wtorek, 15 września 2009

A jednak out

Niedawno bardzo pisałem tu, że jeśli w ogóle interesuje mnie sport, to wyłącznie na takiej zasadzie jak interesuje mnie życie w ogóle. Lubię patrzeć na chodzących ulicami ludzi, przejmuję się tym, co się dzieje na świecie, czasem nawet zamyślę się nad tym, że jakiś aktor czy artysta się ożenił, lub rozwiódł, lub się nawet rozpił. A więc, kiedy już zacznę oglądać jakiś mecz, czy sportowy pojedynek to najczęściej bardzo chętnie sobie to co się dzieje oglądam. Niedawno nawet trafiłem na Eurosporcie na australijską ligę rugby i z największa przyjemnością obejrzałem sobie te akcje. Młody Toyah dopiero co pokazał mi na youtubie pewne słynne uderzenie Tigera Woodsa i też byłem bardzo poruszony. Przez miniony tydzień, z najwyższą radością oglądałem tenisowy turniej US Open i z równą radością przyjąłem wczorajsze zwycięstwo Del Potro. Federera – nie wiedzieć dlaczego, bo to bardzo miły człowiek – jakoś nie lubię, a Argentyńczyka wręcz przeciwnie, więc nad ranem byłem w siódmym niebie, a w pewnym momencie pomyślałem sobie nawet, że może jednak i jestem kibicem?
Prawda jednak jest taka, że nie jestem. Moje życie kręci się wokół wielu różnych zdarzeń, jednak wśród nich, absolutnie nie ma sportu. A już z całą pewnością nie ma mowy o tym, że nagle, z własnej inicjatywy, zacznę śledzić wydarzenia sportowe, by już nie wspominać o wydzieraniu się przez okno, tylko dlatego, że polscy piłkarze siatkowi pokonali Francję na Mistrzostwach Europy. Jest fajnie. Ale to tyle.
Nie było tak zawsze. Kiedy byłem młodszy, interesowałem się sportem znacznie bardziej. W piłce nożnej kibicowałem Górnikowi Zabrze, a w Anglii Evertonowi, obserwowałem sukcesy Podhala Nowy Targ w hokeju, liczyłem lata od olimpiady do olimpiady, a jak przyszedł odpowiedni czas, z zapartym tchem czekałem, by zobaczyć co dziś osiągnie Wojciech Fibak. Pamiętam też, że w tamtych latach, kibicując polskim sportowcom, miałem nieustanne wyrzuty sumienia, wynikające z tego, że każdego dnia widziałem, słyszałem i czułem, od rana do wieczora, że każdy sukces polskich sportowców jest jednocześnie sukcesem komunistycznej władzy. W tamtych latach, nie było mowy – jak dzisiaj – o wykorzystywaniu sportu w celach politycznych i propagandowych. Nikt niczego nie musiał wykorzystywać. Sport był częścią polityki i propagandy. Był, w rzeczy samej, jednym z najważniejszych elementów systemu. Moje przekonanie z tym związane, było tak silne, że ja na przykład zawsze uważałem, że największymi skurwysynami w całym komunistycznym dziennikarstwie byli komentatorzy sportowi. Dla mnie sprawa była jasna. Każdy z nich był stuprocentowym ubowcem. I wciąż byłem tym kibicem. Przypomniało mi się to wszystko i – konsekwentnie – pomyślałem sobie, że warto by było coś na ten temat napisać, dziś przed południem, kiedy włączyłem telewizor i akurat trafiłem na imprezę zorganizowaną przez Premiera na cześć siatkarzy. Właściwie już wczoraj złe myśli zaczęły mi chodzić po głowie, kiedy okazało się, że Prezydent wprawdzie umówił się z nimi na wręczenie odznaczeń, ale ponieważ nasze orły nie zdążyły zetrzeć z siebie potu, umyć się i przypudrować nosków, więc minister Drzewiecki i szef Związku kazali mu albo się zgłosić innym razem, albo – jak to dowcipnie się mówi w kręgach młodzieżowych – iść na drzewo. Oglądałem siatkarza Kurka, czy może Burka, nie znam się, gadającego zaraz po 20 z Moniką Olejnik – wyluzowanego, zrelaksowanego, tryskającego świeżością i dowcipem – a później prezesa Walczaka, czy Niezgody (wszystko jedno) tłumaczącego, jak to o 19 chłopaki nie miały serca iść, cali śmierdzący i umordowani sukcesem, na prezydenckie salony i myślałem sobie, że jest zdecydowanie podle. I wcale nie dlatego, że sport, znów po latach stał się nieoddzielną częścią polityki, ale dlatego, że przez nową władzę– jak wiele zresztą innych elementów naszego życia – został użyty do działalności ściśle antypaństwowej.
Ale nie tylko to. To co mnie naprawdę poruszyło, to obrazki, jakie dzisiejszego przedpołudnia pokazał nam Mariusz Walter z rodziną. A więc to wszystko, co było początkiem i końcem całego przedsięwzięcia, mającego z jednej strony na celu zdyskredytowanie i upokorzenie Prezydenta Rzeczypospolitej, a z drugiej sprawienie przyjemności Donaldowi Tuskowi, który jest i wiernym kibicem wszelkich dyscyplin sportowych, i jednocześnie człowiekiem zwyczajnie próżnym. To wszystko, co w swoim zamierzeniu miało doprowadzić do tego, że Prezydent zostanie kopnięty w swoje grube kartoflane dupsko, a premier Tusk będzie mógł sobie powiesić na szyi medal i pochrząkać z zadowoleniem, że on wprawdzie troszkę może niski, ale tez – tak jak oni – pełen sportowej pasji (o czym koledzy z boiska mogą zawsze zaświadczyć) i że oni na pewno go trochę lubią.
Piszę o działalności antypaństwowej, bo czymże innym jest ogłoszenie – na poziomie jak najbardziej oficjalnym – że decyzją władz sportowych i rządowych, temu prezydentowi można zwyczajnie powiedzieć, żeby się nie wysuwał przed szereg. A jak mu przyjdzie do głowy realizować te swoje niby-uprawnienia, to niech napisze podanie. Najlepiej do prezesa któregoś ze związków sportowych.
I popatrzmy tylko do czego to doszło. Mijają dwa lata jak kibole z Pomorza objęli władzę w naszym kraju i niedługo chyba trzeba będzie na nich wysyłać policję z tarczami i pałkami. Bo oni są na prostej drodze, by uznać, że Polska już osiągnęła ten upragniony przez nich stan, kiedy można zacząć rzucać kamieniami i przychodzić do pracy z siekierami i kijami, a na drzwiach do gabinetów pisać HWDP. Bo co, kurwa? Coś może komuś nie pasuje?
Oczywiście zdaję sobie świetnie sprawę z tego, że widok Kaczora czekającego ze swoimi ministrami na siatkarzy, żeby im wręczyć medale, które dla nich znaczą dokładnie tyle na ile im pozwoli trener, musi być dla wielu moich znajomych w Salonie, przezabawny. No bo pomyślmy tylko, stoi ten głupek z tymi swoimi bezsensownymi pudełeczkami, których ani nie wymieni na pieniądze, ani nawet na bilet na jakiś fajny mecz, a chce się załapać na nie swoje sukcesy. A tu się okazuje, że może innym razem, Panie Kartofelku. Można skonać ze śmiechu! A więc róbcie Państwo swoje, natomiast ja sobie pozwolę na nieco inną refleksję.
Oglądałem dziś Donalda Tuska, jak się prowadzał wśród tego siatkarsko-prezesowskiego towarzystwa, a później jak odbierał od trenera siatkarzy ten medal i pytał: „Czy to dla mnie? Na zawsze?” A następnie, jak rozdawał siatkarzom te odznaczenia i pewnie sobie myślał: „Jestem prezydentem. Jestem prezydentem”. I kiedy dobrzy ludzie przed telewizorami zasłaniali przed telewizorami oczy ze strachu, że on zaraz zacznie te pudełka do siatkarzy rzucać, żeby oni mu pokazali, jak potrafią odbijać i ścinać, on był taki szczęśliwy! A jego koledzy też się cieszyli, że tak fajnie się udało wszystko zrobić. Dokładnie tak jak zaplanowali na początku i że cała Polska to widzi i już wie, kto jest prawdziwym mistrzem, a kto niedorajdą. I teraz tylko trzeba załatwić sprawę Katynia i tego tam ludobójstwa. Pojawią się nowe sondaże i będzie git.
Właśnie. Katynia. Kiedy Premier bawił się że jest prezydentem, prawdziwy prezydent już zaczął kolejny dzień pracy. Spotkał się z członkami Rodzin Katyńskich, powiedział im parę słów pociechy i przekazał wyrazy solidarności. I ostatecznie bardzo się cieszę, że już się nie spotka z siatkarzami. Niech to spotkanie pozostanie w tym stanie upiornego zawieszenia i niech pozostanie w naszej współczesnej historii, jako ślad, dowód i świadectwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...