środa, 11 listopada 2009

Zakończenia nie będzie

Ten tekst – ten, a może zupełnie inny – miał się tu pojawić dopiero jutro, ale skutkiem jednego wypadku (o którym nie będzie ani słowa) i jednej refleksji (o której później), piszę się już dzisiaj, a dokładnie w nocy 11 listopada. A jest to noc nie byle jaka. Jest to bowiem noc listopadowa. Może akurat nie ta, ale właśnie listopadowa noc. I to jest pierwszy powód, dla którego można czuć niepokój. Przy takiej okazji wypadałoby bowiem przyjść z czymś szczególnym, a tymczasem wszystko wskazuje na to, że nie spotka nas nic wyjątkowego. Jednak to jeszcze nic. Jest mianowicie coś znacznie gorszego. Chodzi o to, że, zgodnie z proroctwem naszego byłego komentatora i kolegi – proroctwem z początku przeze mnie zlekceważonym – ten blog osiągnął swój punkt krytyczny. Może nie dokładnie według wspomnianych przewidywań, niemniej rzeczywiście krytyczny. On się mianowicie stał zbyt elitarny. Dziś chciałbym przede wszystkim zastanowić się, dlaczego tak się stało i podjąć próbę wyprowadzenia go na prostą. Właśnie prostą.
A więc, co się stało, że kilka ostatnich tekstów, które się tu pojawiły, tak bardzo okazały się inne od wszystkiego co można było czytać przez ubiegłe miesiące? Jak to się podziało, że kilka ostatnich tekstów tu zamieszczonych, ani nie dotyczyło bezpośrednich kwestii politycznych, ani nie służyło rozliczaniu się z pojedynczymi osobami? A tak się to właśnie zdarzyło. Bo przecież jeśli nawet pojawiły się tu nazwiska Wołka, Warzechy, czy jakiegoś innego jeszcze uczestnika obecnej zawieruchy, to tak naprawdę wcale o te zawieruchę nie chodziło, lecz o coś znacznie większego. Zrobiło się więc tak okropnie poważnie, że, nie wiem jak inni, ale ja na przykład ledwo to wytrzymałem.
I się przestraszyłem. Pomyślałem sobie, że jeśli tak dalej pójdzie, to nie dość że ten blog stanie się kompletnie nieinteresujący dla większości aktualnych i potencjalnych czytelników, to dodatkowo jeszcze postawi przede mną takie wymagania, ze ja im zwyczajnie nie podołam. Że dojdzie do tego, że ja nie będę mógł już więcej pisać ot tak sobie, ale zanim siądę do komputera, będę musiał wpierw uzyskać pewność, że ci najbardziej wymagający czytelnicy nie poczują się zawiedzeni i nie pomyślą sobie, że autor ich ulubionego bloga zaczyna im dostarczać czegoś, co oni mogą otrzymać w każdej chwili w dowolnym innym miejscu. I że będę pisał coraz rzadziej, i to tylko wtedy gdy przyjdzie mi do mojej biednej głowy coś zupełnie wyjątkowego. A prawda jest taka, że ja absolutnie nie mam takich zdolności. Nie jestem ani szczególnie oczytany, ani bardzo intelektualnie twórczy, ani w ogóle w jakikolwiek sposób szczególny. Umiem wyłącznie – co już tu podkreślałem – ładnie składać zdania i tyle. I nie jest to w żaden sposób kokieteria. Każdy komentarz don estebana, LEMMINGA, Traube, tayfala, Gemby, latinitas, czy ostatnio choćby Księdza, jest nieporównywalnie mądrzejszy i głębszy, niż każdy z tych niemal już 500 moich tekstów. A jeśli ktokolwiek myśli, że tak nie jest, to niech wie, że to naprawdę jest tylko kwestią zwykłej sprawności. Większość z osób komentujących ten blog doskonale wie wszystko to, co tu czytają, plus znacznie, znacznie więcej, tyle że być może podoba się im sposób, w jaki to co sami wiedzą zostało powiedziane.
Problem jednak pozostaje. Przychodzi tu tak strasznie dużo osób, z których tak wielu czyta te słowa, emocjonuje się nimi, jakby się w nich najbardziej skutecznie odnajdywało, a ja już wiem, że to już przestało być tylko moją sprawą. Wręcz przeciwnie. To już w ogóle nie jest moją sprawą. Nie jest nią od momentu, kiedy okazało się, że zacząłem uczestniczyć w czymś, nad czym – jak celnie (choć niekoniecznie wedle mojego rozumienia) zauważył don esteban – już nie panuję. Ja już tylko piszę, a jeśli ten blog staje się wyjątkowy, to wyłącznie dzięki tym, którzy uznali go za swój. Więc piszę już tylko, staram się by każdy nowy tekst nie był gorszy od poprzedniego, no a przede wszystkim, żeby nikt nie narzekał, że musi zbyt długo czekać. Bo dopóki nie pojawi się nowy tekst, nie będzie miał czego czytać.
Myślę, że jest to moment równie dobry jak każdy inny, bym mógł złożyć pewną deklarację. Nie mam absolutnie nic przeciwko tej sytuacji. Jest mi bardzo miło, że to co tu piszę, spotyka się z taką życzliwością, że te teksty są tak chętne czytane i że jest tyle osób, które uważają je za najlepsze. Nie widzę również żadnego powodu, żeby się bać, że od tego wszystkiego albo zwariuję, albo się skiepszczę. Co najwyżej będę pisał rzadziej. I najwyżej wszyscy będziemy się musieli do tej nowej sytuacji przyzwyczaić. No a co najważniejsze, przyszedł mi właśnie, w związku z tym nowym stanem rzeczy, do głowy pewien pomysł. Ja jednak spróbuję przejąć nad tym wszystkim kontrolę i zobaczę, czy przypadkiem nie uda mi się znów pisać dla przyjemności, a nie z obowiązku. A jak mówię „dla przyjemności”, to chodzi mi o to, że pisząc nie będę się starał być równie mądry, jak moi wymienieni wyżej koledzy i przyjaciele, bo dobrze wiem, że i tak im nie dorównam. I będę pisał ładnie i ciekawie dalej, oni będą mnie życzliwie komentować, często w taki sposób, że ja większości z tego co oni piszą nie będę rozumiał, i każdy z nas będzie miał to poczucie, że bierze udział w czymś niezwykle miłym.
A więc, zupełnie wbrew zasadom sztuki, to co zostało napisane wyżej, musimy nazwać wstępem. Teraz natomiast będzie rozwinięcie. Baaaaardzo trywialne. Kompletnie nieistotne. Ale za to wesołe. Proszę posłuchać.
Od czasu jak wróciłem z gór, czyli od wczesnych godzin popołudniowych, widzę, że tematem dnia jest fakt iż Lech Wałęsa wczoraj w Berlinie zrobił z siebie idiotę, w związku z czym zastępy specjalistów próbują wbić do głowy wszystkim niewiernym, lub zaledwie wątpiącym, że akurat w przypadku Lecha Wałęsy prawa fizyki nie działają. Zresztą nie tylko fizyki. W ogóle, jak idzie o tego człowieka, wszelkie prawa są automatycznie unieważniane. Stało się przy tym tak, że o ile dotychczas wystarczyło powtarzać przy byle okazji, że Lech Wałęsa to lider, patriota, bohater i ikona, to dziś przyszedł czas na to, by wyjaśnić, dlaczego on nie jest głupkiem. A do tego zadania zaprzęgnięto specjalistów od języków. Wszelkich.
Efekt jest taki, że prawdopodobnie od wczorajszego wieczora – a w moim wypadku od wczesnego przedpołudnia – owi specjaliści próbują, nawet nie udowodnić, bo tego się zrobić nie da, ale wmówić naiwnym, że każde głupstwo wypowiedziane przez Lecha Wałęsę jeśli robi wrażenie głupstwa, to wyłącznie dlatego, że to co Wałęsa gada, nie da się przetłumaczyć na język angielski, niemiecki, francuski, czy jakikolwiek inny. Że po polsku zdanie, na przykład, „widzę to jasno na białym” jest nieskończenie mądre w swojej oryginalności, ale niestety ze względu na słabe przygotowanie tłumaczy z polskiego na inny, wielkość Lecha Wałęsy pozostaje ukryta dla nie-polskiej publiczności. Podobnie, ocena, zaprezentowana przez Bohatera naszej Historii, że „dobrze się stało, że źle się stało” nie jest cytowana przez najwybitniejsze światowe umysły, wyłącznie dlatego, że nie znalazł się nikt, kto by ją umiał z odpowiednim wyczuciem sensu przełożyć na języki obce. I że w związku z tą skazą, Lech Wałęsa będzie musiał podzielić los choćby Kazika Staszewskiego, czy Wojciecha Młynarskiego, których teksty pozostaną naszą słodką polską tajemnicą ze względu na zwykły opór materii.
Otóż nic z tego. Każde głupstwo wypowiedziane przez Wielce Szanownego Pana Bolesława pozostaje dokładnie takim samym głupstwem, bez względu na to, czy jest wypowiedziane w języku polskim, hiszpańskim, czy angielskim. Jak idzie o mnie, każdemu wątpiącemu mogę to bez najmniejszego problemu udowodnić w każdej chwili. Czy to będzie wałęsowa myśl, że „Furman nie może być koniem i odwrotnie”, czy obietnica, że on „odpowie wymijająco wprost”, czy nawet informacja, że oto właśnie on, Lech Wałęsa, „dokonał zwrotu o 360 stopni”, czy nawet coś tak niezwykłego jak ocena, że „plusy Unii Europejskiej mają swoje plusy i minusy”, mogę to wszystko bez najmniejszego problemu przetłumaczyć na język angielski. Z gwarancją pełnej wierności dla oryginału. I z obietnicą pełnej wierności dla ducha, czy może lepiej mózgu, owego przekazu. Tylko po co? Jest mnóstwo rzeczy bezsensownych, których gotów jestem się podjąć, choćby nawet takich jak pisanie na tym blogu – po raz któryś już – o nim to właśnie. Jednak są granice bezsensu. No chyba że dla pieniędzy. Jeśli TVN24 mi zapłaci, to jestem otwarty na propozycje.
Teraz już – że pozwolę sobie wrócić do nuty osobistej – powinno być zakończenie. Zakończenia jednak nie będzie. Tym razem pozostanę przy wstępie i rozwinięciu. Proszę mi wybaczyć, ale właśnie miałem szczególne dni. No i jeszcze coś. Wieczorem trafiłem w telewizji na wypowiedź księdza Adama Bonieckiego w sprawie Polski. Otóż ten dobry człowiek zapowiedział, że z całą pewnością za kilka lat Polska będzie już normalna. A skoro ktoś taki jak ksiądz Boniecki zapowiada normalność, to ja wolę uważać z jakimikolwiek konkluzjami. Zwłaszcza że nie mam pewności, czy jeśli ja i ksiądz Boniecki mówimy o normalnej Polsce, to mówimy o tym samym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...