piątek, 18 września 2009

Yes, I speak - part two

Jeszcze w czerwcu przedstawiłem tu wpis, w którym wyraziłem zażenowanie w związku z pewnym zjawiskiem, z jednej strony wyznaczającym nowe dla Polski czasy, a z drugiej tę nową Polskę jednak zawstydzającym. Poszło o panoszącą się w coraz większym stopniu obsesję na punkcie znajomości języków obcych http://toyah.salon24.pl/111051,yeah-i-speak. Mówiąc bardzo krótko, poszło o to, że, z mojego punktu widzenia, czyli z perspektywy kogoś kto potrafi tak naprawdę tylko jedno, a mianowicie uczyć języka angielskiego, powszechny poziom znajomości języków obcych – w tym przede wszystkim języka angielskiego – przez te wszystkie lata znacznie się podniósł i mnóstwo osób, szczególnie młodych, świetnie sobie na tym polu radzi. Co oczywiście jednak nie zmienia faktu, że te umiejętności są wciąż bylejakie. I dopóki wszyscy uczestnicy tej językowej rozgrywki znają swoje miejsce i nie wpadają w niepotrzebną histerię, to wszystko jest na swoim miejscu. Robi się znacznie gorzej, jeśli nagle, w tym wszystkim pojawia się grupa nadętych zawodników, którzy językowo stoją znacznie niżej od przeciętnego licealisty, a nieustannie informują wszystkich, jacy to z nich eksperci, jak to w dzisiejszych czasach bez języków ani rusz, i jakie to śmieszne, kiedy ktoś język kaleczy, lub po prostu mówi niezgrabnie.
W moim tekście, proponowałem, żeby ci, którzy pewnego ranka obudzili się z rana, powiedzieli „must have been” i uznali, że od dziś w swoim CV będą w odpowiedniej rubryce wpisywać ‘fluent’, nieco wyluzowali, bo choć wszystko mniej więcej jest na dobrej drodze, to jeśli nawet, tu i ówdzie, pojawiają się kłopoty, oni akurat mają najmniej w tych sprawach do gadania. I żeby przestali dobrym ludziom mieszać w głowach, bo – owszem – znajomość języków jest bardzo ważna i byłoby świetnie, gdyby, szczególnie ludzie na eksponowanych stanowiskach, te języki znali, to wciąż nie mamy nawet wystarczającej liczby specjalistów, którzy by mogli przeprowadzić choćby pobieżną weryfikację. A zatem, jeszcze przez ileś tam lat, będziemy musieli pogodzić się z faktem, że wielu z nas język zna tak sobie. Jednak, mając tę wiedzę, powinniśmy skupić się na uczciwej nauce, a nie na zadzieraniu nosa i pouczaniu innych.
To wszystko co napisałem w tamtym czerwcowym tekście i co powtórzyłem tutaj jest jak najbardziej do zapamiętania, jednak nie zmienia to faktu, że sprawa wcale nie jest tak bardzo nieistotna. Ona jest ważna, ona bywa bardzo zasmucająca, a niekiedy wręcz irytująca, lecz akurat znacznie bardziej na poziomie tych samozwańczych ekspertów, niż całej grupy tych, którzy spokojnie zapisują w swoich zeszytach nowe słówka, słuchają tych nieszczęsnych konwersacji na CD i próbują policzyć te wszystkie czasy. Problem prawdziwy występuje na poziomie ludzi, którzy przez swoją przebojowość, pewność siebie, a niekiedy zwykłą bezczelność, w tym – niestety – też nauczycieli, postanowili z wykonywania usług językowych żyć, a nie mają do tego wystarczającego przygotowania.
Tak się składa, że jestem maturalnym egzaminatorem i weryfikatorem. Cóż to oznacza? Czy świadczy to może o tym, że dzięki swoim zawodowym umiejętnościom osiągnąłem coś, co dla innych jest niedostępne? Absolutnie nie. Żeby zostać egzaminatorem, wystarczy być nauczycielem i przejść kurs, po którym następuje egzamin, na którym 90 procent aspirujących ekspertów i tak wzajemnie od siebie ściąga. Ściąga w sposób jak najbardziej klasyczny: szepczą, rozglądają się, posyłają sobie wymiętoszone karteczki i oczywiście przez cały są czas bardzo obrażeni, że te zadania są „głupie”. Efekt widać przy sprawdzaniu matur, gdzie tylko ktoś kompletnie nieprzytomny dałby się zwieść temu nieustannemu rechotowi, jaki wypełnia salę, kiedy to ci wybitni specjaliści dworują sobie z błędów – owszem, często rzeczywiście, skandalicznych – jakie te biedne dzieci w swoich pracach popełniają. Mógłbym cały osobny tekst napisać na temat tego, co się tam dzieje, ale szczerze mówiąc nie mam serca.
Więc to są nauczyciele. Ale popatrzmy na występy tłumaczy podczas państwowo-rządowych spotkań, czy choćby coroczne rozdanie nagród Akademii Filmowej, transmitowane przez naszą telewizję. Posłuchajmy tego frajera, który wynajęty przez telewizję i opłacony z całą pewnością znacznie lepiej niż nawet najznakomitszy nauczyciel, przedstawia coś, co się nazywa tłumaczeniem symultanicznym. Ja wiem, że to jest cholernie trudne. Zdarzyło mi się to raz i – ponieważ znam moralne standardy obowiązujące na tym polu – mógłbym oczywiście się zakręcić i z tego dobrze żyć. Nie zrobię tego jednak za żadne pieniądze, bo zwyczajnie spaliłbym się ze wstydu. Człowiek od Oskarów, tego problemu, oczywiście, nie ma. On siedzi przy tym mikrofonie, gada co mu ślina na język przyniesie, wyrzuca z siebie sekwencje, które nie znaczą absolutnie nic, stęka i sapie przez kilka godzin, a później idzie do kasy i jest z siebie bardzo zadowolony. I, zapewne, przy pierwszej lepszej okazji, podczas jakiegoś przyjęcia, czy towarzyskiego spotkania, z mądrą miną i szyderczym okiem, będzie zadręczał swoimi głupimi uwagami tych wszystkich, którzy dopiero się uczą.
Dlaczego tak jest? Dlaczego nie ma systemu, który by potrafił to zjawisko kontrolować? Odpowiedź jest złożona. Przede wszystkim, nie ma wystarczająco silnej grupy specjalistów, którzy by mogli przeprowadzać odpowiednią w tej mierze weryfikację. Ci którzy to robią, są najczęściej dokładnie takimi samymi nieudacznikami, jak ten oscarowy tłumacz, a zatrudniają ich też dokładnie tacy sami bezczelni, wiecznie rozpychający się, niekompetentni karierowicze. Drugą przyczyną tej smutnej sytuacji jest oczywista korupcja. Umowa o dzieło to piękna rzecz, szczególnie kiedy się ją podpisuje z firmą, która ma pieniądze, dużo, zawsze i na wszystko, szczególnie dla swoich. W tej sytuacji, zawsze w odpowiednim momencie pojawia się ktoś, kto powie, ze on poleca siostrę kolegi, bo ona jest „naprawdę świetna”. I wszystko gra! Skąd mi przyszło do głowy, żeby dziś zająć się tym tematem. Dziś, kiedy jeszcze nie wygasły wszystkie emocje związane z Rocznicą. Wbrew pozorom, mój dzisiejszy tekst jest trochę związany z tym tematem. Otóż wczoraj otrzymałem donos od przyjaciela, w którym to donosie przesłał mi on następujący link:http://www.ipn.gov.pl/portal/en/23/211/September_17_1939__Soviet_aggression_on_Poland.html. Jest to oficjalna strona IPN-u, poświęcona tym razem właśnie sowieckiej agresji na Polskę, pięknie przygotowana, z niezwykle interesującymi archiwalnymi zdjęciami, skierowana do osób nie znających języka polskiego, a więc w języku angielskim. Co tam widzimy? Otóż, pomijając zwykłą niezgrabność tłumaczenia, której bym się nie czepiał, tekst zawiera najbardziej oczywiste błędy. Nie jest ich dużo, ale też tłumacz nie miał większych szans na pełen koncert swojej niekompetencji. Kilkakrotnie pojawia się słowo ‘granica’ pisane ‘boarder’. Nie jest to więc literówka. Po prostu osoba wynajęta przez IPNdo tej roboty, sądzi, że po angielsku ‘granica’ to ‘boarder’. Podobnie jak to, że ‘maszt’ to ‘poll’. Dla osób nie znających języka, choć wiem, że nie ma ich tu wiele, mam ważną informację. To nie są trudne rzeczy. Słowa ‘border’ i ‘pole’ to absolutna podstawa. To wie każdy uczeń.
Niestety, nie wie tego tłumacz w IPN-ie. I teraz pojawia się pytanie, skąd on się tam wziął? Oczywiście, może być tak – zwłaszcza w przypadku IPN-u – że oni nie mają pieniędzy i ciężko oszczędzają. Może nawet nie zatrudniają osobnego tłumacza, tylko jeden z tych historyków, akurat najlepszy z całej grupy, zgodził się za jakieś drobne pieniądze zrobić to, czego inni nie umieli w ogóle. Ale może być też tak, że oni rzeczywiście zatrudnili tłumacza, oczywiście poleconego przez kogoś, czyjegoś brata, lub siostrę, lub córkę, lub koleżankę, żeby biedactwo mogło sobie dorobić. Może nie takimi pieniędzmi, jakie płaci MEN, czy telewizja, swoim ludziom, ale z pewnością lepszymi niż te przydzielone przez minister Hall Okręgowym Komisjom Egzaminacyjnym.
A więc może być i tak. I pewnie, niestety, tak jest. I, równie niestety, nic nie można na to poradzić. A zatem, z mojej strony to już prawie wszystko. Przez sympatię jednak dla tego wszystkiego co dla nas wszystkich robi IPN, przez mój dla nich nieustający podziw, proszę ich tylko. Poprawcie te błędy i rozejrzyjcie się wokoło. Jestem pewien, że wszędzie można znaleźć naprawdę wielu porządnych anglistów, którzy Wam to wszystko zrobią lepiej, a niewykluczone, że i taniej. To jest za poważne miejsce, żeby się tak fatalnie obsuwać. Zwłaszcza że wokoło same wilki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...