie może wyzbyć się kontroli nad podstawowymi narodowymi prerogatywami, takimi jak gospodarka, na rzecz organizacji międzynarodowych. A już zwłaszcza tych, które zdominowane są przez takie, stanowiące historyczne zagrożenie państwa, jak Niemcy.
Naturalnie, w swoich działaniach naród nie może opierać się na tym, jak odbiera niemieckie intencje. Wszystkie państwa zmieniają swoje intencje nieustannie. Weźmy przykład Niemiec z lat 1932 i 1934. Po drugie, pomysł by pocieszać się gospodarczą słabością Rosji oznacza odczytywanie historii w sposób celowo błędny.
To co jednak najważniejsze, suwerenność narodowa oparta jest głównie na zdolności narodu do samoobrony. To prawda – Polska nie jest w stanie obronić się przed traktatem podpisanym przez Niemcy i Rosję, przynajmniej nie samodzielnie. Może jednak zyskać na czasie. Pomoc może i nigdy nie nadejść, jednak jeśli w ogóle brakuje czasu, ona nie nadejdzie już z całą pewnością. Oczywiście, Polska może też uznać, że należy przystosować się do niemieckich i rosyjskich oczekiwań, licząc na to, że tym razem wszystko może potoczyć się inaczej. Może i to założenie jest wygodne. Może też i okazać się prawdziwe. Jednak nie można zapominać, że na szali leży ni mniej ni więcej tylko życie narodu.
Osobiście, sytuację widzę tak, że zarówno polskie władze, jak i sami Polacy są przekonani, że jak na dziś są bezpieczni, choć przyszłość pozostaje nieznana. Również można zauważyć pewne poczucie bezradności. Polska jest energicznie rozwijającym się europejskim krajem, pełna nowo-powstających biznesów, oraz funduszy hedgingowych. Jednak cała ta aktywność przykrywa jedynie głęboko ukryte podejrzenia Polaków, że na końcu tego wszystkiego i tak okaże się, że los narodu polskiego nie znajduje się już więcej w polskich rękach. Co będzie, to będzie, a jeśli dojdzie do najgorszego, Polacy z całą pewnością jeszcze raz wykażą się bohaterstwem. Tę wrażliwość Chopin zamienił w sztukę. Jednak, kiedy trzeba będzie wszystko podsumować, może się okazać, że przeżycie jest znacznie bardziej prozaiczne, ale też znacznie trudniejsze do osiągnięcia, niż jeszcze jedna kompozycja. Lub bardziej dokładnie, przeżycie jest dla Polski czymś o wiele cięższym niż dzieło genialnego artysty, i o wiele rzadszym.
Ale w końcu jestem tylko Amerykaninem, a tym samym kimś w znacznie mniejszym stopniu opanowanym przez tragiczną wrażliwość, niż przez realne myślenie strategiczne. Dla Polski, owa strategia jest wynikiem uznania, że nie tylko została ona uwięziona między Niemcami i Rosją, ale też że niemiecko-rosyjskie przymierze pozbawiło ją wszelkich ruchów. W tym uścisku Polska może zostać zgnieciona. Mimo to, wciąż istnieje szansa, by tego uniknąć. By to się jednak udało, Polska potrzebuje trzech rzeczy. Po pierwsze, musi opracować państwową strategię obronną, która sprawi, że ewentualny atak stanie się znacznie bardziej kosztowny, niż próba znalezienia drogi okrężnej. Oczywiście to będzie kosztowało. Ale w końcu zastanówmy się, ileż to Polacy musieli już zapłacić, żeby uniknąć nazistowskiej i sowieckiej okupacji? To co dziś wydaje się drogie, z perspektywy może się okazać niezwykle tanie.
Po drugie, Polska pozbawiona sojuszy pozbawiona jest odpowiedniego ciężaru. Jako część sojuszu rozciągającego się od Finlandii do Turcji, w ramach pamiętnego Międzymorza, Polska znalazłaby się w ramach układu o wystarczającej wadze, by moc nie zważać na taki drobiazg jak NATO. NATO stanowił sojusz na czas zimnej wojny. Ta wojna jest już dawno za nami, a owo stare przymierze wciąż trwa, jak niedożywiona zjawa, utrzymywana przez bardzo wykarmioną biurokrację.
Polsce bardzo by się przydała jakiegoś typu współpraca z Rumunią, i to niezależnie od tego, co o tym może sądzić, dajmy na to, Portugalia. Sojusz ten wymagałby polskiego przywództwa. Samo oczywiście ono się nie zrobi, jednak przede wszystkim Polska musi pokonać w sobie ową fantazję, że 18 lat Unii Europejskiej reprezentuje europejską transformację roku 2000 w kierunku czegoś na kształt Królestwa Niebieskiego. Według europejskich standardów, 18 lat to nie taki długi okres czasu, a w ostatnim czasie Europa nie ma się najlepiej. Jeśli Niemcy się pomylą w swojej grze, Unia przetrwa. A Polska? Myślenie strategiczne zawsze powinno zakładać najgorszy scenariusz, a nie naiwne układy z przywódcami, którzy dziś są, a jutro już ich nie ma.
Wreszcie, Polacy muszą utrzymać swoje dobre relacje z światowym przywództwem. Zgoda, końcówka administracji Busha i początek rządów Obamy nie mogą Polaków nastrajać optymistycznie. Jednak pozostaje faktem, że XX wiek trzykrotnie miał okazję widzieć, jak Stany Zjednoczone wystąpiły, by uchronić Europę przed niemiecko-rosyjskim sojuszem i dominacją jednej potęgi. Czy to Niemiec, Rosji, czy obu ramię w ramię. Owe wojny nie były prowadzone przez wzgląd na sentymenty. Amerykanie nie mieli Chopina. Te wojny prowadzone były z powodów geopolitycznych. Amerykanie świetnie sobie zdają sprawę z tego, że ewentualny sojusz niemiecko-rosyjski stanowi dla nich bardzo poważne zagrożenie. Dlatego też Amerykanie brali udział w I i w II Wojnie Światowej, jak też i w zimnej wojnie lat późniejszych.
Są pewne stałe kwestie, na które Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić. Na samym szczycie tej listy znajduje się dominacja Europy przez jedną potęgę. Aktualnie Ameryka jest bardzo skoncentrowana na ratowaniu Afganistanu, jednak to nie będzie trwało wiecznie. Oczywiście, Ameryka ma znacznie więcej czasu niż Polska. Ameryka ma też większą swobodę manewru. Jednak czas dla Polski też jeszcze się nie skończył. Tyle że Polacy powinni umieć go wykorzystać tak, by w odpowiednim momencie, kiedy Stany Zjednoczone już odzyskają odpowiednią perspektywę, móc się włączyć.
Unia Europejska może znów stanąć na nogi, a to co powstanie w dalszej kolejności może stanowić, tak jak to było planowane na samym początku, konfederację równoprawnych narodów. Może się okazać, że Rosjanie będą musieli się z tym pogodzić. Oczywiście, wciąż mam swoje stare wątpliwości, ale takie rozwiązanie jest możliwe. Problem jednak jest taki, że nie wiemy, co Polacy zrobią, jeśli wydarzy się najgorsze. Jestem bardzo mocno przekonany, że porażka, której można było uniknąć nie ma w sobie nic szlachetnego. Ale jestem też równie mocno przekonany, że jeśli uważnie wsłuchamy się w Poloneza, zobaczymy, że stanowi on nie tylko zaproszenie do przeżycia, ale również do wielkości.

Minęły wakacje, a wraz z nimi ten okropny stan bezczynności. Mam nadzieję, że nowy rok szkolny przyniesie Zmianę pod każdym względem. Zanim jednak zorientujemy się w kierunkach, bardzo proszę o kupowanie książki i dalsze wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Będę wdzięczny za każdy gest solidarności.


O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

  Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowiecki...