wtorek, 22 września 2009

O pożytkach z czerwonego karku

Już niemal pod sam koniec dyskusji pod poprzednim wpisem na tym blogu, w odpowiedzi na komentarz Giza z Trójmiasta, posłałem mu link z występem pewnego amatorskiego artysty ze Stanów Zjednoczonych dla programu America’s Got Talent. Dziś wklejam ten link ponownie i od razu mam pewną prośbę, a jednocześnie radę. Zanim zechcecie Państwo czytać ten wpis dalej, proszę jednak zapoznać się z tym, co znajduje się za tym linkiem. Tak będzie zdecydowanie lepiej. To tylko parę minut.
Jestem przekonany, że większość z tych, którzy właśnie skończyli oglądać ten kawałeczek jest wzruszona dokładnie tak samo, jak wzruszony byłem ja, a wczoraj – najprawdopodobniej także – mój kolega giz 3miasto. Ów Kevin Skinner poraża każdym swoim gestem, każdym swoim słowem i – wreszcie – każdym skrawkiem swojego talentu. On poraża choćby i nawet swoją obecnością. Tym że w ogóle jest. Że razem z nami zamieszkuję ten świat. Nie mam oczywiście wątpliwości, że można bez większego wysiłku znaleźć ludzi, którzy na to zjawisko (przecież nie tylko artystyczne) pozostaną obojętni. Mogą to być dzieci, które nie widzą świata poza Nirvaną czy Pearl Jam. Mogą to być oczywiście miłośnicy muzyki spod znaku hip-hopu, dla których cała reszta to nudy na pudy. Mogą to być wreszcie ci, którzy w ogóle nie lubią się wzruszać. Niemniej, jestem przekonany, że skoro już mamy wybrać coś w miarę uniwersalnego, to on – ten Kevin Skinner – nadaje się tu znakomicie.
Kiedy słuchałem tego występu (i jednocześnie wszystkiego tego, co mu towarzyszyło), pomyślałem sobie, że oczywiście ten człowiek jest jakoś tam wybitny i utalentowany, ale to co mnie naprawdę poruszyło, to coś zupełnie innego. Chodzi mi o to, że on, obok tego swojego geniuszu, ma jeszcze coś, co akurat mogłoby bardzo łatwo go znieść na kompletne peryferie nie tylko sławy, ale choćby ludzkiego uznania. Kevin Skinner mianowicie jest najczystszej krwi wieśniakiem, czyli tak zwanym wiejskim bucem. My się, oczywiście, w większości zachwycamy, dzielimy wrażeniami typu, jakież to ciekawe, że ktoś taki… i tak dalej. Ale zastanówmy się, czy jest taka możliwość, żeby zarówno ci z nas, tak dzisiaj poruszeni, jak i większość ludzi siedzących na tej publiczności, nagle, słuchając tego człowieka, jego gadki, jego piosenki, jego śpiewu, i patrząc na jego twarz i cały ten jego wizerunek, czuli wyłącznie zażenowanie?
Moim zdaniem jest to całkowicie prawdopodobne. Ja sobie jestem w stanie znakomicie wyobrazić, że na scenę wychodzi ten artysta i pierwsze co widzi, to ironiczne uśmiechy trzech jurorów. Zaczyna gadać, a i Sharon Osbourne i tych dwóch frajerów patrzą na niego z politowaniem i szepcą coś do siebie. Człowiek śpiewa, a oni rozglądają się dookoła i wyglądają jakby za chwilę mieli parsknąć śmiechem. Wreszcie, kiedy on kończy, ten gość po prawej mówi: „Dziękujemy ci, Kevin. Fajną masz czapkę. Pozdrów od nas kurczaki”, na przykład. I wtedy, nie mam najmniejszych wątpliwości, ten film, jeśli w ogóle znalazłby się w Internecie, to wyłącznie jako żart na zasadzie ‘Ameryka ma swojego Kononowicza’. Nie wzruszalibyśmy się słuchając, jak ten rolnik z Kentucky śpiewa, ani nawet jak płacze, tylko – odpowiednio już przygotowani i pouczeni przez głos i gest tych, którzy „przecież wiedzą lepiej” – pokładalibyśmy się ze śmiechu, widząc, jak ten burak, na pytanie, ile kurczaków złapał, mówi, że nie jest dobry z matmy.
Jestem pewien, że tak by właśnie było.
Do czego zmierzam? Oczywiście do kwestii jak najbardziej ogólnych. I, wbrew pozorom, wcale nie planuję tu jeszcze raz wałkować zbiorowego zaczadzenia ostatnim występem Pawła Kukiza. Ta sprawa jest akurat ostatecznie zamknięta. Chodzi mi tym razem o w ogóle manipulację i siłę, z jaką sprawnie użyte kłamstwo jest w stanie zrobić z biednym, bezbronnym człowiekiem dokładnie wszystko. A dziś – zgodnie z naturą tego blogu – mam na myśli politykę. Kilka dni temu, oglądałem w telewizji rozmowę, gdzie z jednej strony siedział… nie pamiętam, może Kamil Durczok, a z drugiej Roman Giertych i Robert Kwiatkowski (ten od telewizji). Kamil Durczok, jak wiemy, jest czołowym – skądinąd, bardzo sprawnym – telewizyjnym dziennikarzem, Roman Giertych, wprawdzie upadłym, ale jednak wciąż znaczącym politykiem i – jak mówią na mieście – zręcznym prawnikiem, natomiast Robert Kwiatkowski… to Robert Kwiatkowski. Robert Mazurek pisze o nim szyderczo ‘Brunatny Robert’, a reszta? Albo w ogóle o jego istnieniu nie ma pojęcia, albo wie, że to jakiś komuch, który ze swoimi ruskimi kumplami robił jakieś przekręty w TVP. Oglądałem więc tę rozmowę i z coraz większym osłupieniem nie mogłem nie zauważyć, jak Robert Kwiatkowski swoją siłą, medialną sprawnością, spokojem i nieprawdopodobną pewnością siebie, Romana Giertycha najzwyczajniej w świecie rozwala. Przychodzi ktoś, o kim wielu porządnych ludzi (w tym ja) nie mówi bez użycia wulgarnych słów, ktoś w gruncie rzeczy – na tle tej całej post-komunistycznej zgrai – bez nazwiska i po prostu przejmuje show.
Ja oczywiście wiem, skąd to się bierze. Przez wszystkie te lata komunistycznej Polski, a – niestety, również – przez kolejne 20 lat tej niby-wolności, to własnie Kwiatkowski z kolegami mieli pełny dostęp do tego, co pozwalało stać się sprawnym, znającym języki obce, wykształconym i towarzysko obytym politykiem, czy menedżerem. To im przysługiwały wszelkie możliwe bonusy, dzięki którym, wtedy gdy Polska wreszcie wybijała się na demokrację, znaczna część opinii publicznej twierdziła, że tak naprawdę, to oni wprawdzie są skurwysynami, ale za to też niewątpliwymi fachowcami. I to własnie dzięki tej reputacji, a przy okazji tym – rzeczywistym przecież – zdolnościom, to oni przejęli faktyczną władzę na wiele, wiele lat.
Pamiętam, jak wszyscyśmy się dziwili, jak to się stało, że Aleksander Kwaśniewski – najczyszej krwi partyjny aparatczyk, i to jeszcze z najbardziej podłymi papierami, potrafił podbić serca tak wielu? I jak to się stało, że oglądamy go jak się rusza, gada, patrzy i mamy przed sobą po prostu cud rosyjskiej nauki? A przecież Kwaśniewski to tylko jeden z wielu. Przecież obok niego jest i Oleksy i Cimoszewicz, a ostatnio nawet Leszek Miller – już niemal angielski lord. A najlepsze w tym wszystkim było to, że wielu z nas, obserwując tych ruskich towarzyszy, przy całym dla nich uznaniu, wierzyło, że oni – owszem – mają coś w sobie, ale prawdziwą klasę i styl reprezentują dopiero takie gwiazdy, jak Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Andrzej Celiński, czy dziś – Sławomir Nowak i Donald Tusk, czy nawet Lech Wałęsa. Więc, jak to się stało? Odpowiedź dziś jest prosta, jak ten przysłowiowy cep. I jedna opinia i druga, w dużym stopniu wynikała z czystej, zwykłej manipulacji. Oczywiście, tamci zawsze byli sprawniejsi, ale przecież nie na tyle, żeby się nimi aż tak bardzo podniecać. Kwaśniewski był znacznie lepszy od Wałęsy i całej pozostałej kupy bohaterów ówczesnej Solidarności, ale przecież bez przesady. To zawsze był poziom Kwiatkowskiego, Ungera, Czarzastego, Oleksego. Ani mniej ani więcej. Tyle że wszyscy oni byli lepsi od takiego Henryka Wujca.
A co po naszej stronie? Tu, jak już wspomniałem, zawsze panowała głównie taka sama nędza, jak u Bolszewików, ale z całą pewnością było bardziej kolorowo, no a przede wszystkim trafiały się jednostki wybitne. Tyle że co z tego, skoro i tak wszystko było nieustannie przerabiane w tym kotle pełnym kłamstw i manipulacji? Manipulacji na użytek trochę oczywiście samej władzy, ale przede wszystkim skołowanych obywateli.
I tu, już na sam koniec, muszę na chwilkę wrócić do świata rozrywki. Wydaje mi się, że między tym światem, a światem polityki, przy zachowaniu wszelkich proporcji, jest pewne podobieństwo. Otóż i tu i tam równie łatwo jest zrobić karierę i osiągnąć tej kariery szczyty, jak i z tych szczytów zlecieć na tak zwany zbity pysk. A jedno i drugie, najczęściej odbywa się nie w oparciu o faktyczne zasługi, ale jest wynikiem wyłącznie oszustwa, czy jak to się ładnie nazywa - propagandy. Czy mamy artystę choćby w minimalnym stopniu tak utalentowanego, jak ten Kevin Skinner? Pewnie nie. W końcu Amerykanie mają o wiele większą liczbę kandydatów, z których mogą wybierać. A już z całą pewnością, jeśli idzie o nasze osiągnięcia, nie wchodzą tu w grę ci, których nazwiska znamy. Ale czy to co piszę to fakt, czy tylko opinia? Otóż problem jest taki, że to jest wyłącznie opinia. Jestem pewien, że mnóstwo jest osób, którzy powiedzą, że, jak idzie o emocje i siłę przekazu, piosenka Kukiza o pijanych Ruskich jest równie, a może i nawet bardziej, poruszająca.
Czy mamy polityków wybitniejszych od Obamy, lub Billa Clintona? Ja uważam, że pewnie nie, choć wśród przegranych kandydatów – wbrew dość powszechnym opiniom – wcale nie umieszczałbym ani Donalda Tuska, ani Aleksandra Kwaśniewskiego, ani – oczywiście – Tadeusza Mazowieckiego. Ja bym nawet był skłonny powiedzieć, że każdy z nich to taki polityczny odpowiednik Pawła Kukiza. Zarówno jeśli idzie o talent, styl i naturalny czar. Natomiast są bezwzględnie też tacy, których można by było bezpiecznie posadzić naprzeciwko zarówno Obamy, jak i Clintona, a już z całą pewnością naprzeciwko Kwiatkowskiego i go jednym krótkim puknięciem rozwalić. Nie będę wymieniał nazwisk, bo po pierwsze nie o nie tu chodzi, a poza tym poziom manipulacji, z jakim mieliśmy do czynienia przez te wszystkie lata, i wciąż mamy, jest tak wysoki i tak bezlitosny, że w ogóle nie ma o czym gadać.
Po co więc gadam? To już akurat jest zupełnie proste. Gadam po to, by choć niektórzy z tych, którzy czytają ten wpis, pomyśleli sobie, jaką wartością jest prawda, naturalność i samodzielność myślenia. I przekonanie, że sami, bez niczyjej pomocy, jesteśmy w stanie wszystko świetnie ocenić. Wystarczy pamiętać, że wszystko co prawdziwe jest bardzo dobrze widoczne. Zarówno po tej jasnej, jak i dobrej stronie.
A więc zapraszam na ławeczkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...