poniedziałek, 14 września 2009

Prosimy o Światło dla Pana Intelektualisty

Pamiętam jak dawno, dawno temu, kiedy sam miałem dwadzieścia parę lat, a wokół panowała atmosfera, którą pewien – dziś już nie żyjący, niestety – Wojtek określił jako stan, w którym dla prawdziwie ambitnego człowieka, to co się tak naprawdę liczy, to „rower i stówa do jutra”, pojechałem z innym moim kolegą do Warszawy. Udałem się w tę podróż z powodów bardzo szczególnych. Kolega, choć dopiero na samym progu swojej uniwersyteckiej kariery, był już wtedy niezwykle zdolnym i bardzo szybko awansującym naukowcem i – o ile dobrze pamiętam – przy okazji swojej pracy doktorskiej, konstruował jakieś literacko-artystyczne wydarzenie na poziomie Instytutu Badań Literackich, czy jakoś tak. Więc zaprosił mnie, żebym przyjechał i wziął w tym czymś udział. Pamiętam, że tamtej nocy nie spałem, ponieważ – już po imprezie – do bladego świtu przesiedziałem w jakimś zadymionym pokoju z jego koleżankami i kolegami, nudząc się jak pies i nie będąc w stanie zrozumieć choćby jednego zdania z tego, o czym oni tam rozprawiali i ostatecznie mając już tylko ochotę najpierw im powiedzieć, co o nich wszystkich myślę, a później wyjść i się kulturalnie wyrzygać w jakiejś bramie.
Innym razem, trochę nawet później w latach, pojechałem z przyjaciółmi ze studiów w góry, ale tak się jakoś złożyło, że po drodze ktoś zaproponował, żeby zahaczyć o Bielsko-Białą, więc poszliśmy do jakiegoś mieszkania, gdzie funkcjonował tak zwany ‘otwarty dom’ i już tam zostaliśmy na cały dzień i następnie na całą noc. Też wtedy nie spałem, bo raz że się nie dało, a dwa, że to były takie czasy, że się nie spało. Więc zamiast spać, siedziałem w jednym pokoju z małą kuchnią z bandą jakiś intelektualistów, którzy znów ględzili o kompletnie absurdalnych sprawach, o kórych wcześniej przeczytali w tysiącu jakichś nikomu niepotrzebnych książek. A wszyscy byli mądrzy jak cholera. Wtedy jednak przynajmniej była wódka, więc można się było upić.
Ktoś mnie spyta, czemu ja się zadawałem z ludźmi, którzy mnie tak bardzo irytowali, a ja być może tylko to pytanie trochę zmodyfikował i sformułował je tak: Dlaczego ja się zadawałem z ludźmi mądrzejszymi od siebie? No, własnie nie wiem. Tak się jakoś złożyło, że gdziekolwiek mnie dni rzuciły, wśród wielu wspaniałych, pięknych ludzi, którzy zostali moimi cudownymi przyjaciółmi, raz po raz trafiałem na miejsca, gdzie nie było ani rowerów, ani stów na przeżycie, ani normalnej, ludzkiej rozmowy, ale wyłącznie książki i tabuny mądrali, wydzierających sobie te książki z rąk. I ile razy na nich trafiałem, to okazywało się, że im z jakiegoś powodu bardzo zależy, żebym z nimi trochę pobył i posłuchał, jak oni mówią. Nawet zupełnie niedawno, rozmawiałem z pewnym bardzo słynnym profesorem, takim co to się mówi, że nie w kij dmuchał, i on mi długo opowiadał o czymś, czego ja kompletnie nie rozumiałem, a on później wszystkich informował, jak to on lubi ze mną rozmawiać, bo ja należę do tych nielicznych w mojej rodzinie, z którymi się rozmawiać da. Kosmos.
No więc nie wiem, czemu przez tyle lat nie udało mi się wokół siebie stworzyć takiej skorupy, która by mnie od intelektualistów – bo to przecież o nich jest tu mowa – skutecznie odgrodziła. Ale myślę, że to nie jest naprawdę istotne. To co dla mnie dziś ważne, to fakt, że ja od czasu, gdy poszedłem do liceum – a w tej sytuacji, można powiedzieć, że od zawsze – miałem bardzo silnie rozwinięty kompleks niechęci w stosunku do wykształcenia i wykształconych intelektualistów. Kompleks, który mnie doprowadził do tego, że ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to ta, by ktokolwiek o mnie myślał, że jestem mądry, oczytany i wykształcony. Jeśli mogę wybierać, to zawsze wolę być idiotą. Ja tu jestem trochę jak Mr. Anus z duetu Happy Flowers, który śpiewa (jeśli to co on robi w ogóle nazwiemy śpiewaniem), jak to w jego rodzinie wszyscy są mądrzy i piękni, siostra tańczy w balecie, brat skończył studia, etc., a o sobie z dumą powtarza tylko jedno zdanie: „I’m the stupid one”.
Więc prawda jest właśnie taka. Ja nie znoszę świata ludzi wykształconych, a już do szału doprowadza mnie sytuacja, gdzie bycie intelektualistą jest stawiane mi za wzór i argument. No i wiem przy tym, oczywiście, że to jest kwestia jakiegoś mojego kompleksu, którego już chyba do końca życia nie wyjaśnię. Kompleksu, na dodatek, z którego wprawdzie jestem bardzo dumny, ale co do którego jednocześnie, z drugiej strony, zawsze się obawiałem jest coś zdecydowanie nie w porządku. Który, przez swoją całkowitą irracjonalność, znosi mnie w stronę wręcz jakiejś psychicznej skazy.
O czym już miałem okazję tu poinformować, wczoraj i przedwczoraj byłem w górach na góralskim weselu, ponieważ mój syn chrzestny żenił się z dziewczyną z tychże gór. Kiedy tylko okazja pozwalała wchodziłem przez moją komórkę do Internetu i patrzyłem, co słychać w Salonie. Wczoraj przed południem, wyszedłem na pole, znalazłem ten jednometrowy punkt, gdzie był jakikolwiek zasięg, napisałem parę komentarzy i na głównej stronie znalazłem tekst Adama Wielomskiego, zatytułowany Profesorowi Bartyzelowi w odpowiedzi http://adamwielomski.salon24.pl/.
Zszedłem z pola, siadłem na ławce przed chałupą, między koniem, traktorem, a dwoma baranami i zacząłem Wielomskiego czytać. Dlaczego? Ze względu na nazwisko Bartyzela. Mam w domu jedną starą książkę z jego felietonami. Ksiązka napisana jest prosto, jasnym językiem, mądrze i nawet kilka fragmentów z niej znam na pamięć. A więc chciałem sobie w ten niedzielny poranek w górach poczytać, co Wielomski (jakby ktoś nie pamiętał, to ten od Jaruzelskiego) może mieć do powiedzenia Bartyzelowi.
Nie przeczytałem tekstu Wielomskiego z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że był dla mnie zdecydowanie za długi i nudny, a drugi to ten, że ja w ogóle nie rozumiałem tego, co on tam pisze. Zawartość tego tekstu, pomijając tych parę fragmentów, gdzie Wielomski się chwali, że, podobnie jak Bartyzel jest profesorem i że kiedyś jechał z nim pociągiem… no i że jak jeszcze był głupi jak inni, to jeździł na sankach z górki, z mojego punktu widzenia stanowi tak niemiłosierny bełkot, że gdyby to ode mnie zależało, to ja bym Wielomskiego pokazywał w cyrku. A kto wie, czy nawet nie w zoo. Jak już wspomniałem, w moim życiu nasłuchałem się intelektualistów wszelkiego autoramentu, ale pod pewnym względem – o którym za chwilę – Wielomski jest tu zjawiskiem wyjątkowym. Jeśli ktoś ma ochotę, niech rzuci okiem na blog tego człeka. Tam na samej górze jest napisane „W oczekiwaniu na Katechon”, a jakby komuś było mało, to obok jeszcze znajdzie informację, że Wielomski uważa się za „ultramontanina”.
Jeśli już to nie zrobiło na kimś wrażenia, niech poszuka trochę niżej, już wewnątrz samego tekstu, i tam znajdzie całe stosy zdań typu: „Czy Jacek Bartyzel jest uczniem Richera i Febroniusza?”, albo „Tak by się też mogło wydawać, że prof. Bartyzel jest ultramontaninem, tak jak tradycjonaliści francuscy na czele z Josephem de Maistre’m, nie wspominając już o hiszpańskich karlistach”,albo „Niestety, w praktyce prof. Jacek Bartyzel okazuje się zwolennikiem gallikanizmu, richeryzmu, józefinizmu i febroniaryzmu”, albo „Postawa prof. Bartyzela jest typowa dla tzw. konserwatyzmu radykalnego /Guénon, Strauss, Voegelin, Gómez Davila”, albo „Tak, z punktu konserwatystów radykalnych, taki Carl Schmitt, Oliveira Salazar, Francisco Franco czy Charles Maurras – podobnie jak i Adam Wielomski – to konserwatyści ‘kauczukowi’”, czy dalej „Bardzo dobrze pisze o tym Jaime Balmes, sugerując, że legitymizm był tylko sztandarem pod którym zbierali się wrogowie liberalnej monarchii.” I proszę sobie teraz pomyśleć. Siedzi sobie taki Wielomski przy swoim biurku, obłożony tymi wszystkim dziwnymi książkami, które przeczytał od czasu, gdy zlazł z sanek, pisze ten śmieszny tekst, a następnie wkleja go w Internecie na stronie Salonu24, obok Mireksa, gw1990, toyaha, czy Galopującego Majora. Czy to jest normalne?
Mało tego. On ten tekst wkleja, obok zdjęcia prezydenta Kaczyńskiego, które między jedną a drugą przeczytaną książką, tak sprytnie zrobił, że kiedy się na nie najedzie myszą, to pokazuje się, ile jeszcze dni musimy czekać aż tę prezydenturę szlag trafi na zawsze. Takie jaja na poziomie Voegelina i Febroniusza. Kiedyś, kiedy pierwszy raz w życiu dowiedziałem się, że ktoś taki jak Wielomski w ogóle istnieje, znalazłem w necie zdjęcie, jak on stoi obok Jaruzelskiego i się z dumą napina, wsadziłem mu to zdjęcie jako komentarz, a on to kompletnie zlekceważył. Dziś jest mi wyłącznie wstyd, ze sobie w ogóle pomyślałem, że to będzie sprytny gest. Że w ogóle przyszło mi do głowy odzywać się do Wielomskiego na poziomie ludzkim. No ale, jak już wspominałem, ja zbyt mądry nigdy nie byłem.
Niezbyt mądry, ale tez nie na tyle głupi, żeby nie móc sobie pozwolić na refleksję na temat zjawiska, z którym mamy do czynienia w osobie Adama Wielomskiego. Otóż dziś, kiedy myślę o swojej obsesyjnej niechęci do intelektualistów, mam wrażenie, że tu jednak coś musi być na rzeczy. I to już nawet nie chodzi tylko o intelektualistów, ale w ogóle o ludzi z obsesjami. Myślę więc sobie, że jeśli obsesja pozostaje na poziomie tylko instynktów, to większego niebezpieczeństwa w tym nie ma. Na przykład ktoś, kto jest zagorzałym kibicem piłkarskim, jak Galopujący Major na przykład, czy Grześ, jeśli będzie chciał swoje teorie wprowadzić w życie, to w najgorszym wypadku pójdzie i będzie się prał z policją i innymi kibicami. Jeśli ktoś ma obsesję na punkcie czytania książek, to – w najgorszym dla siebie przypadku – kiedyś, w czasie przemeblowania, za dużo tych książek podniesie i coś mu się urwie w kręgosłupie. Jeśli ktoś się uzależni od seksu lub alkoholu, to też najwyżej go okradną inni pijacy, czy prostytutki. Co najważniejsze jednak, każdy z nich zawsze może od czasu do czasu pójść z dzieckiem na rower, albo pokłócić się z żoną. Gorzej jest właśnie w przypadku intelektualistów działających na poziomie idei. Oni, kiedy już przeczytają wszystko co jest do przeczytania i przemyślą wszystko, co im zostało podane do przemyślenia, to stamtąd nie mają już dokąd iść. Oczywiście, mogą, jak dziś Wielomski, wydawać jakieś pismo dla podobnych sobie wariatów, albo prowadzić bloga. A w przerwie pogadać z jakimś innym intelektualistą. Poza tym, taki Wielomski (bo o nim przecież dziś myślę) ani nie napije się wódki, ani nie pójdzie do kina, ani nie uda się na koncert, bo w jego łbie wyłącznie kotłują się jakieś obco brzmiące nazwiska i terminy, które jeśli go gdzieś prowadzą, to tylko do kompletnego zatracenia.
Najgorzej jest, kiedy te idee są tak straszliwie egzotyczne i nikomu niepotrzebne, że można nimi żyć wyłącznie na poziomie własnych myśli, a jedyne zainteresowania związane z realnym światem i innymi ludźmi, jakie dany intelektualista ma poza nimi. Jak na przykład polityka. Co taki więc Wielomski może robić w polityce? Oczywiście, może prowadzić blog, na którym wklei animację z prezydentem Kaczyńskim i będzie tam coś przestawiał. Może też napisać o tym tekst. No ale co dalej? Przecież się od tego nie oderwie, bo nie ma się w którą stronę odrywać. A do sanek też już przecież nie wróci. I stąd już mu pozostaje tylko oszaleć i dać się zamknąć, albo oszaleć i zacząć strzelać. I może to najszybciej, bo w końcu okaże się, że to jest jedyny praktycznie dostępny gest, jaki mu pozostał.
I tu już będę kończył, a jednocześnie powiem, o co mi tak naprawdę od początku chodzi. Zawsze wydawało się, że jeśli ktoś miał kiedykolwiek kompletnego fioła na punkcie wiedzy, to byli albo jacyś marksiści, albo masoni, czy inni okultyści. Ci którzy uznali, jak – za podszeptem szatana – nasi pierwsi rodzice, że wiedza jest czymś absolutnie pięknym. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ktoś kto się uważa za konserwatystę da się zaczadzić do tego stopnia czymś tak fałszywym jak wiedza. A tu proszę, mamy takiego Wielomskiego. I co on zrobi z tym wszystkim, co przeczytał w tych swoich głupkowatych książkach? Jeśli idzie o dzień dzisiejszy, może najwyżej przestać chodzić do kościoła, albo sobie otworzyć inny. A w dalszej perspektywie, to już faktycznie pozostaje mu kupić sobie ten pistolet.
Uważam mianowicie, że jest coś bardzo szczególnego w imieniu Lucyfer. Ten Który Niesie Światło. Zaznaczmy – światło zupełnie niepotrzebne, zupełnie zbędne, światło nie oświetlające niczego innego, jak tylko siebie. Światło z którego wyniknąć może wyłącznie grzech. Po co? Od tak, dla zabawy. Dla diabelskiej uciechy. Żeby zaliczyć kolejne opętanie. Bo tak to właśnie jest. Wielomski jest najzwyczajniej w świecie opętany. Siedziałem sobie wczoraj pod tą góralską chałupą, patrzyłem na lekko zamglone góry, czułem jak leciutko deszcz mi kapie na głowę i wiedziałem, że inaczej mój biedny rozum tego opisać nie da rady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...