poniedziałek, 23 listopada 2009

O mózgach za grosz i talentach za pół

Końcowa scena filmu braci Coen, Fargo wygląda tak. Marge rozmawia ze swoim mężem Normanem i Norman informuje ją, że właśnie został rozstrzygnięty konkurs na znaczek pocztowy. Projekt Normana wygrał, tyle że jego znaczek ma bardzo mały nominał – będzie szedł za trzy centy. Norman się martwi, bo jak mówi, ludzie nie za często używają znaczków trzycentowych. Na to Marge go pociesza i mówi tak: „Ależ oczywiście, że używają. Ile razy ceny listów idą w górę, ludzie potrzebują tanich znaczków, bo są zawaleni całą kupą starych”.

Coenowie to dwaj utalentowani Żydzi, którzy kręcą autorskie filmy i, zdaniem wielu, filmy obecnie na świecie najlepsze. Jestem przekonany, że obaj są obrzydliwie bogaci i nie mają żadnego powodu, by wiedzieć, jak wygląda świat, kiedy się patrzy na niego z poziomu ulicy, czy mieszkania w bloku. Mimo to, znaleźli w sobie wystarczająco dużo… czego? Nie wiem. Ale czegoś takiego, co sprawia, że przynajmniej robią wrażenie kogoś, z kim można by było porozmawiać. Kogoś, kto – nawet jeśli przez ten szczególny splot losu, znalazł się częściowo poza światem – ma wystarczająco dużo… czego? Nie wiem. Czegoś takiego jednak, co sprawia, że i jeden i drugi przynajmniej wiedzą, co trzeba, żeby być człowiekiem.
Bracia Coen. Mógłbym pisać dużo o ich filmach i ich scenariuszach i ich historiach. Tyle tylko, że ten tekst nie jest o nich. Wręcz przeciwnie. On jest o tych, co tego czegoś, co Coenowie szczęśliwie mają, sami nie posiadają, ale też przy tym wcale nie uważają tej swojej ułomności za jakiś szczególny brak. O tych, którzy uznali, że bycie człowiekiem, nie stawia przed nimi żadnych szczególnych wymagań i że te wymagania są bez porównania mniej ważne niż to, by sobie znaleźć wygodne miejsce do życia i móc sobie jak najczęściej kupić coś fajnego. Ale przede wszystkim, mam dziś na myśli ludzi głupich, złych i leniwych. Lub, lepiej – gnuśnych.
Zanim jednak zejdziemy na sam dół, popatrzmy, co spotkamy po drodze. Niedawno telewizja poinformowała, że istnieje plan, żeby wycofać z obiegu monety jednogroszowe, bo ich produkcja jest bardziej kosztowna, niż ich ostateczna wartość. Mimo że wolę być wszystkim, byle nie liberałem, uważam, że jest to pomysł, acz smutny, to niewątpliwie bardzo sensowny. Nie warto produkować groszówek. Nie ma żadnego dobrego powodu, żeby w dalszym ciągu wydawać pieniądze i marnować ludzki wysiłek na coś, co jest niemal bezwartościowe. Nawet jako czysta poezja. To co mnie jednak w tym wszystkim zainteresowało, to komentarz, jaki na ten temat wygłosili podający ową informację dziennikarze. Otóż najpierw pani prowadząca program spytała swojego kolegę, kiedy to on ostatnio widział monetę groszową, bo ona z całą pewnością nie przez kilka ostatnich lat. A ten – jak najbardziej naturalnie – się ze swoją koleżanką zgodził.
A więc, ci dwaj dziennikarscy państwo, nie dość że od kilku lat nie widzieli monety jednogroszowej – co w sumie nie jest aż tak dziwne – ale w dodatku jeszcze uznali, że to, iż oni tej monety nie widzieli, jest czymś tak oczywistym, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się tą wiadomością z ludźmi podzielić. A to już jest bardzo ciekawe. Dlaczego? Dlatego mianowicie, że trzeba naprawdę być bardzo mocno oderwanym od realnego świata, żeby nie wiedzieć, że ludzie którzy chodzą ulicami, noszą w swoich kieszeniach monety jednogroszowe. Nawet jeśli się tych ulic nie widzi, bo albo się po nich nie chodzi, albo, nawet jeśli się chodzi, to na tę okoliczność wyłącza się wszystkie zmysły plus rozum, wypada pewne rzeczy po prostu wiedzieć. Wypada je wiedzieć choćby w podobnym stopniu, jak się wie, że istnieje wspomniany już jakiś czas temu tu, na tym blogu, kolagen, którego tez nikt nigdy nie widział, ale wie, że jest. Pan i pani, którzy zostali przez swoją stację telewizyjną wystawieni na kontakt z ludźmi – również tymi, którzy mają w kieszeniach te grosiki – ani nie mają pojęcia do kogo mówią, ani też za bardzo o czym, a co najgorsze, wcale nie uważają tego za jakąś stratę.
Tak zatem wygląda świat, kiedy schodzimy w jego najbardziej mroczną głębię od poziomu, który wyznaczają choćby bracia Coen, przez tych miłych i rozgadanych, upozowanych na naszych przyjaciół i sąsiadów dziennikarzy, aż na sam dół. I co tam widać na dole? Otóż tam jest już naprawdę bardzo ciekawie. Ciekawie z tego względu, że nie dość, że te rejony są zamieszkiwane przez stwory, które z własnego, niczym nie wymuszonego wyboru, zdecydowali się na całkowitą izolację od rzeczywistego świata, nie dość że uznali, że ten zewnętrzny już dla nich świat jest na tyle nieciekawy, że nie muszą na jego temat już nawet nic wiedzieć, to w dodatku jeszcze tę swoją ignorancję, która ich zaprowadziła tam gdzie dziś są i którą już tylko starannie kultywują, uważają za niewątpliwa wartość. Proszę zwrócić uwagę: redaktor Klaczyńska i jej redakcyjny kolega Grass – bo to o nich była wcześniej mowa – wprawdzie i stracili kontakt ze światem i jednocześnie pomaleńku zaczynają tracić podstawową, tego świata dotyczącą wiedzę, ale przynajmniej jeszcze robią wrażenie, jakby czuli, że to co im stopniowo odlatuje, stanowiło jednak kiedyś, przed laty, jakąś wartość. A przez to, wciąż z przyjemnością można przynajmniej na nich popatrzeć. To, na co włazimy już na samym dnie, to prawdziwie ostatni krąg. A najbardziej w tym ciekawe jest to, że on właśnie zamieszkiwany jest przez tzw. ludzi utalentowanych, a więc w pewnym sensie kogoś takiego jak bracia Coen. Tylko w pewnym sensie, bo tak naprawdę ich gnuśność jest tak samo nędzna jak ich talent, a ich talent dokładnie tak samo marny, jak ich wiedza. Jedyne co mają rozkręcone do najwyższych obrotów, to poczucie przynależności do elity. Są to mianowicie artyści.
W minioną sobotę, obejrzałem po raz chyba już drugi w życiu, program telewizji TVN24, zatytułowany Drugie śniadanie mistrzów. Wystąpił tam, obok paru innych tzw. celebrytów, rysownik Andrzej Mleczko i – zgodnie z formułą programu – miał się tam wypowiedzieć na tematy poważne. To co mnie uderzyło na samym już początku, to fakt, że na każde pytanie prowadzącego, Mleczko mówił, że on nie będzie odpowiadał, bo się marnie czuje i mu się nie chce ani myśleć, ani tym bardziej gadać. I było tak, jak zapowiedział. Prowadzący program Marcin Meller z Playboya, zdawał pytanie, a Mleczko coś stękał i informował, że innym razem, bo on dziś jakiś słaby. I w momencie, gdy już naprawdę jedyne pytanie, jakie zwykłemu, białemu człowiekowi mogło przyjść do głowy, to takie, po jasną cholerę on tam w ogóle przylazł i jak to jest, że takie zachowanie jest publicznie tolerowane, pojawił się temat, który Mleczkę rozruszał. A mianowicie kwestia relacji między komunizmem, a faszyzmem. Otóż Mleczkę kac – czy co to tam było – natychmiast opuścił i powiedział, że on nie widzi powodu, żeby porównywać Gomułkę do Hitlera i że on uważa, że komunizm znowu nic takiego złego ludziom nie zrobił. W momencie kiedy zdesperowany już Meller, powiedział, że oni nie mówi o Gomułce, ale o Stalinie i wspomniał czarne lata 50., Mleczko odpowiedział, że na tym to on w ogóle się nie zna i nic nie wie, bo Hitlera owszem – pamięta, a tego akurat nie, i też nic szczególnego nie zauważył, a poza tym Stalin, w odróżnieniu od Hitlera, to nie Polak… No a poza tym i tak najgorsze co mogło się stać, to to, że Donald Tusk nie może zdobyć żadnej powaznej góry, bo co się wdrapie, to tam siędzą dwa trolle i go nie wpuszczają. Poważnie! Tak to właśnie powiedział. I się jeszcze tak ożywiał przez parę minut, by znów popaść w swój zwykły stupor.
Córka moja, z jakiegoś powodu ogląda ten program częściej i mówi mi, że Andrzej Mleczko występuje tam regularnie i jest zawsze najgłupszy ze wszystkich. Oczywiście bywają tam prawdziwe tuzy rytualnego zidiocenia, bo taka jest właśnie formuła programu, niemniej Mleczko – jej zdaniem – jest jeszcze nawet gorszy od, dajmy na to, aktora Pszoniaka. A ja się zastanawiam, jak to się dzieje, że z jednej strony, ludzie, którzy stanowią tak zwaną śmietankę kulturalną i artystyczną naszego kraju, nie dość że nie mają rozumu – co akurat nie jest czymś szczególnie szokującym, że nawet nie potrafią udawać, że coś tam się w tych ich głowach dzieje, to na dodatek jeszcze są traktowani przez publiczną domenę, jako przykład na coś innego niż patologię. Andrzej Mleczko, człowiek i posiadający pewnie co najmniej średnie wykształcenie, i mieszkający wśród ludzi i z tymi ludźmi jakoś tam się spotykający, nawet jeśli najczęściej kompletnie pijany, to przynajmniej od czasu do czasu trzeźwiejący, oświadcza, że on za bardzo się nie interesuje losem pomordowanych przez komunistyczny system ludzi, bo nic nie widział i nie słyszał, a więc nawet nic nie może pamiętać, i ten jego wybryk nie stanowi żadnego znaczącego wydarzenia. Człowiek, który z zimną krwią, bez śladu wstydu i publicznie, oświadcza, że komunizm niczym sobie nie zasłużył, by go porównywać z faszyzmem, bo kudy tam Gomółce do Hitlera, występuje w programie, który ma w tytule słowo „mistrz”, a co najlepsze wie przy tym świetnie, że w kolejną sobotę też tam wystąpi, bo to on współtworzy tę elitę i ten standard. A publiczność, w swojej znacznej części, i tak niczego nie rozumie, poza tym, że być może własnie zaobserwowała jeszcze jeden eksces jeszcze jednego bohatera kolorowych magazynów. No a poza tym i tak czeka teraz przede wszystkim na to, by ich ulubiony humorysta zapuścił wąsa, bo tak będzie bardziej w stylu.
Właśnie na ekranach polskich kin bryluje film zatytułowany Rewers. Nie wiem o nim nic, poza tym, że podobno jest absolutnie szczytowym osiągnięciem naszego nowego kina i że podobno jest dokładnie tak samo beznadziejny, jak wszystkie pozostałe nowe polskie filmy. W jedno i w drugie wierzę bardzo chętnie i z jednakowym bólem. Dlaczego chętnie? Dlatego, że doświadczenie mnie uczy, że każdy nowy polski film jest szczytowym osiągnięciem nowego polskiego kina. A dlaczego z bólem? Dlatego mianowicie, że mogę mieć pewność, że już wkrótce, kiedy Andrzej Mleczko do tego stopnia odleci, że już nie będzie mógł występować w programie Drugie śniadanie mistrzów, ani w ogóle pokazywać się publicznie, zostanie zastąpiony przez kolejnego ‘mistrza’ i będzie nim albo reżyser filmu Rewers, albo jego scenarzysta, albo któryś z jego aktorow (czy gra tam może Marek Kondrat?) I wtedy ten ktoś będzie nam opowiadał, jak to wygląda Polska i świat oczami artysty. A my nic na to nie będziemy mogli poradzić, ani słuchając tych stęknięć i pofukiwań, ani oglądając filmy braci Coen, ani słuchając piosenek brytyjskiego zespołu La Roux,czy duńskiej piosenkarki o imieniu Aura,oglądając kolejny odcinek serialu House, czy jakiś kolejny czeski, czy ruski film, czy kolejny zestaw obrazków z magazynu New Yorker i zastanawiając się, co to za cholera, że akurat tak to się nam musiało porobić!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...