Pomyślałem sobie, że skoro dotychczas głosiłem wyłącznie oczywistości, tyle że podane w trochę może bardziej wyszukany sposób, najwyższy czas, żebym napisał wreszcie coś naprawdę kontrowersyjnego. Oczywiście, daję sobie świetnie sprawę z tego, ze wielu czytelników tego bloga powie, ze ani jedna z prezentowanych przeze mnie opinii nie pozostaje niekontrowersyjna, a – wręcz przeciwnie – wszystko, co piszę, jest horrendalnie głupie i niepoważne, ale to już, że tak powiem, nie moje zmartwienie. Fakt jest bowiem taki, że kontrowersyjnie będzie dopiero dziś.
Co mam na myśli, mówiąc ‘kontrowersyjnie’? Otóż chodzi mi o to, że – pomijając gołe fakty – wszystko co dziś mam zamiar przedstawić, poczynając na założeniach, a kończąc na wnioskach, to czyste spekulacje. Na poparcie tego wszystkiego, co chcę tu przedstawić nie mam żadnych dowodów, poza swoimi podejrzeniami, które wynikają z wieloletniej obserwacji i z mojego dotychczasowego doświadczenia. Sytuacja więc jest, na przykład, znacznie bardziej skomplikowana, niż miało to miejsce w przypadku tekstu o zabójstwie Michaela Jacksona, gdzie wszystko co należało wyłożyć, wyłożyłem starannie i czysto, jak dziecku w przedszkolu, a jeśli ktoś potrzebował dodatkowych tygodni, by moje – jak to określano – „insynuacje” się zaczęły potwierdzać oficjalnie, to już nie mój kłopot.
Będzie więc o intelektualistach. I to intelektualistach szczególnych. Wpadłem na nich przedwczoraj, podczas mojego pobytu w Poznaniu przy okazji festiwalu sztuki animowanej Animator 2009. Do Poznania pojechałem jednak nie ze względu na moją pasję do filmów animowanych, lecz – przede wszystkim – ze względu na czystą i bezinteresowna miłość do Davida Thomasa i jego muzycznego projektu o nazwie Pere Ubu, a także z powodu uprzejmego zaproszenia, jakie otrzymałem od ojca Antoniego Rachmajdy z Zakonu Karmelitów Bosych właśnie w Poznaniu. Co ma do rzeczy ojciec Rachmajda? Oczywiście nocleg i wyżywienie. Co ma do rzeczy David Thomas i Pere Ubu? To że organizatorzy festiwalu postanowili zamknąć imprezę, w sposób absolutnie uroczysty, widowiskiem teatralno-muzyczno-filmowym (jak to się czasem określa – multimedialnym), zatytułowanym Bring Me the Head Of Ubu Roi,opartym na muzyce i projekcie artystycznym w wykonaniu zespołu Pere Ubu, oraz animacji braci Quay.
Pere Ubu… Kiedy byłem o wiele młodszy, w środowisku, w którym się obracałem, doskonale wiedziano, co to jest Pere Ubu. I to wcale nie dlatego, ze ich pierwsza płyta, Modern Dance, przez niektórych poważnych krytyków (Clinton Heylin), była oceniana jako jedno z najważniejszych muzycznych wydarzeń w historii rocka w ogóle, ani też dlatego, że to był w ogóle przebój (bo nie był), ale z tej prostej przyczyny, że myśmy po prostu słuchali takiej muzyki, a cała nasza filozofia sprowadzała się do opinii, że jeśli na scenie jest więcej ludzi, niż na publiczności, to już jest znaczna szansa, że będziemy za chwilę mieli do czynienia z czymś specjalnym. A więc, kiedy szedłem do poznańskiego Zamku na widowisko o Królu Ubu, wiedziałem, że najprawdopodobniej sala będzie wypełniona tylko w części, a wśród widzów znajdzie się ta dwudziestka – podobnych do mnie – osób, którzy przyszli specjalnie dla muzyki Pere Ubu, a reszta, to już tylko będzie poznańska elita intelektualna, dla której to przede wszystkim festiwal Animator stanowi kulturalne i intelektualne wyzwanie mijającego tygodnia.
I było własnie tak, jak to sobie wyobrażałem. Wprawdzie nie udało mi się na sali dostrzec Galopującego Majora, ale na ile potrafiłem ocenić, niemal wszyscy uczestnicy gali, wypełniali pewien standard, zarówno jeśli idzie o sposób noszenia się, sposób zachowania i ogólnie sposób bycia. I to jest pierwszy element tego, co na początku tego tekstu zapowiedziałem, jako relację bardzo głęboko kontrowersyjną. Ja nie mam absolutnie żadnych dowodów na to, by twierdzić, że ocena ludzi, którą przedstawiam na podstawie swojej bardzo subiektywnej obserwacji i jeszcze bardziej subiektywnych odczuć, ma jakąkolwiek wartość. Ktoś może z pewnością mi powiedzieć, że w Poznaniu jest tak, że na imprezy typu ‘międzynarodowy festiwal filmów animowanych’ przychodzą wszyscy ci, którzy akurat mieli w ten sobotni wieczór ochotę wyskoczyć na chwilę z domu, bez względu na swój społeczny status, zainteresowania i aspiracje, za to ja, z kolei, chcę sobie zachować prawo do oceniania rzeczy w taki własnie sposób. A z tej oceny wynika własnie taki wniosek; że na imprezę przyszła elita.
I oto kolejna refleksja, którą chciałem się podzielić. Dla każdego normalnie myślącego człowieka było oczywiste od pierwszego momentu, że to co za chwilę nastąpi, to będzie komedia. Nie trzeba było ani znać sztuki Alfreda Jarry’ego, ani wiedzieć że Jarry w jakimś tam sensie stworzył teatr absurdu i w ogóle surrealizm w sztuce, żeby od początku się nastawić na to, że będzie – przynajmniej w założeniu – śmiesznie. Wystarczyło wejść na salę i choćby zauważyć, jak artyści po prawej stronie sceny, gdzie miał grać zespół, uczepili wcześniej kawałek dykty z nabazgranym po polsku napisem: „Ta strona sceny jest niewidoczna”, żeby wiedzieć, czego należy oczekiwać. Przez pierwsze pół godziny przedstawienia reakcja publiczności była szokująca. Sala, niemal w całości, zachowywała się jakby przyszli do filharmonii i zamiast orkiestry, skrzypiec, harfy i fortepiany, zobaczyli Latający Cyrk Monty Pythona (właśnie tak!) i to na dodatek, pierwszy raz w życiu. Ja nie chcę sugerować, ze zgromadzone na sali towarzystwo nie akceptowało takich akurat żartów, albo się nudziło, albo uznało, że muzyka jest irytująca. Niemal wszyscy – na tyle na ile potrafiłem dostrzec – zachowywali się, jakby kompletnie nie wiedzieli, co ich spotkało. Jakby byli głęboko przekonani, że przyszli na poważną sztukę, która wymaga od nich gustownego cmokania i mądrego kiwania głową, a tymczasem otrzymali coś czego kompletnie nie rozumieją, co wygląda na kompletny idiotyzm, a przecież – z tego co im powiedziano – miało idiotyzmem nie być.
Czas mijał. Muzycy – a jednocześnie aktorzy – pajacowali na całego, na wielkim ekranie leciały cały czas polskie napisy, żeby każdy wiedział, o co w danym momencie chodzi, a elita intelektualna Poznania, patrzyła na to wszystko z przerażeniem. W pewnym momencie David Thomas, widząc, że sytuacja robi się niedobra, zmienił tekst i zaczął wrzeszczeć na muzyków, że grają do bani i publiczność jest niezadowolona. Kiedy w pewnym momencie, w swojej tyradzie, użył słowa ‘fuck’, dopiero wtedy po sali przeleciał – po raz pierwszy – szmer zadowolenia. Podczas przerwy, większa część publiczności wyszła i już nie wróciła. Z tych co zostali, paręnaście osób reagowało śmiechem i oklaskami, pod koniec nawet zmusili cały zespół do ponownego wyjścia na scenę, a reszta siedziała do końca przerażona, że świat stanął na głowie i oni nie wiedzą, dlaczego.
Proszę w żaden sposób nie myśleć, że moje pretensje wynikają z tego, ze poszedłem na przedstawienie, które mnie zachwyciło, a które większa część publiczności wybuczała. Nikt nikogo nie wybuczał, bo – z tego co zaobserwowałem – nikt nie miał pojęcia co się dzieje. A samo przedstawienie nie zachwyciło mnie ani trochę bardziej, niż pierwszy z brzegu epizod wspomnianego już Monty Pythona. Monty Pythona, który, jak wiemy, w każdym społeczeństwie oglądać może z zainteresowaniem zaledwie drobny procent całości. Ja piszę ten dzisiejszy tekst z dwóch zupełnie innych powodów. Pierwszy to taki, że nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że ludzie, którzy w minioną sobotę zapłacili po 80 zł. żeby przyjść na ów zamykający festiwal występ, gdyby im wcześniej powiedziano, że to co widzą to kabaret Ani Mru-Mru, tyle że w przebraniu i po angielsku, przez pełne dwie godziny darliby się nieprzytomnie ze śmiechu, a gdyby dodatkowo ktoś jeszcze im wytłumaczył, że ta sztuka o wiecznie pianym królu-idiocie, to satyra na prezydenta Kaczyńskiego, zwyczajnie by oszaleli. Drugi natomiast to ten, że z tego co zdążyłem zaobserwować, a co mnie absolutnie nie zaskoczyło, publiczność zgromadzona w Zamku złożona była z przedstawicieli najbardziej właśnie dorodnej intelektualnej elity miasta.
Wystukuję tu dziś te moje – jak wspominałem kontrowersyjne i bardzo subiektywne – refleksje, bo ja po raz pierwszy chyba w życiu miałem okazję zobaczyć potęgę typowego wykształconego umysłu, o którym przecież nie raz tu już pisałem, jak się puszy w swojej pełnej krasie. I zobaczyć to wszystko z taką wyrazistością. Ludzi, którzy ani nie widzą, ani nie słyszą, ani nie czują, o ile ktoś im wcześniej nie powie, co mają widzieć, słyszeć i czuć. Bo tak własnie wygląda typowy polski inteligent. Na co dzień strasznie nadęty pogardą do wszystkiego co gorsze, a, z jego punktu widzenia, reprezentowane albo przez wieś, albo przez tzw. ścianę wschodnią, albo przez moherowe babcie, albo przez tępych pisobolszewików, czy cokolwiek obcego. Jednak kiedy któryś z nich zostanie nagle skonfrontowany z czymś kompletnie świeżym, dotychczas nie nazwanym i wcześniej przez niego nie rozpoznanym, głupieje, jak dziecko we mgle. Czy to będzie nowy film Shyamalana, czy nowy projekt Ricky’ego Gervais, czy kompletnie szalony projekt Davida Thomasa, prędzej się można spodziewać, że ten jeden wytęskniony, ulotny ślad wrażliwości znajdziemy – skoro się już tak nam zgadało – w montypythonowskim ‘wiejskim głupku’, niż w którymkolwiek z nich.
Ciekawe, czy się mylę. Jeśli któryś z salonowych intelektualistów – ze szczególnym uwzględnieniem tych dwóch obywateli Miasta Know-How, których mam na myśli – będzie miał ochotę mi wykazać, że mam pomieszane w głowie, zapraszam. Dziś macie tu pełną wolność. Wykażcie mi, że się mylę. Możecie pleść, co Wam ślina na język przyniesie. A ja będę Was słuchał cierpliwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.