Jeśli się jest nauczycielem, albo po domu kręcą się dzieci w wieku 16 lat, czy młodzież dziewiętnastoletnia, zdarza się, że pojawiają się myśli, które nie mają absolutnie nic wspólnego ani z Sebastianem Karpiniukiem, ani nawet z osobami tak wybitnymi jak choćby Marek Migalski, czy Jarosław Kaczyński. Kiedy jest się nauczycielem – albo ma się w domu dzieci, które akurat stoją przed swoją być może pierwszą szansą w życiu – przychodzą do głowy myśli, z pozoru zupełnie nieważne, ale – kiedy się zastanowić – może bardziej nawet istotne, niż to, co powiedziała Monika Olejnik, jak się dziś zachował poseł Wegrzyn, albo nawet to, czy się rozbił kolejny Airbus. Dziś więc będzie o rzeczach autentycznie decydujących.
Zaczęło się lato, a wraz z latem przyszły wyniki matur i egzaminów gimnazjalnych. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jest mnóstwo ludzi, którzy w tym momencie przestaną czytać ten tekst i zajmą się czymś innym. Niewykluczone, że czymś zdecydowanie ciekawszym. Ja jednak pozostaję przy temacie. Proszę posłuchać. Otóż sytuacja jest taka, że w wielu rodzinach, właśnie w tych dniach, decydują się czyjeś losy, czyjeś przyszłe życie, czyjeś nadzieje i, być może, czyjś koniec. Przełom czerwca i lipca, bowiem, jest dla wielu rodzin czasem szczególnym. Czasem, w którym liczy się tylko jedno: co dalej? I dziś będzie właśnie o tym.
Jak niektórzy zdążyli zauważyć, jestem nauczycielem. Nie pracuję już jednak w szkole. Tak się złożyło, że uznałem, że się nie nadaję i zacząłem robić troszkę co innego. Nie wiem na czym to polega, ale jest jednak tak, że ktoś kto był nauczycielem w szkole choćby przez rok, choćby nie wiem co zaczął robić innego, i jak bardzo by odszedł od tej tablicy i tych twarzy, już nigdy nie zazna spokoju. Tak to jest i szkoda tu dalszych słów. Pamiętam więc taki rok, kiedy do szkoły, w której pracowałem, przyszła pierwsza klasa licealna, a wśród nich pewien Marcin. Jak to miałem w zwyczaju, spytałem go, co miał na koniec gimnazjum z angielskiego. Odpowiedział mi, że szóstkę. Spytałem go więc, jakie miał świadectwo. Odpowiedź była przejrzysta: z paskiem. Zapytałem owego Marcina – też standardowo – czy on uważa, że wszystko się odbyło zgodnie z zasadami. Marcin odpowiedział mi z uśmiechem – i absolutnie szczerze – że zasady to gówno. U niego w klasie, wszyscy dostali z angielskiego szóstki, a paski większość. O tym, że z tym gównem miał rację, przekonałem się właściwie natychmiast. Marcin – jako uczeń – był właściwie pod każdym względem beznadziejny. Co robi dzisiaj – nie wiem.
Do czego zmierzam? Otóż mamy w Polsce system edukacji, który właściwie nieustannie jest krytykowany, i to krytykowany z każdej możliwej strony. Mówi się, że system jest niesprawiedliwy, że promuje bylejakość, że nie umie sobie poradzić z patologiami, czy – wreszcie – niszczy prawdziwe talenty. Krytyka jest stała, nadchodzi z najróżniejszych stron, niestety jednak – być może przez ów kompletny chaos i brak precyzji – rozpływa się, nie pozostawiając jednak za sobą nic, poza kilkoma artykułami w gazetach. Szczerze powiem, że i ja nie mam tu ambicji, by rozwiązywać, które dręczą polską szkołę. Sprawa jest zbyt trudna i zbyt przepastna, jak na miejsce, w którym się dziś znajdujemy. Jednak chciałbym bardzo zwrócić uwagę na coś, co – jestem pewien – pozostaje kompletnie niezauważone, a co – jestem tak samo pewien – w bardzo poważnym stopniu przyczynia się do tego, co nazywamy upadkiem polskiego szkolnictwa, a – w konsekwencji – upadkiem Polski.
Zanim człowiek stanie się w pełni dorosły, musi przejść przez dwa momenty naprawdę ciężkiej próby. Pierwszy, w wieku szesnastu lat, podczas egzaminu gimnazjalnego, kiedy to decyduje się, do jakiej szkoły pójdzie po wakacjach, a w konsekwencji, co się stanie z jego życiem w dalszej kolejności. Drugi, to kultowa już niemal matura, gdzie osiemnastolatek, czy dziewiętnastolatek dowiaduje się, czy jego ambicje były budowane według rozsądnych kryteriów, czy może trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. I właśnie o to czekanie mi chodzi. O tym właśnie czekaniu – lub jego braku – chciałem tu wspomnieć. Problem bowiem polega na tym, że dzieci szesnastoletnie, które dopiero co przestały być dziećmi w najczystszym słowa tego znaczeniu, które często przeżywają najtrudniejszy czas swojego zycia, które jeszcze często nie wiedza nie tylko, kim chcą być, na co licza, co jest ważne, a co jest tylko bzdurą, stają przed prawdziwym egzaminem. I to egzaminem szczególnym. Egzaminem, który, z jednej strony, ma sprawdzić ich dorosłość, ich talent, ich wielkość, a z drugiej strony nie jest w stanie sprawdzić nic. Po pierwsze dlatego, że w tym wieku człowiek zmienia się z dynamiką niespotykaną od czasu życia płodowego, a z drugiej – i to jest właśnie cały sens i powód, dla którego powstaje ten tekst – te cztery godziny w życiu szesnastolatka nie mają najmniejszego prawa do jakiejkolwiek apelacji. Te cztery godziny decydują o wszystkim i nie ma od nich jakiegokolwiek odwołania. Dziecko, które napisało swój egzamin gimnazjalny, nie ma już na co czekać, poza tym wynikiem, który załatwia sprawę ostatecznie i bez odwołania.
Inaczej – jak wiemy – jest z maturą. Każdą maturę można bezpiecznie i bezkarnie poprawiać przez kolejne pięć lat. Jakikolwiek wynik egzaminu maturalnego ma znaczenie tylko o tyle, o ile znaczenie ma konkretny moment. Dziewiętnastolatek pragnie zostać prawnikiem, lub lekarzem, lub telewizyjnym producentem i albo nim zostaje, albo zmienia zdanie i zostaje nauczycielem, albo idzie do pracy w McDonaldzie, a za rok próbuje po raz kolejny. Świat ani się nie wali, ani nawet nie drży. Życie jest długie, a czy karierę zacznie się teraz, czy dopiero za rok, czy nawet za kilka lat, nie ma naprawdę wielkiego znaczenia. Maturzyści – udani, czy nieudani – jedyny kłopot jaki mają to ten, czy koledzy nie będą się ironicznie uśmiechać i czy rodzice nie będą się martwić. Inaczej – jak już wspomniałem – przeżywają sytuację gimnazjaliści. Oni wszystkie drzwi, które akurat się zamknęły, będą mieli już zamknięte na zawsze. Czasem się okaże, że spóźnili się jedynie o te dwa miesiące wakacji, zanim poczuli, że oto właśnie stali się lepsi, mądrzejsi, bardziej wrażliwi, lub po prostu lepsi.
Jestem pewien, że wielu z tych, którzy czytają ten tekst, nie wiedzą ani za bardzo o co chodzi, ani – tym bardziej – na czym polega dramat opisywanej sytuacji. W końcu – jak już pisałem we wstępie – najlepiej to rozumieją ci, którzy znają sprawę z bezpośredniego doświadczenia. Ale tak to właśnie wygląda. Moment, w którym naprawdę decyduje się wszystko, to moment, kiedy decydować się nie może jeszcze nic. A co najgorsze, ten moment to jednocześnie czas tej jednej, jedynej, nienaprawialnej szansy. My, obserwatorzy z zewnątrz, tego nie wiemy. Wiedzą to natomiast znakomicie nauczyciele, prowadzący tych własnie czternasto-, piętnasto- i szesnastolatków. I stąd właśnie się biorą przypadki kogoś takiego, jak wspomniany wcześniej Marcin. System mianowicie działa tak, że wyniki egzaminu gimnazjalnego i oceny na koniec roku dzielą się dokładnie po połowie. Z obu części egzaminu na koniec gimnazjum można otrzymać 100 punktów. Tyle samo, mniej więcej dostaje się za świadectwo i całą resztę ewentualnych osiągnięć. I teraz mamy ucznia, który był uczniem bylejakim, ale za to chodził do bylejakiej szkoły, bez jakichkolwiek ambicji, poza ambicją, żeby mieć jak najwięcej swoich uczniów w dobrych liceach. Bez jakiejkolwiek kontroli, bez jakichkolwiek konsekwencji, szkoła wysyła takiego ucznia w dalszą drogę ze świadectwem z paskiem i stoma punktami, plus – powiedzmy – 40 punktami z egzaminu gimnazjalnego, co daje 150 punktów, które to punkty dają wstęp do każdego dowolnego liceum. I teraz mamy ucznia – być może jakoś tam wybitnego – ale przy okazji takiego, który albo chodzi do gimnazjum, które jako swoją pierwszą ambicję przyjęło ocenianie wyłącznie według osiągnięć, albo gimnazjum, które nie znosi uczni wybijających się ponad przeciętność w jakikolwiek inny sposób, jak tylko na poziomie uzyskiwanych ocen. A dodatkowo ucznia, który, ponieważ ma dopiero szesnaście lat i najzwyczajniej w świecie jeszcze nie znalazł swojego miejsca w życiu, uczył się byle jak, na zakończenie szkoły dostał 30 punktów, z egzaminu gimnazjalnego – który, przypominam, zajął mu cztery godziny z jego życia i którego nie będzie mógł już nigdy poprawić – uzyskał punktów 40, i jedyne co może zrobić, to pójść do jakiegoś technikum i tam zgnić.
Ktoś mi powie, że plotę bzdury, bo na ogół system działa. Bo na ogół odrzucane są miernoty, a promowane dzieci zdolne. Możliwe. Ja jednak nie chcę pisać o tym, co się mieści w standardzie. Ja piszę o tym, co sporadyczne, ale jakże często tak okropnie niesprawiedliwe, a czasem – być może – tak niezwykle szkodliwe. Nie tylko dla osobistych losów, ale dla losów całego narodu. Jak ktoś nie wie, o czym mówię to mam tu parę przykładów. Dokładnie – parę. Otóż w liceum miałem kolegę, z którym jeszcze wcześniej miałem okazję chodzić przez osiem lat do jednej klasy w szkole podstawowej. Był to bardzo grzeczny chłopak, zawsze ładnie ubrany, zawsze spokojny i dobrze ułożony. Miał natomiast jeden problem. W pierwszej klasie liceum, nie umiał za dobrze czytać, z wszelkimi związanymi z tym konsekwencjami. Potrafił jednak coś, czego nie potrafili inni. Umiał mianowicie szybko biegać i wysoko skakać. W związku z tym, wiadomo było, ze ów mój kolega z pewnością spróbuje studiować w Akademii Wychowania Fizycznego. I tyle. Spotkałem go, pierwszy raz po latach, na przyjęciu z okazji dwudziestolecia matury. Dał mi swoją wizytówkę. Okazało się, że jest Prezesem Ogólnokrajowego Towarzystwa Rehabilitacyjnego (nie powiem, w jakim kraju, żeby go nie ujawniać), posługiwał się swobodnie pięcioma językami, a w swoim kraju uchodzi za najwybitniejszego specjalistę od rehabilitacji sportowej.
I jeśli ktoś mnie podejrzewa o to, że promuję tu fałsz, fałsz polegający na tym, że lekceważę uczniów autentycznie zdolnych i pracowitych, na rzecz jakiejś przypadkowej i zupełnie nieistotnej drobnicy, to dla niego mam też coś ciekawego. Najlepsza uczennica w mojej klasie, osoba absolutnie wybitna i wyjątkowa, dziś jest wiceprezesem jednej z największych firm farmaceutycznych na świecie i nie ulega dla mnie wątpliwości, że wszystko co ją spotkało na drodze jej kariery, było jak najbardziej sprawiedliwe i słuszne. Tyle że dziś ja nie piszę o niej. Dziś zajmuję się tu tymi, którzy mieli tego pecha, że urodzili się 30, czy 40 lat później. I dlatego, w pewnym sensie, już przegrali.
A zatem teraz przed nami druga historia. Do tej samej klasy chodził chłopak, którego dostał się do tego – zaznaczam, bardzo dobrego – liceum, wyłącznie z tego powodu, że jego mama – która pochodziła ze wsi i wierzyła, ze przyszłość leży wyłącznie w postępie – poszła do dyrektorki i dała jej ładny prezent. To też był bardzo grzeczny uczeń. Tyle że – według wszelkich dostępnych kryteriów – głupi. Po pierwszym semestrze miał siedem dwój. Na koniec pierwszej klasy miał dwie poprawki. Po drugiej jedną. Na maturze z matematyki nauczycielka podała mu dyskretnie ściągę (wyobrażacie sobie Państwo? Takie to były czasy). I całe szczęście. W przeciwnym wypadku, on matury by nie zdał. Niedawno opowiedziałem o nim mojej najmłodszej córce. Jeśli ktoś chce wiedzieć, po co, niech się domyśla. Ja już ten temat kończę.
I jeszcze raz przypominam. Wziąłem się za to wszystko tylko z jednego powodu. Po prostu, nagle zacząłem myśleć o tej jednej rzeczy. W obecnie istniejącym systemie oświatowym egzamin gimnazjalny nie podlega możliwości poprawy. Dziecko, które słabo odpowie na tych ileś pytań, nie ma żadnych szans na rehabilitację. Nigdy. Maturzysta – owszem. Szesnastoletnie dziecko nigdy. I to uważam za bardzo poważny błąd polskiego systemu edukacji.
Jeśli ktoś jest niezadowolony, następnym razem, znów będzie o polityce. Niewykluczone, że nawet o Palikocie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.